„Miałam umówioną aborcję, bo nie było nas stać na dziecko. Mąż miał w głowie tylko nowe auto”

Kobieta myśli o aborcji fot. Adobe Stock, StudioLaMagica
Miałam dwadzieścia jeden lat. Byłam zahukana, nieśmiała, Radek grał pierwsze skrzypce, nie miałam przy sobie rodziny. Aborcja nie była wówczas niczym nadzwyczajnym, dokonywało się jej najczęściej ze względów społecznych.
/ 24.06.2021 13:07
Kobieta myśli o aborcji fot. Adobe Stock, StudioLaMagica

Tamtego ranka, gdy wychodziłam z domu, mój mąż spał. Nie chciałam go budzić. Pobraliśmy się z wielkiej miłości, nie – jak to się wtedy mówiło – „z musu”. Dlaczego więc w godzinie próby tak źle oceniłam Radka?

Tamtego dnia Radek wrócił dziwnie podekscytowany. Kazał mi usiąść, a potem oznajmił, że jego chrzestny dostał wizę do Stanów. Cieszyłam się, bo stryj długo się o nią starał, ale… co to miało wspólnego z nami?

– Stryj dostał talon na malucha. Jest niedotarty, nowiuteńki! – powiedział Radek. – I stryj się zgodził nam go odstąpić.

– Ale my nie mamy kasy!

– Mamy! Bez pralki jeszcze trochę się wytrzyma, będę woził brudy do mamy. Jak byśmy zlikwidowali twoją książeczkę mieszkaniową i dołożyli wszystkie oszczędności, akurat by wystarczyło. Patrzyłam na mojego męża i chciało mi się płakać. Taki był rozentuzjazmowany i szczęśliwy. Jego marzenie – samochód – cudem mogło się zrealizować. Miałam mu je odebrać?

Pobraliśmy się z wielkiej miłości, choć rodzice Radka krzywo na mnie patrzyli, bo byłam z malutkiego miasteczka i bez posagu. Mieszkałam w akademiku, dopiero zaczynałam naukę, a on był prawie skończony inżynier, więc chcieli dla niego innej żony – bogatej i z miasta. W prezencie ślubnym dostałam książeczkę mieszkaniową z połową wkładu na M-3. Wiem, że moi sprzedali na to kawał lasu, doceniałam ich prezent. Zrozumieli, że nie wrócę na prowincję, i pomagali mi zapuścić korzenie gdzie indziej.

Na razie mieliśmy mieszkać w maciupeńkim pokoiku po babci Radka: trzy na cztery bez wygód, z kaflowym piecem, który się szybko nagrzewał i błyskawicznie stygł. W zimowe poranki strach było wysunąć nos spod pierzyny. Myliśmy się w miednicy, kibelek był na podwórku. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku takie standardy były czymś normalnym, należało się cieszyć, że mamy własne cztery ściany, i nie marudzić.

Kawałek blachy jest ważniejszy ode mnie!

Z dzieckiem mogłoby być trudno, a właśnie taką nowinę miałam dla mojego męża. „Będziesz tatą” – chciałam powiedzieć, ale się przestraszyłam, bo kiedy tak snuł swoje plany o samochodzie, zrozumiałam, że na aucie mu najbardziej zależy…

– Jak wycofamy wkład, na mieszkanie nigdy się nie doczekamy – powiedziałam nieśmiało.

– Może szkoda? – Ale taka okazja też się już nie zdarzy. Nowy fiacik, rozumiesz?! Dopiero rok na rynku! Stryj ma wersję Specjal 650 ES. Czy ty to, kobieto, pojmujesz? Jeszcze nie dawałam za wygraną…

– A gdyby jednak coś niespodziewanego wypadło? Zostaniemy bez grosza na czarną godzinę. Poza tym każda wolna złotówka pójdzie na paliwo! W razie choroby albo czegoś innego, nie damy sobie rady!

