Tamtego roku postanowiłam obciąć włosy. W maju przyszły upały, więc krótka fryzurka z pazurkami na policzkach bardzo mi pasowała; wyglądałam w niej modnie i fajnie. Gorący maj przeszedł w mokry i ciepły czerwiec, potem w skwarny, suchy lipiec i sierpień uginający się od owoców, z nocami pełnymi spadających gwiazd…
Teraz już nie ma takich wieczorów; po zmierzchu gryzą komary i meszki, bolą kości na zmianę pogody, a ta pogoda zmienia się nieustannie: zimno, ciepło, znowu zimno…
To był mój pierwszy samodzielny wyjazd
Ile ja się naprosiłam, żeby mnie mama puściła na wyjazd z koleżankami! „Nie i nie” – słyszałam. – „ Co z tego, że jesteś po maturze? Chcesz sobie życie zmarnować?”
– Czemu mam marnować życie? – pytałam. – Chcę odpocząć, poleżeć na plaży, pospacerować brzegiem morza. Co w tym złego?
– Ja już znam te wasze spacery! – mama była wściekła. – Niejedna sobie dzieciaka wyspacerowała!
Wyjechałam po kryjomu, z jedną, starą walizką przewiązaną skórzanym paskiem. U nas była bieda, nie mieliśmy ładnych rzeczy do ubrania, mieszkaliśmy byle jak, w ogromnym mieszkaniu na drugim piętrze czynszowej kamienicy, z podwórkiem-studnią. Pieniądze na bilet pożyczyłam od babci; wstyd mi do dzisiaj, bo nigdy ich nie oddałam. Liczyłam na to, że na miejscu gdzieś się zaczepię. Koleżanka twierdziła, że tam łatwo o sezonową pracę w jakimś sanatorium albo pensjonacie.
– Możesz kelnerować, sprzątać, zmywać gary, zawsze jakiś grosz ci wpadnie – opowiadała. – Ja tak dorabiam od lat. Mieszkam w domku kempingowym na terenie uzdrowiska. Ciasno, warunki kiepskie, ale parę dni się u mnie przekimasz i coś znajdziesz dla siebie. Jak cię gdzieś zatrudnią, dają spanie i żarcie… Masz dwa dni roboty i jeden wolny.
Wszystko było lepsze niż wakacje w rozpalonym mieście.
Spakowałam parę lichych szmatek, pepegi, sweter na chłodniejsze dni i pojechałam. Zostawiłam kartkę, że muszę zarobić na książki, bo od października rozpoczynałam studia na politechnice i nie mogłam liczyć na finansową pomoc od nikogo. Mama nie była zadowolona, że się dostałam na uczelnię. Wolałaby, żebym poszła do pracy.
– Co ci po tej nauce? – pytała. – Kobieta musi mieć fach w ręce. Krawiectwa byś się lepiej nauczyła, byłby większy pożytek…
Wiedziałam, że mama się zatnie i nie odezwie do mnie przez całe tygodnie, ale było mi wszystko jedno!
Nawet podróż zatłoczonym, brudnym pociągiem prawie pod drzwiami do ubikacji zniosłam bez słowa narzekania. Jechałam w końcu nad morze! Warto było się namęczyć. Szybko znalazłam pracę w domu wczasowym. Byłam kelnerką, podkuchenną, pomywaczką, sprzątaczką, w zależności od potrzeb. Faktycznie dostałam polówkę w zawilgoconym, śmierdzącym pleśnią campingu; gdyby nie upały nie dałoby się tam wytrzymać.
Morza prawie nie oglądałam. Zaczynałam zmianę od piątej rano, kończyłam o dwudziestej pierwszej. Była godzinna przerwa na obiad. Po takich dwóch dniach nie chciało mi się zwlec z wyra do południa. Potem wyciągałam koc i drzemałam pod mizerną sosenką. Liczyłam, że przyzwyczaję się wreszcie do tej mordęgi.
