Zawsze marzyłam o domku z ogródkiem. Niekoniecznie dużym. Byle przytulnym, cichym i otoczonym zielenią. No dobrze, nie zawsze. Jako nastolatka lubiłam tłumy i głośną muzykę na imprezach. Wtedy najchętniej zamieszkałabym w samym centrum miasta, gdzie zawsze coś się dzieje. Potem z tego wyrosłam, ale właśnie wtedy Bóg postanowił spełnić moje niedawne życzenia… Na złość mnie samej.
Po ślubie zamieszkaliśmy z mężem u jego rodziców. Nie mieliśmy pieniędzy, więc logiczne wydały się nam argumenty, którymi przekonywała nas jego mama.
– Pomęczycie się z nami kilka lat, zbierzecie trochę gotówki, a potem pójdziecie na swoje – żartowała teściowa.
Niestety, szybko się okazało, że słowo „pomęczycie” było jak najbardziej uzasadnione. Ten dom nie należał do nas i nie my ustalaliśmy w nim zasady. O ile Marcin przyjmował rządy swojej mamy raczej z obojętnością, o tyle ja nie mogłam znieść jej nieustannego strofowania i narzucania swojej woli.
– Dość tego! Nie zostanę tu ani chwili dłużej – powiedziałam w końcu, kiedy po raz kolejny usłyszałam od teściowej, że coś tam źle zrobiłam.
Cóż miał począć mój biedny mąż? Musiał szukać dla nas mieszkania. A to nie było łatwe. Ludzie żądają nieziemskich sum za byle klitkę! Już wtedy snułam plany o domku z ogródkiem. Oczywiście w tamtym momencie nie było nas na niego stać, jednak jeśli kiedykolwiek mieliśmy zrealizować swoje marzenia, musieliśmy zacząć oszczędzać. A jak tu oszczędzać, kiedy co miesiąc oddaje się sporą część swoich dochodów obcym ludziom?
I wtedy znienacka los się do nas uśmiechnął. Przynajmniej tak mi się wydawało. Znajomy Marcina wyjeżdżał na kilka lat za granicę i zaproponował, byśmy zamieszkali u niego. A właściwie w mieszkaniu po jego babci, które otrzymał w spadku i przed wyjazdem mieszkał w nim zaledwie dwa miesiące. Powiedział, że nie weźmie od nas ani grosza. Musimy tylko płacić czynsz i rachunki.
– Może luksusów tam nie ma, ale za to mieszkanie jest w samym centrum. Będziecie mieć wszędzie blisko – zachwalał swój dom Krystian. – No i opłaty są śmiesznie niskie.
„Tak, to opcja dla nas” – pomyślałam, choć wzmianka o centrum niezbyt mi się spodobała. To chyba ostatnie miejsce, gdzie można odnaleźć spokój. No, ale jak się nie ma, co się lubi...
Prawie nas pobił, bo niby ich obraziliśmy
Mieszkanie mieściło się w starej przedwojennej kamienicy. Było brzydkie i ciemne, a z okna mieliśmy widok na betonowe podwórko i okna sąsiadów. Ale było tanie.
– Zobacz, mamy nawet gołębią toaletę – skrzywiłam się, wychodząc na coś, co chyba miało być balkonem. Nie więcej niż metr kwadratowy powierzchni całkowicie upaskudzonej ptasimi odchodami.
– Posprząta się i będzie gites – machnął ręką Marcin.
Ale balkonu nie dało się doczyścić. Podobnie jak całej reszty mieszkania. Wyglądało na to, że wieloletni brud przeżarł je na wskroś. Wniknął głęboko w grube mury i za nic nie chciał puścić. To miejsce było reliktem przeszłości, do którego teraźniejszość nie miała wstępu.
– Jak on mógł mieszkać w takich warunkach? – dziwiłam się już po tygodniu od przeprowadzki.
– Krystian to artysta. Nie obchodzą go przyziemne sprawy – wzruszył ramionami mój mąż.
Kolega Marcina malował obrazy. Niezbyt dobrze się sprzedawały i dlatego wyjechał do Francji, żeby tam spróbować swoich sił. Z biegiem czasu jednak zaczęłam podejrzewać, że po prostu chciał uciec z tej dziury. Artysta, nie artysta, ale jakoś żyć trzeba.
A u nas ciężko było żyć. Nie tylko ze względu na obskurność tego miejsca. Ale też, jak się szybko przekonałam, ze względu na towarzyszy niedoli, czyli tak zwanych sąsiadów.