– Czego innego? Jesteśmy zdrowi. Wezmę prace zlecone, ty też możesz popracować, choćby w „Puchatku”. Słyszałem, że mają kupę roboty ze sprzątaniem hal fabrycznych po remoncie. Ciężko, ale dobrze płacą. Damy radę!

Było jeszcze kilka takich rozmów. Wszystkie kończyły się identycznie: słyszałam: „Stryj czeka na decyzję, to jest fart jeden na sto tysięcy, nie psuj mi marzeń!”. Taki był zakręcony, że nie widział, jak się źle czuję. Wymiotowałam co rano, przyjął bez komentarza moje tłumaczenie, że widocznie czymś się zatrułam na stołówce.

– Długo cię trzyma – powiedział tylko.

Do tej pory był moim słońcem, ale nagle pojawiły się chmury i świat pociemniał. „Czy on mnie kocha? – zastanawiałam się. – Kawałek powyginanej blachy jest ważniejszy niż ja?”.

Miałam dwadzieścia jeden lat. Byłam zahukana, nieśmiała, Radek grał pierwsze skrzypce, nie miałam przy sobie rodziny. Aborcja nie była wówczas niczym nadzwyczajnym, dokonywało się jej najczęściej ze względów społecznych, kiedy kobieta stwierdziła, że jest w trudnych warunkach bytowych, i nie może wychowywać potomstwa. Ustawa z 1956 roku gwarantowała jej możliwość zabiegu, bez specjalnych przeszkód. Studiowałam. Dostawałam groszowe stypendium. Mąż też się uczył, więc już to wystarczało, aby przekonać lekarza.

Zaczynał się dwunasty tydzień, musiałam natychmiast podjąć decyzję… Nie miałam z kim pogadać, poradzić się, nawet wypłakać czy wyżalić. Radek żył myślą o samochodzie, jego rodzice mnie nie lubili, moi byli daleko. Dostałam skierowanie na zabieg. W domu powiedziałam, że przez trzy, cztery dni mnie nie będzie, bo jadę z uczelni na jakąś akcję społeczną. Wtedy co i rusz się coś takiego organizowało, więc Radek nie pytał o szczegóły.

Dowiedziałam się, że w szpitalu poleżę najwyżej trzy dni. Spakowałam jakieś ciuszki, szczoteczkę do zębów, ręcznik, i wyszłam z domu. Radek jeszcze spał. Nie pożegnaliśmy się. Miał taką minę, jakby we śnie siedział za kierownicą i bawił się w rajdowca. Do przystanku tramwajowego szło się przez park. Był koniec września. Piękny, ciepły poranek zachwycił mnie kolorami odchodzącego lata.

W brązowych i żółtych liściach leżały błyszczące kasztany. Pomyślałam, że kiedyś bardzo lubiłam je zbierać, że robiłam z nich śmieszne ludziki, i że moje dziecko nigdy takiego okrągłego gładkiego kasztana nie weźmie do ręki… To była tak straszna myśl, że aż się zatrzymałam. Ciemno w oczach mi się zrobiło, na szczęście dostrzegłam ławkę. Usiadłam, żeby pomyśleć.

Bardzo się wtedy pokłóciliśmy

W izbie przyjęć miałam być przed ósmą. Patrzyłam cały czas na zegarek i kiedy wskazówki przeskoczyły ósemkę, wstałam, i wróciłam do domu. Radek już był na nogach.

– Zapomniałaś kluczy? – zapytał.

– Zapomniałam, ale nie o kluczach.

– To o czym?

– O tym, że jesteś moim mężem, a niedługo będziesz ojcem naszego dziecka. Aż usta rozdziawił ze zdumienia.

– Jak to? Nic nie mówiłaś…

– Nie mówiłam, bo chciałam sama wszystko załatwić, ale nie mogę!

– Co sama? Co załatwić? Ludka, rany, o czym ty gadasz? – zdumiał się Radek. Zaczęłam płakać. Nie chciałam, ale łzy same mi leciały i nie mogły przestać.