Parę domków dalej mieszkała nasza kulturalno-oświatowa. Bardzo brzydka, pewna siebie i głośna. Wszędzie jej było pełno! Kazała mi zanosić jedzenie do swojego domku, gdzie waletował jej facet – wysoki piękniś, w spranych dżinsach. Miał długie, kręcone włosy i przypominał Janosika. Wszystkie kuracjuszki się za nim oglądały. Był moim pierwszym mężczyzną…
Przyniosłam talerze z zupą i drugim, a on po prostu mnie przewrócił na wąski tapczanik i zaczął całować. Wszystko się odbywało bez słowa. Nie wyrywałam się, nie krzyczałam. Leżałam, jak martwa, a on robił ze mną, co chciał! Nie wiem, dlaczego się na to godziłam…
Wiedziałam, że do domu nie mogę wracać
Z domu wyniosłam przeświadczenie, że kobieta bez partnera jest niepełnowartościowa. Moja mama niby nie lubiła facetów, ale u nas był kult mężczyzny. Nawet kiedy obcy malarz pacykował nasze ściany, mama kazała mu usługiwać i być ciągle pod ręką. Podawało się pędzle, czekało z miską i ręcznikiem, kiedy zachce się umyć, ja musiałam znosić głupawe dowcipy i nie wrzeszczeć, kiedy się o mnie ocierał w przejściu.
– Chłop jest chłop – tłumaczyła mi mama. – Ma swoje potrzeby i szlus! Nie ubędzie ci, jak się uśmiechniesz od czasu do czasu, a może taniej policzy za ten remont?
Kiedy ten narzeczony kulturalno-oświatowej mnie przygniatał, dźwięczały mi w uszach słowa mamy: „Chłop ma swoje potrzeby…”. Tak się działo do końca turnusu.
Na drugim był już inny kaowiec; starszy pan z rodziną, a ja zaczęłam drętwieć ze strachu, bo… nie dostawałam okresu. Liczyłam na to, że może to z powodu zmiany klimatu, innego jedzenia, ciężkiej pracy. Byłam głupia jak noga stołowa. Czekałam, nie wiadomo na co, choć bolały mnie piersi i rano miałam w ustach smak metalu albo przypalonej gumy.
Dopiero pod koniec września, przed samym końcem sezonu poszłam do lekarza. Zwierzyłam się koleżance z pracy i ona zaciągnęła mnie do lecznicy. Była miejscowa, wszystkich tam znała, polubiłyśmy się i dlatego mi pomagała.
– Za późno na zabieg – powiedział siwiutki lekarz. – Zresztą, po co skrobać? Urodź i oddaj dzieciaka komuś, kto nie ma własnych.
– Matka mnie zabije – płakałam. – Ostrzegała, że to się tak skończy. Nie mogę wrócić do domu!
– To nie wracaj! – koleżanka miała radę na wszystko. – Przenieś się na zaoczne, idź do roboty, ja ci wynajmę pokój i będzie w porządku. Mam mieszkanie po rodzicach, duże, przyda mi się parę groszy na komorne.
Raz na dwa tygodnie dojeżdżałam do Gdańska na zajęcia, poza tym pracowałam w sklepie z butami, a ponieważ, w tamtych czasach robota była tylko w czasie nowej dostawy towaru, a towar dostarczano rzadko, dawałam radę nawet się pouczyć w godzinach pracy.
Do mamy pojechałam tylko raz, po trochę swoich rzeczy.
– Ale się upasłaś! – powiedziała, bo faktyczne się zaokrągliłam, ale ciąży jeszcze nie było widać.
Przyglądała mi się uważnie. Byłam pewna, że się wszystkiego domyśla, ale nie pisnęła słowa. Pozwoliła mi się spakować, ale na dworzec mnie nie odprowadziła. Mojego ojca też nie było.
– Znowu chla – użaliła się mama. – Lepiej, że stąd uciekasz.
Nie dopuszczałam do siebie myśli o dziecku. W ogóle o nim nie myślałam, jakby brzuch mi rósł z jakiejś choroby, która za trochę się skończy i znowu zacznę żyć normalnie.
Mąż mnie zostawił, bo nie dałam mu dziecka
Miałam dziewiętnaście lat. Czułam się strasznie nieszczęśliwa, bez rodziny, bez mieszkania, bez perspektyw i bez ojca tego dziecka, które miało się urodzić, jako nieślubne. Nawet mi do głowy nie przyszło, żeby go szukać, chociaż to było możliwe. Koleżanka mnie namawiała: „Dowiedz się o adres i meldunek tej kulturalno-oświatowej. Na pewno mają w kadrach jej namiary, bo była legalnie zatrudniona. A potem już, po nitce do kłębka!”
Nie chciałam. Po co? Nie kochałam tego mężczyzny, nawet mi dobrze z nim nie było podczas tej, pożal się Boże naszej miłości, poza tym – nie chciałam być matką!
Nie wzięłam na ręce mojego syna! Nie chciałam go oglądać. Podpisałam papiery o zrzeczeniu się praw do niego i na drugi dzień wypisałam ze szpitala, na własne żądanie. Byłam wolna! Nie żałowałam. Nie tęskniłam. Nie myślałam o nim. Nie byłam potworem, tylko głupią, bardzo młodą i samotną dziewczyną, próbującą zawrócić z tej drogi, która jej się wydawała nie do przejścia.
