„Zaszłam w ciążę z żonatym, ale wyrzekł się dziecka, więc oddałam je do adopcji. Po latach rozpoznałam córkę w lekarce”

kobieta, która oddała córkę do adopcji fot. Adobe Stock, missty
„Odwiedziłam panią doktor, która miała zbadać moje stawy. Zapukałam, weszłam i… już w drzwiach gabinetu poczułam, że nogi się pode mną uginają, a świat wiruje. Kobieta siedząca za biurkiem była tak bardzo podobna do mojej Małgosi. Niemal jak siostra bliźniaczka”.
/ 29.04.2022 07:13
kobieta, która oddała córkę do adopcji fot. Adobe Stock, missty

Siedziałam jak zahipnotyzowana na ławce przy zieleniejącym skwerze już drugą godzinę. Gapiłam się na pływające po stawie łabędzie i nie potrafiłam zebrać myśli. Wszystko wróciło. Wszystko, o czym przez tyle lat nie pamiętałam. Nie chciałam pamiętać…

Oddałam moją Kasię do adopcji. Oddałam ją obcym ludziom. Dawno temu. W innym życiu. Potem starałam się o tym zapomnieć, wymazać ten fakt ze swojej pamięci. Nie miałam wtedy innego wyjścia, przynajmniej tak sobie wciąż powtarzałam.

Miesiąc wcześniej skończyłam siedemnaście lat. Mieszkałam z babcią staruszką, która bardziej potrzebowała mojej opieki, niż mogła być dla mnie wsparciem. Ojciec dziecka? Gdy tylko dowiedział się o ciąży, odciął się ode mnie całkowicie. Miał swoją rodzinę, żonę, dzieci; nie chciał mieć z nami nic wspólnego. Powiedział to jasno i wyraźnie. A ja wtedy nie potrafiłam walczyć ani o siebie, ani o Kasię.

Czułam się winna. Wydawało mi się, że to, co się stało, jest karą dla mnie za romans z żonatym facetem. Przecież chciałam, by dla mnie zostawił rodzinę… Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że raczył mnie standardowymi kłamstwami, jak to mu źle w małżeństwie. A jak nastolatka miała rozpoznać kłamstwo?

Dopiero gdy przyszło co do czego, zrozumiałam, jaka byłam głupia. Mój ukochany nie miał zamiaru burzyć dla mnie swego poukładanego życia. Chciał się tylko zabawić. Zostawiłam więc dziecko w szpitalu, zrzekłam się praw do niego i byłam przekonana, że zrobiłam najlepiej, jak mogłam. Nie myślałam o tym później, ze wszystkich sił starałam się nie myśleć. I udało mi się.

Po śmierci męża poczułam pustkę

W szkole wieczorowej zrobiłam maturę, poszłam do pracy. Do końca zajmowałam się babcią, która z upływem czasu coraz bardziej tej opieki potrzebowała. Potem poznałam Andrzeja, a po śmierci babci wyjechałam do niego do Poznania i wzięliśmy ślub. Dwa lata później przyszła na świat nasza córka Małgosia, a kiedy skończyła pięć lat, urodził się syn Konrad. Po prostu założyłam rodzinę i starałam się być szczęśliwa.

Andrzej pracował, ja zajmowałam się dziećmi i domem. Skończyłam dwuletnie studium księgowe i kiedy Małgosia poszła do szkoły, a Konrad do przedszkola, wróciłam do pracy. Nigdy nie powiedziałam mężowi, że miałam już wcześniej dziecko. Z czasem sama prawie o tym zapomniałam. Wydawało mi się to snem, filmem, fatamorganą. Aż do dnia, gdy wszystko odżyło.

