„Mieszkanie z matką to koszmar, ale nie stać nas na własne. Znosimy upokorzenia, żeby nasze dziecko nie spało pod mostem”

Teściowa zwaliła nam na głowę swoją siostrę fot. Adobe Stock, Monkey Business
„Ale powiedzieć o mojej rodzicielce, że była dość apodyktyczna, to nie powiedzieć nic. Wychowywała mnie samotnie. – Sylwuniu, nie chcę, byś się sparzyła życiem. Wystarczy, że ja do dziś liżę rany po nieudanych wyborach. Ty nie musisz – mawiała. Z tym hasłem na sztandarach nie pozwalała mi na jakiekolwiek samodzielne wybory”.
/ 03.07.2023 17:15
Teściowa zwaliła nam na głowę swoją siostrę fot. Adobe Stock, Monkey Business

Kiedy byłam nastolatką, miałam tylko jedno marzenie: zdać maturę i iść na studia z dala od rodzinnego domu. Uwolnić się od mojej mamy. Nie chodzi o to, że jej nie kochałam. Kochałam, i to bardzo. Ale powiedzieć o mojej rodzicielce, że była dość apodyktyczna, to nie powiedzieć nic. Wychowywała mnie samotnie. Nigdy nie zdradziła tajemnicy, kto był moim tatą, bo w rubryce ojciec widniało „nieznany”.

Nie zasługuje na to, by mieć taką córkę jak ty – ucinała każde moje pytanie. – Był moim błędem… Ale dzięki niemu mam moją księżniczkę – dodawała.

I tak właśnie całe życie mnie traktowała. Jak królewnę, której trzeba wszystko podać, zorganizować i, co gorsza, podejmować za nią decyzje.

Nienawidziłam tej złotej klatki

– Sylwuniu, nie chcę, byś się sparzyła życiem. Wystarczy, że ja do dziś liżę rany po nieudanych wyborach. Ty nie musisz – mawiała.

Z tym hasłem na sztandarach nie pozwalała mi na jakiekolwiek samodzielne wybory. Zawsze wiedziała, co będzie dla mnie najlepsze. I tak przez sześć lat ćwiczyłam pasaże i gamy, chociaż nienawidziłam gry na fortepianie. Kiedy mama uznała, że kończymy z muzyką, bo czas poważnie myśleć o wyborze zawodu, obowiązkowo brałam udział w konkursach biologicznych, chociaż moje humanistyczne serce krwawiło. Ale matka lekarka nie widziała innej możliwości. Dlaczego się na to godziłam? Nie chciałam jej zawieść. Zbuntowałam się dopiero po osiemnastych urodzinach, kiedy oznajmiłam jednym tchem: „Nie będę tak jak ty lekarzem. Idę na polonistykę”. Jedyne, co zdążyła wówczas wycedzić moja matka, nim zalała się łzami, brzmiało: „Tyle poświęceń, tyle wyrzeczeń, a ty tak mi się odpłacasz? Popełniasz błąd”. Czułam się podle, pakując walizkę i wyjeżdżając z Radomia. Ale pierwszy raz w życiu poczułam także powiew wolności. W Krakowie skończyłam studia, znalazłam pracę w niewielkim wydawnictwie i Adama – miłość mojego życia.

Adam jest ode mnie pięć lat starszy. I w odróżnieniu od mojej mamy umie słuchać. Ilekroć stoję przed jakimś wyborem, zamiast wskazywać palcem, co powinnam zrobić, mówi: „To twoje życie, więc i decyzja musi być twoja. Rób, jak czujesz”. Pewnie dlatego moja mama go nie polubiła.

Co ty widzisz w tym gryzipiórku? – kpiła. – Taka dziewczyna jak ty zasługuje na prawnika albo lekarza, a nie na jakiegoś marnego pracownika biurowego.

– Mamo, Adam jest księgowym. Wspaniałym, troskliwym i ciepłym mężczyzną. I jestem z nim naprawdę szczęśliwa – broniłam się.