Byłam umówiona w szpitalu… – łkałam. – Myślałam, że dam radę, ale nie dam… Nie martw się, dochodzę do końca ciąży, bo mi szkoda roku na uczelni, i wyjadę do moich rodziców. Tam urodzę. Mogę też zostać u nich, pomogą, jestem pewna… Jeśli ci tak zależy na tym aucie, możesz wziąć moją książeczkę mieszkaniową. Ja już tutaj nie wrócę.

– Po co miałaś być w szpitalu? Na jakieś badania? Źle się czujesz? – zapytał z taką miną, jakbym się urwała z Księżyca. Pomyślałam, że udaje, więc wykrzyczałam mu prosto w tę zdumioną gębę:

– Chciałam usunąć ciążę! Tak, nie przesłyszałeś się. Cały czas gadasz o tym maluchu i nic cię poza tym nie obchodzi! A jak tutaj można żyć z niemowlakiem? Może zapakujesz nas do auta? Dopiero wtedy się wkurzył. Pierwszy raz widziałam go tak wściekłego. Krzyczał:

– Ty idiotko! Tak mnie traktujesz? Jak debila i łobuza? Po co ze mną jesteś, skoro w najważniejszej sprawie naszego życia gotowa byłaś mnie olać?! Naprawdę uważasz, że mógłbym zamienić nasze dziecko na samochód? Mówisz, że mnie kochasz, ale jak można kochać takiego drania, za jakiego mnie uważasz? Myślałaś, że bym się nie dowiedział? Że byłbym z tobą po wszystkim? Chryste, przecież my się kompletnie nie znamy! Dlaczego uznałaś, że ja nie mam nic do powiedzenia, czy moje dziecko ma przyjść na świat?

Wrzeszczał na mnie, a ja z każdą minutą się uspokajałam, bo nie ostre słowa były istotne, ale to, jak się przejął, i jakie ważne było dla niego to, co usłyszał… Strasznie się wtedy pokłóciliśmy. Wszystkie żale się z nas wylały jak brudna woda z miednicy. Kiedy się wreszcie uspokoiliśmy, była już głęboka noc.

– Za późno, żeby lecieć do automatu i dzwonić do rodziców – powiedział Radek. – Jutro tam pojedziemy po zajęciach. Niech już zbierają na pępkowe!

Nasze małe szczęście urodziło się wczesną wiosną

Przez kilka miesięcy oczekiwania na niego Radek z teściem wyremontowali nasz pokoik, zamontowali nowy piec, a nawet wygospodarowali minitoaletę. Bartuś miał dwa lata, kiedy wreszcie dostaliśmy mieszkanie. Największą niespodziankę zrobili nam rodzice Radka. Ze szczęścia, że zostaną dziadkami, kupili nam tego malucha 650 ES. Ale Radek nie szalał ze szczęścia, tak jak mogłabym przypuszczać.

Mówił, że woli prowadzić wózek z naszym synkiem; wtedy dopiero czuje się spełniony i dorosły. Więc ja zrobiłam prawo jazdy i bardzo polubiłam rolę rodzinnego kierowcy. Nigdy nie wracaliśmy do tamtej sprawy, tylko raz, wiele lat później, mąż zapytał:

– Czemu ty wtedy we mnie zwątpiłaś?

– Nie tylko w ciebie – odpowiedziałam. – W siebie także. Bardzo się tego wstydzę. Serce mi zamiera na myśl, co by było, gdybym wtedy nie szła przez park i nie zobaczyła tych kasztanów… Dobrze, że zacząłeś tę rozmowę. Już dawno chciałam zapytać, czy mi wybaczyłeś.

– Pewnie – roześmiał się. – Inaczej nie mógłbym z tobą żyć!

– Ale pasja do samochodów ci minęła…

– Minęła, kiedy pojąłem, że przez samochód mógłbym stracić prawdziwy skarb. Zrozumiałem, co w życiu ważne. Dzięki niemu ja też to wiem.

Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć

Redakcja poleca

REKLAMA