„Mieliśmy tańczyć na weselu, a płakaliśmy na pogrzebie. Synowa przeżyła tragedię, która wyssała z niej życie”

Kobieta, która straciła matkę fot. Adobe Stock, Maksym Povozniuk
„Już na miesiąc przed pogrzebem z moją synową było źle. Zemdlała w pracy. Biała skóra, podkrążone oczy, sine usta – zupełnie nie przypomina tej Mai, którą poznałam cztery lata temu. Strach myśleć, co może się wydarzyć…”.
/ 22.02.2022 08:51
Kobieta, która straciła matkę fot. Adobe Stock, Maksym Povozniuk

Patrzę na Maję i przełykam ślinę. Pod powiekami czuję łzy, ale powstrzymuję wybuch płaczu.

– Zjedz przynajmniej trochę rosołu. Wiem, że lubisz – łapię talerz i nakładam makaron.

– Oj nie, dziękuję, nic nie zjem. Nie dam rady – protestuje, odsuwając talerz.

Chciałabym nieba tej dziewczynie przychylić, pomóc jej uporać się z rozpaczą, zanim dopadnie ją jakieś paskudne choróbsko. Już teraz ma ciężką anemię, jest słaba. Biała skóra, podkrążone oczy, sine usta – zupełnie nie przypomina tej Mai, którą poznałam cztery lata temu. Strach myśleć, co może się wydarzyć… Maja jest narzeczoną mojego syna.

Mieli się pobrać we wrześniu dwa lata temu, ale nic z tego nie wyszło. W środku lata, kiedy młodzi zajęci byli organizowaniem wesela, u mamy Mai zdiagnozowano nowotwór. Chociaż naciskała na córkę, aby mimo wszystko ślub się odbył planowo, dziewczyna postanowiła odwołać uroczystość i poczekać, aż mama wyzdrowieje. Szybko się jednak okazało, że to nigdy nie nastąpi.

Lekarze od początku nie dawali jej nadziei

– To bardzo agresywny przypadek. Nie zostało dużo czasu, najwyżej 3–4 miesiące. Trzeba mamie zapewnić spokój, dobrą opiekę. Najlepiej w domu, wśród bliskich. Jak długo się da… – Maja zapamiętała każde słowo onkologa, bo potem, przez kolejne miesiące, w kółko je powtarzała: „Najlepiej w domu, wśród bliskich”.

Dobrze, że Maja była wtedy z Michałem, moim synem. Czekał na nią pod gabinetem ordynatora, a gdy stamtąd wyszła, sama wyglądała, jakby była ciężko chora. Nie umiała pogodzić się z faktem, że jej zaledwie pięćdziesięciodwuletnia matka umiera.

Dodatkowo nie mogła darować lekarzom ich bezdusznej prawdomówności. Od samego początku, zaraz po potwierdzeniu wyników badań, szczegółowo poinformowali panią Martę o tym, co jej dolega, jak będzie przebiegało leczenie, a właściwie, że leczenia nie będzie…

– Co to znaczy paliatywne? – spytała męża.

Sprawdził w internecie, przeczytał jej na głos. Wtedy podobno pani Marta powiedziała tylko, że musi różne sprawy uporządkować…

Kobieta była coraz słabsza, prawie nie jadła…

Wiedziała już, że nie grozi jej chemia ani naświetlania. Jedyne, co jej grozi to… śmierć. Była religijna, ale wtedy przestała się modlić, tylko w kółko mówiła o tych sprawach do uporządkowania… Zanim przyszedł ból fizyczny, cierpiała psychicznie.

Miała odejść na zawsze, zostawić na świecie córkę, męża, który odkąd dowiedział się o chorobie żony, nie umiał panować nad sobą, wpadał w rozpacz, mimo że nie powinien jej przy chorej okazywać. Pani Marty nie znałam prawie wcale.

Widziałyśmy się zaledwie raz, kiedy Michał oświadczał się Mai. Potem, zanim zapadł wyrok, nie było czasu. Nasze dzieci szykowały się do ślubu. Maja pisała pracę magisterską, znalazła pierwszą w życiu posadę. Cieszyła się, że jej się udało, bo przecież młodym tak trudno znaleźć coś lepszego niż kelnerowanie czy telemarketing. Więc Maja pracowała z zapałem.

W tym czasie jej mama zaczęła się badać, bo słabo się czuła. Potem padła diagnoza, zaczął się wyścig z czasem. Kobieta była coraz słabsza, chudła w oczach, prawie nie jadła, nic jej nie smakowało. Przynosiłam jej wtedy pożywne, zmiksowane zupy, ale i to ledwo mogła przełknąć.

Później był już tylko ból fizyczny. Mama Mai czekała, aż się to skończy. Patrzyła na wszystko podkrążonymi oczami. Mówiła, że się nie boi… Strach widziałam tylko w oczach mojej przyszłej synowej. Był ogromny. Z dnia na dzień coraz większy. Maja spełniła prośbę mamy.

Mimo że udało się załatwić łóżko w szpitalu, a potem miejsce w dobrym hospicjum, pani Marta została w domu. Tak, jak chciała. Poprosiła córkę i męża, żeby jej nigdzie nie oddawać, bo… tego nie przeżyje. Taki nieśmieszny żart.

Maja nauczyła się, jak zajmować się matką. Przychodziły pielęgniarki i pokazały, jak podawać jedzenie pozaustrojowo, jak trzeba robić zastrzyki z morfiny, pilnować, żeby się nie udusiła, kiedy zaczynają nią szarpać wymioty.

– Najlepiej w domu, wśród bliskich – powtarzała uparcie Maja i nie chciała niczyich rad.

Nie wiem, jak dała sobie radę, ale na zmianę z ojcem, przy pomocy mojego syna, zajmowała się mamą do końca. Ostatniej nocy panią Martę zabrało pogotowie… Już na miesiąc przed pogrzebem z moją synową było źle. Zemdlała w pracy. Sama musiała wziąć serię zastrzyków wzmacniających.

Od połowy października regularnie szykowałam dla niej i jej taty posiłki i przekazywałam je przez Michała, lecz Maja prawie całkiem przestała jeść. Kiedy zobaczyłam ją na pogrzebie pani Marty, rozpłakałam się.

Od tego czasu minęły dwa miesiące. Nie mogę jednak patrzeć, jak w całym tym bólu po przeżytej traumie, to dziecko rujnuje swój słaby organizm niejedzeniem. Maja bierze podobno jakieś tabletki na uspokojenie, ale nie wiem, czy uspokojenie w jej sytuacji nie oznacza rezygnacji.

– Czas ją uleczy, trzeba czekać – mówi mój mąż, a ja po cichu liczę na to, że Michał, którego chyba wciąż kocha, zdoła namówić Maję na życie, zanim będzie dla niej za późno. 

Czytaj także:
„Żona przyprawiła mi rogi z frajerem, a on zostawił ją tydzień przed naszym rozwodem. I kto się teraz śmieje ostatni?”
„Przyjaciółki zeswatały mnie z rubasznym prostakiem, który już na pierwszej randce wymyślił, że zapędzi mnie do garów”
„Dla ojca zawsze będę nieudacznikiem, który ma dwie lewe ręce. Przy nim czuję się jak życiowa pokraka”

Redakcja poleca

REKLAMA