– No tak, szczęśliwie klepiecie biedę w jednym pokoju – zżymała się.

Poniekąd miała rację.

Nie przelewało nam się

Adam nie należy do tych, którzy potrafią przetrwać w korporacji, więc po nieudanej próbie startu w „wyścigu szczurów” wrócił na etat do małego biura rachunkowego. Tu czuł się najlepiej. Niestety, jego pensja była taka jak pokój, w którym pracował. Skromna. Mnie udało się przenieść z wydawnictwa do agencji reklamowej. Pracowałam od świtu do nocy, ale z czasem zaczęłam zarabiać znacznie powyżej średniej krajowej. Kiedy, ku rozpaczy mojej matki, wzięliśmy ślub, zamieniliśmy naszą kawalerkę na bardziej przestronne lokum.

– Ciekawe, kto będzie płacił za te luksusy – grzmiała moja matka, omiatając spojrzeniem nasz taras. – Przecież Adama stać co najwyżej na wynajem komórki lokatorskiej – ironizowała.

– Jesteśmy małżeństwem, więc za wynajem płacimy ze wspólnego worka. A że ja lepiej zarabiam, to dorzucam do niego nieco więcej. To chyba normalne – tłumaczyłam mojej matce.

Ale jej nie mieściło się to w głowie.

– Zasługujesz na kogoś, kto ciebie będzie utrzymywał, a nie na odwrót – prychała z nieskrywanym obrzydzeniem.

– Mamo, czasy księżniczek i utrzymujących zamek książąt już się na szczęście skończyły – przekonywałam.

Tyle że moje zarobki opierały się na zleceniach. Im było ich więcej, tym bardziej imponująca była moja pensja. Problemy zaczęły się, gdy rok po naszym ślubie na świat przyszła Milenka. Chociaż bardzo się starałam, przy małym dziecku czas na pracę dramatycznie się skurczył. Pisałam po nocach, ale nie byłam w stanie zrealizować nawet jednej trzeciej dotychczasowych zleceń. Zarobki Adama ledwie starczały na życie. Po kilku miesiącach nasze oszczędności zaczęły więc topnieć. Kiedy gorączkowo zastanawialiśmy się, co dalej, moja mama złożyła nam zaskakującą propozycję:

– Zamieszkajcie u mnie. Dom jest duży, jakoś się pomieścimy, a ja będę miała bliżej do mojej ukochanej wnusi, bo ten Kraków to tak daleko… – kusiła.

Nie byłam fanką tego pomysłu

Wciąż doskonale pamiętałam, dlaczego zaraz po maturze wyjechałam z rodzinnego miasta.

– Może jednak będę więcej pracować po nocach, żebyśmy mogli tu zostać…

– …i zaraz się wykończysz. Tak się nie da na dłuższą metę – przekonywał mnie Adam. – A twoja mama sprawia wrażenie, że bardzo za tobą tęskni. Myślę, że kiedy mieszkała sama, zrozumiała, że jesteś już dorosłą kobietą i nie będzie cię traktować jak dziecka. A naszej Milence kontakt z babcią na pewno się przyda.

Jakże bardzo się mylił! Moja mama już od pierwszych chwil pokazała mi, że pewne kwestie są niezmienne. Kiedy ustawiłam nasze kubki w szafce, przyszła i je przestawiła, bo: „Tak będzie ci wygodniej sięgać”. Gdy rozwiesiłam pranie, natychmiast je przewiesiła. „Tak szybciej wyschnie”. Nadal wiedziała wszystko lepiej. Starałam się schować swoją wolność do kieszeni i podporządkowywać się rządom Królowej Marysieńki, jak nazywał teściową Adam. A monopol na jej nieomylność trwał. Adam początkowo starał się mnie uspokajać.

– Sylwia, pamiętaj, że gdyby nie twoja mama, nie mielibyśmy gdzie mieszkać. Powinniśmy być wdzięczni, a nie źli – tłumaczył.

