– Siódma piętnaście, pośpieszny do Krakowa – Staszek przeciągnął się leniwie i usiadł na łóżku. – Dzień dobry Helenko, czas wstawać.
To był nasz rytuał. Może i dziwaczny, ale nasz. Od ponad trzydziestu lat mieszkaliśmy w małym domu nieopodal torów kolejowych. Rozkłady się zmieniały, ale rytm naszego dnia wyznaczały przejeżdżające pociągi. Odkąd przeszliśmy ze Stachem na emeryturę, wstawaliśmy, kiedy przejechała „Oleńka”, na obiad wzywał „Kmicic”, a czas snu wyznaczał „Zamojski”. Nasza córka stukała się w czoło i śmiała:
– Jeszcze drezyną do miasta dojeżdżajcie – kręciła głową z niedowierzaniem za każdym razem, gdy po przejechaniu ekspresu do Gdańska, tata pojawiał się na „Kmicicowy obiad”.
Ale nam nasze spokojne życie ze stukotem pociągów w tle bardzo odpowiadało.
Przepracowaliśmy w kolejach po czterdzieści lat
Staszek konserwował trakcję, ja byłam kasjerką na dworcu. Gdy w latach dziewięćdziesiątych dostaliśmy przydział na mały domek nieopodal przejazdu kolejowego, byliśmy zachwyceni. Z radością go remontowaliśmy, malowaliśmy. Kiedy kolej zaproponowała jego wykup, nie wahaliśmy się ani chwili. Chociaż dorosła już wtedy Ola nie była fanką tego pomysłu.
– A nie lepiej wynająć jakieś małe ciepłe mieszkanie w mieście? Głośno od tych pociągów, szklanki skaczą po stole, jak ekspres przejeżdża, i wszędzie daleko – przekonywała.
Wiedziałam, że robi to z troski o nas. Ale wiedziałam też, że nie ma siły, która nas z naszej „kolejówki” wyciągnie. Oboje ze Staszkiem mieliśmy już swoje lata, ale nie narzekaliśmy na zdrowie. Przeciwnie – każdego dnia energia na tyle nas rozpierała, że ciągle szukaliśmy sobie nowych zajęć. A to przydomowy ogródek, żeby dzieciaki mogły zjeść świeżego pomidora z grządki od babci, a to budowanie huśtawki dla wnuków, żeby jak przyjadą, nie nudziły się na podwórku.
Tego dnia szykowałam właśnie obiad, kiedy Staszek wszedł do kuchni z jakimś papierem w ręku. Chyba mało istotnym, bo rzucił na niego okiem, schował z powrotem do koperty i położył niedbale na stosie gazet.
– Co to za list? – nie często ktokolwiek do nas pisywał, więc ciekawość wzięła górę.
– A chyba nic ważnego, z kolei przyszło. Piszą tu, że przekształcają kategorię naszego przejazdu i że znowu będzie miał rogatki – Staszek rozsiadł się na krześle pod oknem.
– To się nasz przejazd znowu zmiany doczekał – uśmiechnęłam się do siebie.
Bo przez lata obok przejazdu stała budka dróżnika.
Doskonale znaliśmy pracującą w niej Halinkę
Kiedy odeszła na emeryturę, przejazd zmodernizowano. Budkę zburzono, zdjęto szlabany i zainstalowano automatyczną sygnalizację.
– To może i dróżnik jakiś do nas wróci, skoro wracają szlabany – zastanawiałam się na głos.
– A tego to nie wiem, ale widzę, że nasze pomidory już gotowe do przycięcia. Może byśmy z nimi dziś porządek zrobili? – Staszek popatrzył w stronę szklarni.
Tak więc tego popołudnia, nim przejechał „Zamojski”, rozprawiliśmy się z pomidorami i jeszcze znalazł się czas na porządek w składziku. Uwielbiałam to nasze życie. Dwa dni później z nieoczekiwaną wizytą wpadła nasza córka. Kiedy krzątałam się przy kuchni, Ola usiadła przy stole i odruchowo sięgnęła po leżące na nim gazety. Przekładając kolorowe magazyny, natrafiła na list. Przebiegła wzrokiem po dokumencie i pobladła.
– Mamo, wy czytaliście to pismo? – zaczęła, podnosząc kolejowe obwieszczenie.
– A to! Przyszło parę dni temu. Tata mówił, że nasz przejazd będzie znowu miał szlabany, tak? Chcesz rosołu? Właśnie kluski się ugotowały – sięgnęłam po talerze.
Kiedy Ola nie odpowiedziała, odwróciłam się zaniepokojona. Moja córka wpatrywała się we mnie, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu.
– Mamo, ty mi tu z rosołem wyskakujesz w momencie, kiedy ważą się wasze losy? – zmarszczyła brwi jak zawsze wtedy, gdy czymś się denerwowała. – Nie wiem, co wy z tego wyczytaliście, ale ten list oznacza, że wasz przejazd od listopada zmienia kategorię z D na F. Czyli że będzie zamknięty na klucz. Będziecie odcięci od świata, a żeby do was dojechać, trzeba będzie otworzyć kłódkę.
– Jezu, a kto tę kłódkę będzie otwierał? – przysiadłam na taborecie, bo właśnie zaczęła docierać do mnie powaga sytuacji.
– Wy. Jeśli się na to zgodzicie i podpiszecie umowę z kolejami, to wy dostaniecie klucz od tego przejazdu – Ola rzuciła kartkę na stół. – I ty się mnie pytasz, czy ja chcę rosół?