Udało mi się. Skończyłam studia. Wróciłam do swojego miasta, znalazłam pracę i wyszłam za mąż. Z rodzicami utrzymywałam kontakty rzadkie i chłodne. Kiedy pomarli, postawiłam im nagrobki z lastryka, ale tylko po to, żeby mieć spokój z opieką nad mogiłami.
Niedługo po ślubie ciężko zachorowałam na endometriozę i usunięto mi narządy rodne. Była to operacja ratująca życie… Mąż mnie zostawił dla innej, która urodziła mu córkę. Miał prawo odejść, skoro ja byłam niezdolna do macierzyństwa. Nie miałam pretensji.
Następne lata przeżyłam sama. Nie potrzebowałam mężczyzny, bałam się nowego związku. O moim nigdy niewidzianym synu nie myślałam. Ale… Codziennie odmawiałam koronkę, żeby mu było dobrze w życiu. Wierzyłam, że tak jest.
Wyglądał całkiem jak jego ojciec
W tym roku przyznano mi sanatorium. Znowu miałam jechać nad morze, do eleganckiego uzdrowiska specjalizującego się w chorobach kobiecych. Byłam zadowolona… W porównaniu z tym, co pamiętałam, nasze sanatorium było pałacem! Piękne pokoje z natryskami, gabinety odnowy, fantastyczne zabiegi, basen… To wszystko sprawiało, że czułam się tam świetnie!
Po trzech dniach mieliśmy badanie u miejscowego doktora opiekującego się naszym uzdrowiskiem. Kuracjuszki bardzo go chwaliły, że dobry, uprzejmy, znakomity fachowiec, no i… bardzo przystojny! Był pod pięćdziesiątkę, ale podobno trzymał się fantastycznie! Zapukałam, weszłam, on podniósł głowę znad papierów na biurku i spojrzał na mnie, a ja się zachwiałam… W oczach mi pociemniało!
Był wysoki, miał półdługie, kręcone ciemne włosy, błękitną koszulę i białe, płócienne spodnie… Wyglądał dokładnie tak, jak jego ojciec!
– Pani się źle czuje? – zapytał z troską. – Zmierzymy zaraz ciśnienie. Czy pani się czymś zdenerwowała?
Patrzyłam na jego lewą rękę. Miał zakrzywiony mały palec, dokładnie tak, jak ja, moja mama, moja babcia i chyba prababcia, chociaż tego nie wiem na pewno. I oczy miał nasze. Szarozielone, z długimi rzęsami, migdałowe…
Serce moje krzyczało, że to mój syn, ale co mogłam zrobić? Powiedzieć mu? Błagać o przebaczenie? Przecież to bez sensu! Los mi pozwolił go zobaczyć i przekonać się, że jest zdrowy, szczęśliwy, piękny i mądry. Nie ma w tym żadnej mojej zasługi... A właściwie może jest, bo nie skazałam go na życie w biedzie, z nieporadną matką, okropnymi dziadkami. Dał sobie radę beze mnie lepiej niż ze mną…
Moja współlokatorka nie mogła zrozumieć, dlaczego wyjeżdżam.
– Dopiero zaczął się turnus, pogoda jak drut, takie luksusy dookoła, a pani rezygnuje! Dlaczego?
Nic nie tłumaczyłam. Spakowałam torbę i zdążyłam na wieczorny pociąg. Nie było siły, jaka mogłaby mnie tam zatrzymać. Przepłakałam całą drogę. Za całe moje kulawe życie, za błędy, jakie popełniłam, za tego mężczyznę, który chyba był moim dzieckiem i przed którym znowu uciekłam. Nie mogłam inaczej. Tak jak wtedy, nie mogłam inaczej!
Siedzę w domu. Nigdzie nie wychodzę. Muszę zasłaniać okna od wczesnego rana, bo od słońca mury się bardzo szybko nagrzewają i nie można wytrzymać od gorąca. Znowu jest piękne, ciepłe lato…
Czytaj także:
„Zaszłam w ciążę z żonatym, ale wyrzekł się dziecka, więc oddałam je do adopcji. Po latach rozpoznałam córkę w lekarce”
„Urodziłam w wieku 16 lat. Rodzice chcieli oddać moje dziecko do adopcji, a mój chłopak został wysłany za granicę”
„Miałam 18 lat, gdy urodziłam i wyrzekłam się własnej córki. Oddałam ją siostrze, która nie mogła mieć dzieci”