I sam dzielnie pouczania mamy znosił. Aż do czasu.

Tym razem twoja mama naprawdę przesadziła! – wysyczał tamtego dnia mąż, wbiegając do naszego pokoju.

– Czyżby pouczyła cię, jak prawidłowo wypełnić PIT? – próbowałam rozluźnić atmosferę.

Adam był jednak tak wściekły, że nie miałam na to szans.

– Wysłała moje CV do firmy swojego znajomego! Za moimi plecami! Właśnie dzwonił do mnie prezes, informując, że chociaż jego zdaniem nie spełniam kryteriów na to stanowisko, zaprasza mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Bo Marysia tak bardzo go o to prosiła, gdyż podobno tak kiepsko zarabiam, że na nic mnie nie stać – Adam z trudem opanowywał emocje. – Koniec! Miałaś rację. Wyprowadźmy się stąd, bo dłużej tej kobiety nie zniosę!

Był tylko jeden problem

Nasze finanse. Nie było nas stać ani na kredyt hipoteczny, ani na wynajem mieszkania po cenach rynkowych. Nawet w Radomiu.

– Wygraliśmy ostatnio w Lotto? – spojrzałam na Adama wymownie.

Mój mąż spuścił wzrok. Usiadł na łóżku, przesuwając gazetę, którą chwilę temu przyniosłam z kiosku. I nagle się uśmiechnął.

– Lepiej! Patrz! Chyba zacznę wierzyć w cuda! – postukał palcem w nagłówek artykułu.

Moim oczom ukazał się napis: „Marzysz o własnym M, ale nie stać cię na jego zakup? Zarząd Budynków Komunalnych ma dla ciebie wyjątkową ofertę”. Chwyciłam gazetę niczym tonący koło ratunkowe. Przeczytałam na głos:

Przetarg na wynajem mieszkania. Przedwojenna kamienica. Pięćdziesiąt pięć metrów kwadratowych. Dwa pokoje. Pierwsze piętro. Czynsz: siedem złotych za metr kwadratowy. Z gwarancją niezmienności przez dziesięć lat .

– Trzysta osiemdziesiąt pięć złotych miesięcznie? – szybko policzył Adam.

– Na to wychodzi, ale poczekaj, bo to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Gdzieś musi być haczyk – przebiegałam wzrokiem po ofercie. – Jest! „Warunkiem zamieszkania w wylicytowanym mieszkaniu jest wyremontowanie lokalu”. No to klops – posmutniałam.

– No co ty! Wchodzimy w to! Żebym miał sam kłaść tynki, to będzie to lepsze niż życie pod dyktando twojej matki. Poza tym pewnie chodzi o to, by najemca tylko lekko mieszkanie odświeżył – klasnął w ręce mój mąż. – Jutro idziemy do biura zarządu tych budynków.

Następnego dnia urzędniczka w zasobach komunalnych od razu zaproponowała nam spacer do oferowanego mieszkania. Kiedy moim oczom ukazała się stara kamienica otoczona rozłożystymi kasztanowcami, nie potrafiłam ukryć radości.

– Pięknie tu, prawda? – wyczytała z mojej twarzy pracownica zarządu. – Okolica jest cicha i spokojna. Kamienica jest trochę podniszczona, ale mamy plany jej remontowania. Tu jest duże podwórko, a tam za rogiem przedszkole – uśmiechnęła się do siedzącej w wózku Milenki.

Niestety, atrakcyjna lokalizacja wyczerpała listę plusów.

Stan mieszkania był katastrofalny

W pokojach nie było podłogi, a tynk ze ścian można było odrywać płatami.

– Czy tu ktoś ogrzewał się ogniskiem? – zapytałam, grzebiąc nogą w czymś co przypominało palenisko.

Poprzedni lokatorzy nie dbali o to mieszkanie… – urzędniczka spuściła wzrok.

– Nie dbali? – Adam rozejrzał się po czymś, co chyba kiedyś było kuchnią. – Oni je zdewastowali. I to kompletnie. Czy tu nie powinno być grzejnika?