Pobladłam. Chyba się ze Staszkiem trochę mentalnie rozleniwiliśmy na tej emeryturze i uwierzyliśmy, że do naszego raju kłopoty nie mają wstępu, skoro żadne z nas nie przeczytało dokładnie tego listu. Sięgnęłam po kartkę i przebiegłam wzrokiem po linijkach. Nie zdążyłam nic powiedzieć, kiedy wszedł Staszek.
– A co wy takie poważne? Rosół już jest? – rozejrzał się po kuchni; za oknem właśnie przejechał „Kmicic”.
Ola zgromiła ojca wzrokiem i streściła mu pismo, które kilka dni wcześniej kompletnie zlekceważył. Ale i tym razem Staszek machnął tylko ręką.
– Chcą nam dać przejazd, to go weźmiemy. Przecież chyba sobie poradzimy z otworzeniem kłódki, jak ktoś będzie chciał przejechać, nie?
Ola zrobiła duże oczy
Ja odwróciłam głowę, bo czułam że nasza córka zaraz wybuchnie.
– Aha, czyli jak ktoś będzie chciał przyjechać, to będzie dzwonił do taty, a tata będzie biegł te pół kilometra i otwierał? A może tata sobie dzwonek tam zainstaluje, żeby ludzie sprzed barierek już dzwonili? – Ola poczerwieniała.
Staszek spochmurniał i zmarszczył brwi tak samo jak Olka. Ta przewróciła tylko oczami.
– Nie chciałam taty urazić, ale tu nie chodzi tylko o niewygodę. Jeśli podpiszecie taką umowę, to będziecie za ten przejazd odpowiadać. Tu jest lista kilkunastu punktów, które od momentu przejęcia przejazdu spadają na was, i niech mi tata wierzy, że nie chodzi tylko o to, żeby barierka była zamknięta!
Spojrzałam na kartki, które ciągle trzymałam w dłoni. Na drugiej stronie była długa lista obowiązków opiekunów przejazdu. Im bardziej się w nią wczytywałam, tym moje zdziwienie rosło.
– No nie, Oleńko, przecież to musi być jakiś żart – spojrzałam na córkę. – Odpowiedzialność za stan techniczny przejazdu? Wycinka traw? Odpowiednie przygotowanie szyn? Czyszczenie ich rowków do głębokości trzydziestu ośmiu milimetrów? To nie może być tak na poważnie, córciu… Ktoś zadzwoni, a ja będę lecieć te pół kilometra…
– Mamo, to jest absolutnie na poważnie! Tak samo jak żartem nie jest ten punkt o czynszu. Będziecie jeszcze za korzystanie z przejazdu płacić – Ola postukała palcem w kartkę. – A do tego, jeśli zapomnicie zamknąć przejazd na klucz i ktoś wjedzie pod waszą „Oleńkę” czy innego „Zamojskiego”, to idziecie siedzieć! – złapała się za głowę.
To wszystko brzmiało jak jakiś nieśmieszny wygłup
Ale liczba paragrafów i nazw rozporządzeń wymienionych na górze pisma zwiastowała, że nie był to żaden żart.
– A co, jeśli my się na to nie zgodzimy? – zapytałam przytomnie.
– To przejazd zlikwidują. Tam jest napisane, że albo likwidacja, albo umowa z wami. Co też jest idiotyczne, bo bez tego przejazdu dojazd do was od miasta zajmie nie dziesięć minut, ale godzinę, i to drogą przez las – Ola opadła na krzesło.
– Dobra. To co robimy? Dobre pytanie. Żadne z nas nie znało, niestety, na nie odpowiedzi. Wiedzieliśmy tylko tyle, że znaleźliśmy się w oku potężnego kuriozum. Albo odetną nas od świata, albo będziemy wycinać trawę wokół szyn i biegać otwierać szlabany. Ola obiecała, że poczyta w internecie, jak można z tym absurdem walczyć. I wyczytała, że taki przejazd mogłaby przejąć nasza gmina, bo droga, która prowadzi do przejazdu, jest ich.
– To jedziemy błagać ich o litość – ucieszyłam się na myśl, że jest jakieś rozwiązanie.
Ale nie doceniłam zawiłości naszego prawa.
– Pani Heleno, my moglibyśmy przejąć ten przejazd i zostałby w kategorii D, ale tylko wtedy, kiedy cała droga byłaby gminna – urzędnik szybko pozbawił mnie nadziei.
– A nie jest? – wtrącił Staszek.
– No nie – urzędnik rozłożył dużą mapę. – Ten kawałek należy do lasów państwowych. I formalnie jest lasem.
– Jakim lasem? Przecież tamtędy jeżdżą auta, więc może i to formalnie jest las, ale oboje wiemy, że w praktyce to piaszczysta droga – Ola stukała nerwowo palcami o blat stołu.
Ścisnęłam ją za drugą rękę, bo widziałam, że zaraz znowu się zdenerwuje.
– Jeśli droga służy gospodarce leśnej, to wówczas w ewidencji gruntów wykazywana jest jako las. Jakkolwiek to brzmi, takie są przepisy – urzędnik wzruszył ramionami.
– Aha. A nie można tego niby lasu formalnie przekształcić w drogę?
– Trzeba by wyłączyć las z produkcji leśnej, a to procedura bardzo skomplikowana i kosztowna – rozłożył ręce.
Apogeum absurdu zostało osiągnięte. „Przejazd na kłódkę”, „czyszczenie rowków szyn”, „wyłączenie lasu z produkcji leśnej”. Nie wiedzieliśmy, czy śmiać się, czy płakać. Pewne było tylko to, że chyba nie mamy wyjścia i musimy propozycję kolei przyjąć. Bo jeśli nie zostaniemy stróżami przejazdu, odetną nas od świata. No, chyba że wcielimy w życie żarty Oli i na starość zaczniemy do miasta dojeżdżać drezyną…
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”