Stare kamienice mają to do siebie, że zwykle mieszkają tam ci, których nie stać na nic lepszego, czyli starsi ludzie albo szemrane towarzystwo. Większość naszych sąsiadów lubiła sobie zdrowo golnąć i nie odznaczała się kulturą osobistą, co można było usłyszeć przez ściany. Dopóki trzymali się od nas z daleka, nawet mi to za bardzo nie przeszkadzało…
Nie mam pojęcia dlaczego ten facet przyczepił się akurat do nas. Wielu lokatorów urządzało głośne imprezy (choć lepszym określeniem byłyby chyba pijackie libacje), tudzież równie głośne awantury. My siedzieliśmy cicho jak myszy pod miotłą. Mieszkaliśmy w tym miejscu już dwa miesiące, a nie odwiedził nas pies z kulawą nogą. Woleliśmy nie spraszać znajomych, bo i czym tu się chwalić?
W każdym razie, gdy pewnego dnia staliśmy na balkonie, wymieniając uwagi na temat otoczenia, usłyszeliśmy głośny wrzask z balkonu obok:
– Ciszej tam! Mecz oglądam!
To sąsiad. Starszy gruby facet mieszkał z żoną i swoim 30-letnim synem. Widywaliśmy go, jak przechadza się w majtkach po domu, bo nie opuszczał rolet. Czasem nawet mi się wydawało, że nie ma majtek, ale chyba dlatego, że zasłaniał je brzuch. To nie był pierwszy raz, kiedy nas uciszał.
Potrafił stukać w ścianę, tylko dlatego, że włączyłam suszarkę do włosów. A zaraz po tym, jak się wprowadziliśmy, i siłą rzeczy musieliśmy się jakoś urządzić, przyszedł z pretensją, że wiertarka za bardzo hałasuje. Nie było wtedy nawet 18.00, a jak wiadomo cisza nocna obowiązuje od 22.00.
Tym razem jednak przesadził. Mam rozmawiać szeptem na własnym balkonie w środku dnia?! Co to, to nie! Dotąd zachowywaliśmy się grzecznie, przepraszaliśmy za hałas i obiecywaliśmy poprawę. Ale dość tego.
– A może pan się wreszcie sobą zajmie, a nie do ludzi przyczepia! – warknęłam ze złością. – Nudzi się panu na starość?
No dobra. Uwaga o starości nie była może zbytnio na miejscu, ale naprawdę mnie zdenerwował. Poza tym on sam już kilka razy zdążył nas nazwać „głupimi gówniarzami” i jeszcze inaczej, ale tego już nie przytoczę. Więc należało mu się.
Zanim jednak udało mi się nacieszyć faktem, że tak dziadowi przygadałam, rozległ się dzwonek do drzwi. Kto to może być? Przecież nikt do nas nie przychodzi… Mój mąż, nieco zdziwiony poszedł otworzyć. Ja zostałam na balkonie, jednak gdy tylko usłyszałam krzyki, pędem pobiegłam do przedpokoju. Na klatce stał synek brzuchatego pana, łysy dresiarz o twarzy bandyty i wygrażał mu pięściami.
– Macie przeprosić mojego ojca za „starość”! Bo jak nie to wp…
Potem zobaczył mnie.
– A, to ty głupia p… Wszystko słyszałem, co powiedziałaś! Masz przej…
I tak dalej. Marcin ledwo zdołał mu zamknąć drzwi przed nosem. Ja tymczasem aż opadłam na fotel. Nigdy dotąd nie spotkałam się z takim zachowaniem! Spojrzałam na męża przestraszona.
– I co teraz? – spytałam.
– Jak to co? Nic – wzruszył ramionami Marcin, jakby to, co się przed chwilą wydarzyło w ogóle go nie obeszło. – Przecież nie będziemy nikogo przepraszać…
– Trzeba coś zrobić! – zaczęłam panikować. – Oni mieszkają obok nas. Nie chcę zadzierać z takimi ludźmi! Nie wiadomo, co mogą zrobić. Ten dresiarz wyglądał, jakby mógł kogoś zabić. Boję się...
– Nie przesadzaj – prychnął Marcin.
– A skoro nie chcesz zadzierać, to po co gadałaś z grubasem?
– Nic nie rozumiesz – denerwowałam się coraz bardziej. – Ty nie masz stałych godzin pracy. Raz jesteś, raz cię nie ma. Zawsze wracam wcześniej od ciebie i siedzę tu sama. A jeżeli coś mi zrobią?
Jednak Marcin nie chciał mnie słuchać. Twierdził, że to normalni ludzie, tylko brak im kultury. Dobre sobie! Jaki normalny człowiek zachowuje się w ten sposób, bo ktoś mu coś powiedział?! Ja tu od razu wyczułam kłopoty…
Gdy zobaczyłam pranie, rozpłakałam się
Przez tydzień był spokój, choć przyznam, że bałam się wracać do domu. Zbliżając się do naszej kamienicy, wyciągałam z torebki klucze, by mieć je pod ręką i nie musieć długo szperać w torebce. Potem przemykałam przez klatkę schodową najszybciej jak się dało, i natychmiast po wejściu do mieszkania zamykałam drzwi na dwa zamki.