– Był! – zareagowała urzędniczka. – Jeszcze jakiś czas temu był. Na pewno. Ale chyba wyszedł razem z lokatorami… Pewnie musicie się państwo zastanowić… To może ja poczekam na zewnątrz – to mówiąc, wyszła.

A my wiedzieliśmy już, skąd ten mocno okazyjny czynsz nieprzekraczający czterystu złotych miesięcznie.

Tu trzeba na dzień dobry włożyć całe mnóstwo pieniędzy – westchnęłam. – Nasza zdolność kredytowa nie jest szalona, ale jakieś sześćdziesiąt tysięcy dostaniemy. Mamy jeszcze trochę oszczędności. To powinno starczyć na instalacje, łazienkę i wygładzenie ścian. Jeśli uda nam się kupić kilka używanych szafek, to i kuchnię jakoś zorganizujemy. Lodówkę, pralkę, kuchenkę i kanapę już mamy – myślał głośno Adam.

– Okolica jest faktycznie bardzo atrakcyjna, a i ta kamienica, chociaż nie nowa, ma swój klimat – dodałam.

– Pokoje są duże…

– …i nieprzechodnie – wyliczałam.

Jest jeszcze jeden plus! – Adam podniósł palec do góry.

– Jaki?

– Nie ma w nim twojej matki – uśmiechnął się, a ja pacnęłam go w ramię.

Ale wiedziałam, że ten argument przeważył szalę. Moja mama naszą nowinę skwitowała jak zwykle: „To nie jest dobry pomysł. Co wam się w mieszkaniu ze mną nie podoba? Przecież jest nam tu razem dobrze”.

Żadne z nas nie skomentowało tej uwagi

Ale dwa dni później podpisaliśmy umowę na najem z remontem własnym i zaczęliśmy odgruzowywanie naszego M. Po dwóch miesiącach, trzymając w dłoni podpisany przez prezesa ZBK protokół zdawczo-odbiorczy, przekroczyliśmy próg mieszkania. Pod sufitem kołysały się wszakże gołe żarówki, bo nie było nas stać na żyrandole, a zamiast szafy stały kolorowe pudła, ale i tak byliśmy szczęśliwi. Najwięcej serca włożyliśmy w pokój Milenki. Kiedy patrzyliśmy teraz, jak nasza córka raczkuje po różowym, kupionym na wyprzedaży dywanie, czuliśmy, że podjęliśmy najlepszą decyzję z możliwych. Byliśmy w końcu u siebie. Planowaliśmy, że będziemy mieszkać w naszym nowym lokum przynajmniej dziesięć lat. Wtedy to, co włożyliśmy w remont, nam się zwróci. Jednak życie pokrzyżowało nasze plany w jednej chwili. Bo kiedy cztery miesiące później otworzyłam polecony od zarządcy, świat mi się zawalił. Siedziałam na schodach i czytałam: „Zarząd Budynków Komunalnych wypowiada państwu umowę najmu z powodów niezależnych od wynajmującego” – czytałam i nic z tego nie rozumiałam.

– „Decyzją Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego wyłączenie budynku z eksploatacji nastąpi nie później niż trzydziestego września bieżącego roku”.

Co to, do cholery, znaczy? Jakie wyłączenie z eksploatacji? Pół godziny później byliśmy już z Adamem w administracji. Gdy przekraczałam próg Zarządu Budynków, tliła się we mnie jeszcze maleńka nadzieja, że to tylko jakaś koszmarna pomyłka. Szybko zrozumiałam jednak, że ten absurd, który nie miał prawa się zdarzyć, dzieje się naprawdę.

Nie wiem, jak to państwu powiedzieć… Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego wydał decyzję o konieczności remontu budynku, bo odkryliśmy pewne spękania stropu i ścian nośnych. Mieliśmy robić remont. Ale zrobiliśmy kosztorys i wówczas okazało się, że naprawa budynku jest zbyt kosztowna – wyjaśniała urzędniczka. – Zarządca uznał, że w tej sytuacji taniej będzie budynek wyburzyć.

