Nie, nie było w tym miejscu znaku. Zresztą po ciemku i tak moglibyśmy go nie zauważyć. W zasadzie uratowało nas tylko to, że Wojtek zwolnił przed zakrętem do 50 km na godzinę, a potem ostro hamował. W innym wypadku… Mogłabym teraz nie pisać tych słów. Mąż być może jakoś by się wykaraskał, ale ja na pewno nie przeżyłabym tego uderzenia.
Walnęliśmy sarnę prawą stroną samochodu, przed uderzeniem zdążyłam tylko zobaczyć jej przerażone ślepia za przednią szybą, jakieś dwa metry od mojej twarzy. Później wielokrotnie zastanawiałam się, co by było, gdybyśmy jechali z większą prędkością. Oczami wyobraźni widziałam, jak zwierzę z całej siły odbija się od maski, rozbija szkło i wpada do środka auta, miażdżąc kopytami moją głowę.
Było ich całe stado. Sekundę przed uderzeniem widziałam, jak stoją na poboczu, zastanawiając się, kiedy wbiec na drogę, aż w końcu jedna z nich się zdecydowała. Gdyby poczekała choć kilka sekund... No, ale trudno winić za wypadki zwierzęta.
Z piskiem opon zatrzymaliśmy się na środku jezdni. Musiała minąć dobra chwila, zanim się uspokoiliśmy. Wojtek klął na czym świat stoi, a ja trzymałam twarz w dłoniach i powtarzałam: „O Boże, o Boże...”.
Gdybym była sama, popłakałabym się
Pierwszy zreflektował się mąż.
– Cholera, stoimy tuż za zakrętem, zaraz ktoś wjedzie nam w tyłek… – zawołał, po czym ruszył i stanął na poboczu kilkadziesiąt metrów dalej.
Chwilę później odebrałam telefon.
– Wszystko w porządku? Zgubiliśmy was… – spytała mama, która wraz z tatą jechała przed nami.
– Rąbnęliśmy w sarnę! – zawołałam wciąż spanikowana. – Wracajcie!
Chwilę później zaparkowali obok nas. Wojtek zdążył w tym czasie włączyć światła awaryjne i ustawić trójkąt ostrzegawczy. Miałam wątpliwości co do tego, czy to coś da. Byliśmy w szczerym polu, gdzieś pomiędzy wioskami, po zmroku, w dodatku noc była wyjątkowo ciemna. Nasi mężczyźni oglądali samochód, podczas, gdy my z mamą dzwoniłyśmy na policję, żeby zgłosić zdarzenie. Na szczęście przyjechali dosyć szybko. Wzięli latarki i wraz z Wojtkiem zaczęli przeszukiwać pobocze.
Po sarnie nie było jednak ani śladu. Widocznie jej nie zabiliśmy.
– Nawet jeśli adrenalina pognała ją z dala od drogi, to daleko nie pobiegła – powiedział jeden z policjantów. – Na pewno jest mocno potłuczona.
Podjechaliśmy wraz z policjantami do pobliskiej wioski i w świetle ulicznej latarni spisaliśmy protokół, a potem wykonaliśmy telefon do ubezpieczyciela. To znaczy mój mąż wykonał, ja tylko stałam i patrzyłam na niego z dumą, bo w tej sytuacji naprawdę zachowywał zimną krew. Potem mi powiedział, że w duchu dziękował Bogu za wsparcie rodziców, bo sam nigdy nie był w takiej sytuacji, i gdyby nie oni, nie wiedziałby za bardzo, co robić. Mimo to, podziwiałam go, bo gdybym ja miała to wszystko załatwiać, pewnie usiadłabym gdzieś na poboczu i rozpłakała się.
Droga powrotna zajęła nam wieki
Martwiłam się uszkodzonym samochodem. Nie pamiętam dokładnie, co się popsuło, ale na pewno w wyniku uderzenia straciliśmy prawy reflektor, w niektórych miejscach wygięła się blacha. I coś tam w środku padło.
– Jakiś tysiąc złotych trzeba będzie wydać na naprawę – ocenił mój tata.
Na szczęście dowiedzieliśmy się, że… dzikie zwierzęta mają ubezpieczenie! Można się o nie ubiegać od nadleśnictwa i dzięki temu nie trzeba potem płacić wyższych składek na OC.
Kiedy policjanci już odjechali, odkryliśmy jeszcze jedną rzecz. Złapaliśmy gumę! Nie wiadomo, czy z powodu wypadku, czy przedtem najechaliśmy na coś ostrego, ale opona była wyraźnie przecięta. Co gorsza, w bagażniku mieliśmy jedynie dojazdówkę.
– Jest niedziela, noc… Nigdzie nie znajdziemy teraz otwartego serwisu. Trzeba jechać na tym, co jest, już do końca – westchnął mój tata i zaczął grzebać u siebie w bagażniku, szukając lewarka, bo oczywiście, my nie mieliśmy go w wyposażeniu.
– Ale… Przecież zostało nam jeszcze ze dwieście kilometrów! – przeraziłam się, bo wiedziałam, że na dojazdówkach można bezpiecznie jechać maksymalnie 80 km na godzinę. To zajmie wieki!
Cóż, czekała nas długa droga. I gdyby nie fakt, że każdy z nas miał następnego dnia robotę, łatwiej byłoby nam wrócić na działkę, skąd wyruszyliśmy godzinę wcześniej, niż wlec się do domu trzy razy dłużej. No, ale nie mieliśmy wyjścia. W dodatku w pewnym momencie źle skręciliśmy i wylądowaliśmy w lesie niedaleko Treblinki na drodze, którą budowali jeszcze Niemcy za czasów Hitlera. Ci, którzy znają tamte okolice wiedzą, o czym mówię. Z 80 km na godzinę zrobiło się 30…
Do Białegostoku dotarliśmy ledwo żywi koło trzeciej w nocy. Ale zawsze to lepiej niż nieżywi, pokiereszowani w wypadku, prawda? Nie zapomnimy tej wyprawy do końca życia.
Czytaj także:
„Oszuści powiedzieli sąsiadce, że jej wnuczka miała wypadek i potrzebuje pieniędzy. Prawie odebrali jej oszczędności życia!”
„Narzeczony odszedł, bo miałam wypadek. Jak ostatni tchórz uciekł od kłopotów. Ale był ktoś, kto nie bał się stawić im czoła”
„Mieliśmy wypadek. Lekarze twierdzą, że Łukasz zginął na miejscu, ale ja przecież z nim rozmawiałam, aż do przyjazdu karetki”