Po tygodniu od tamtego zajścia wyszłam rano na balkon, żeby zebrać ze sznurków suszące się pranie. Chwilę później mojego męża, który leżał jeszcze w łóżku, dobiegł mój histeryczny płacz. Przybiegł od razu, a widok, który zastał, z pewnością nie należał do przyjemnych. Klęczałam na posadzce, w ręku trzymając moją nową białą sukienkę, która teraz już nie była biała.
Pokrywały ją wulgarne napisy zrobione czerwoną farbą. Reszta prania również potraktowana została farbą, tyle że rozchlapaną byle jak. Zapewne dlatego, że znajdowała się poza zasięgiem rąk sąsiada w przeciwieństwie do sukienki, wiszącej najbliżej jego balkonu. Tak czy inaczej, wszystkie ciuchy były do wyrzucenia. Choć może się wydawać, że mężczyźni nie przywiązują wielkiej wagi do ubrań, mój mąż się wściekł. Dawno go takiego nie widziałam.
– Już ja załatwię tego drania! – zawołał i wybiegł z domu opętany morderczym instynktem.
A jednak to nie on załatwił drania, tylko drań jego. Cała ta historia skończyła się dla Marcina złamaną ręką i pobytem w szpitalu na obserwacji. Synek brzuchatego, zaprawiony w bojach, poradził sobie z moim mężem bez problemu. Żeby nie było wątpliwości – to dresiarz zaczął bójkę. Marcin chciał tylko „porozmawiać”.
Postanowiliśmy zgłosić zajście na policję. Ku naszemu zdumieniu usłyszeliśmy, że to Marcin wtargnął do mieszkania sąsiada, więc nie powinniśmy zbyt wiele oczekiwać. I rzeczywiście – policjanci przyjęli zgłoszenie, przesłuchali świadków i… to tyle. Sprawa rozeszła się po kościach. Nie dla nas jednak.
Od tamtej pory nie mieliśmy życia. Kilka razy zostałam zaczepiona w bramie przez synka i jego kolegów. Chyba uratował mnie tylko fakt, że ignorowałam to, co do mnie mówią. Nie wiem, co by się stało, gdybym odezwała się choć słowem. Pomalowali sprayem samochód, który dostaliśmy od rodziców. Oczywiście jeszcze kilkakrotnie byliśmy na policji, ale szybko doszliśmy do wniosku, że to nie przynosi skutku, a tylko bardziej rozsierdza naszych prześladowców.
– Wynosimy się stąd! – powiedziałam do męża.
– No co ty! Im właśnie o to chodzi! Nie dam się zastraszyć! – oponował.
No jasne. Męska duma. Iluż śmiałków straciło przez nią życie!
– Nie – powiedziałam stanowczo i niespodziewanie dla mnie samej uśmiechnęłam się: – Myślę, że nadszedł czas na domek z ogródkiem.
Zapadła cisza. Marcin patrzył na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy.
– Przecież nie mamy kasy – powiedział w końcu. – Właśnie dlatego tu mieszkamy, żeby odłożyć, a potem…
– Jakoś sobie poradzimy.
I rzeczywiście poradziliśmy sobie. Wróciliśmy do teściów. Z dwojga złego wolałam gderanie teściowej niż bluzgi rzucane przez dresiarzy. Jednocześnie rozpoczęliśmy poszukiwanie miejsca do zamieszkania. Nie mieliśmy zbyt dużo oszczędności, ale rozmowy kredytowe wypadły pomyślnie.
Dziś piszę te słowa, siedząc we własnym ogródku. Co prawda na dom nie było nas stać, za to znaleźliśmy mieszkanko na parterze w nowym bloku pod miastem. Pan ze stróżówki codziennie mówi nam „dzień dobry”, uśmiechając się przyjaźnie. Podobnie jak nasi sąsiedzi – młode małżeństwa z dziećmi. My też spodziewamy się malucha. Cieszę się, że wychowa się tutaj. To dobre miejsce.
Czytaj także:
„Agnieszka sprawdza nasze rachunki, zagląda do garnków i wszystko komentuje. W domu czuję się jak na przesłuchaniu”
„Teściowa pluła na mnie jadem, odkąd jej syneczek mi się oświadczył. Każdą jej wizytę odchorowuję tygodniami”
„Rodzice bez pytania chcieli adoptować dzieciaka z przytułku. Już pierwszego dnia wymyśliłem, jak się go pozbyć”