– Przecież kilka miesięcy temu podpisaliście państwo z nami umowę… Był przetarg… Remont mieszkania…

– Dziś wiemy, że to był błąd. Ale wówczas nie mieliśmy pojęcia, że stan tego budynku jest tak zły. Przykro nam, że taka rzecz się wydarzyła, że doszło do takiego nieprzyjemnego zbiegu okoliczności – kobieta nawet nie patrzyła nam w oczy.

Pani nazywa to „nieprzyjemnym zbiegiem okoliczności”? – nie wierzyłam własnym uszom. – Przecież my włożyliśmy w to mieszkanie całe nasze oszczędności i wzięliśmy kredyt! Będziemy go spłacać przez następnych kilka lat! W dodatku, siedząc z dzieckiem pod mostem, bo teraz to już nie będzie nas stać na wynajęcie nawet pokoju!

Poczułam, jak Adam łapie mnie za rękę

– Sylwia, spokojnie, to pewnie da się jakoś wyjaśnić – próbował ratować sytuację. – Może da się to jeszcze jakoś odkręcić… Uratować tę kamienicę…

Ale mina urzędniczki nie pozostawiała miejsca na jakąkolwiek nadzieję. Pokręciła głową z rezygnacją.

– A koszty remontu? – wyszeptałam.

Zawarta umowa nie przewiduje ich zwrotu. Jednak pan prezes wspominał, że może uda się oddać państwu jakąś część poniesionych kosztów.

Nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.

– Część? Myśmy tam włożyli prawie sześćdziesiąt tysięcy złotych! Sprawiliśmy, że ten lokal znowu jest przytulnym mieszkaniem, a wy chcecie to teraz zrównać z ziemią?!

– Decyzja jest ostateczna – urzędniczka zamknęła teczkę. – Macie państwo trzy miesiące na wyprowadzkę. Po tym terminie budynek będzie wyburzany. Przykro mi.

Całą drogę do domu przepłakałam. Adam nerwowo skubał rękaw kurtki i nie odzywał się ani słowem. Chyba każde z nas nie dowierzało w to, co właśnie nas spotkało. Nie zrobiliśmy nic złego, nic niezgodnego z prawem, a przyszło nam zapłacić taką cenę.

Chciałam tylko byśmy byli na swoim, bez mojej mamy… – wychlipałam po powrocie do domu.

Patrzyłam na pokój Milenki, na pomalowane przez nas ściany, płytki układane po nocach przez Adama. Może nie idealnie równe, ale nasze. Mamy to wszystko porzucić i wyjść?

– Odzyskamy te pieniądze – Adam przytulił mnie mocno. – Mamy faktury za zakupy, rachunki. Jeśli nie zechcą oddać nam tych środków, pójdziemy do sądu…

– …i już za pięć lat dostaniemy jedną trzecią, bo resztę zjedzą koszty sądowe – ocierałam rękawem łzy. – W co myśmy się wpakowali? – rozkleiłam się całkowicie.

Nie wyobrażam sobie, co wydarzy się trzydziestego września, kiedy urzędnicy przyjdą odebrać od nas klucze. Nie mamy dokąd pójść. Za żadne skarby świata nie chcemy wrócić do mojej mamy. Tylko czy tym razem jest dla nas jakiekolwiek inne wyjście?

Czytaj także:
„Teściowa płaciła mi za to, żebym popierał ją w kłótniach z moją żoną. Zaczęła kontrolować całe nasze życie”
„Mam wyrzuty sumienia, że na starość muszę mieszkać u córki. Wolę gnić w domu starców, niż słuchać burczenia zięcia”
„Moja teściowa to baba z piekła rodem. Musieliśmy z nią mieszkać, ale ona za wszelką cenę chciała się mnie pozbyć”

Redakcja poleca

REKLAMA