Córka z zięciem namówili mnie na wyjazd do sanatorium, mimo że broniłam się przed tym, jak tylko mogłam. Nie chciałam nigdzie wyjeżdżać, nie chciałam w ogóle ruszać się z domu. Po śmierci Andrzeja zdrowie nagle zaczęło mi szwankować. Ciągle czułam się zmęczona, apatyczna, nie miałam na nic siły, a poza tym odczuwałam coraz silniejsze bóle stawów. Lekarze mówili, że to standardowa postresowa reakcja organizmu, ale bez leczenia może się z tego wywiązać jakaś poważna choroba. Nie wiem, pewnie mieli rację. Właściwie było mi już wszystko jedno…

Andrzej zachorował, lecz nikt nie spodziewał się, że wszystko potoczy się tak szybko. Trzy miesiące i było po wszystkim. Kiedy zostałam sama, poczułam wokół siebie ogromną pustkę. Konrad od czasu ukończenia studiów mieszkał w Londynie. Tam miał partnerkę i dziecko, które nawet nie bardzo umiało mówić po polsku. Małgosia mieszkała co prawda w Poznaniu, ale mąż, dwoje małych dzieci i praca absorbowały ją całkowicie. Nie miała zbyt dużo czasu dla matki.

Nie czułam żalu do swoich dzieci. Takie jest życie: każdy ma własne kłopoty, obowiązki, radości, i musi je jakoś upchnąć w ciągu dwudziestu czterech godzin. Sama pamiętałam, że nie jest to proste.

Małgosia się starała, nie powiem. Wpadała do mnie, kiedy tylko wygospodarowała jakąś wolną chwilę. I ostatnio, za każdym razem molestowała mnie o to sanatorium.

– Mamunia, daj się namówić – prosiła.

– Lekarz wie, co mówi. Odpoczęłabyś sobie, oderwała się od szarej codzienności, przeszła kilka zabiegów na te swoje stawy. Może nawet byś poznała kogoś…

– Gośka! Ojciec jeszcze dobrze w grobie nie ostygł, a ty wymyślasz takie głupoty! – złościłam się początkowo.

– Ale, mamuś, ja nie o tym – tłumaczyła się córka. – Mam na myśli jakieś koleżanki.

Syn musiał porozumieć się z nią za moimi plecami, bo też ciągle wydzwaniał i niby przypadkiem zaczynał temat sanatorium. W końcu dałam się namówić. Nie tyle dlatego, że chciałam jechać, ile żeby dali mi święty spokój. Miałam dość tego nękania mnie w kółko o jedno i to samo. Zresztą może i mieli rację. Wiedziałam, że chcą dobrze. I dla mnie, i dla siebie też.

Zdawałam sobie sprawę z tego, że gdybym poważnie zachorowała, Małgosia musiałaby się podjąć opieki nade mną. Nie chciałam sprawiać córce kłopotów, żeby ktoś musiał się mną zajmować.

– Przecież mama jest jeszcze młoda – powiedział mi któregoś razu zięć. – Powinna mama pomyśleć o sobie, zadbać o swoje zdrowie. Gośka się martwi… Ona nic nie mówi, ale nie śpi po nocach, płacze i wciąż mi powtarza, że co to będzie, gdyby mama zachorowała. Gdyby mamie coś się stało, ona tego nie przeżyje. Niech się mama trochę postara zadbać o siebie, proszę.

Chyba właśnie te słowa mojego zięcia postawiły mnie na nogi i pomogły mi podjąć decyzję. Dwa miesiące później pojechałam do sanatorium. Zawsze bardzo lubiłam jeździć nad morze, dlatego od razu poprosiłam lekarza, żeby mnie tam właśnie skierował. Kiedy dzieci były małe, co roku pluskaliśmy się w chłodnych wodach Bałtyku.

Przyjechałam, zakwaterowałam się, odpoczęłam po podróży. Pierwszego dnia poszłam na spacer po plaży i spacerowałam blisko godzinę, choć wiał silny wiatr. Patrzyłam na wydmy, zachmurzone niebo, na statki w oddali – i zanurzałam się we wspomnieniach. Wracałam do czasów młodości. Tyle szczęśliwych chwil…

Następnego dnia przed południem odwiedziłam panią doktor, która miała zbadać moje stawy i zdecydować, jakie zabiegi będą dla mnie najlepsze. Zapukałam, weszłam i… już w drzwiach gabinetu poczułam, że nogi się pode mną uginają, a świat wiruje. Kobieta siedząca za biurkiem była tak bardzo podobna do mojej Małgosi! Niemal jak siostra bliźniaczka!

A Gosia w niczym nie przypomina ani mnie, ani Andrzeja, tylko moją mamę. Ma te same oczy, włosy, nawet uśmiech ten sam.

Oczywiście od razu przypomniała mi się Kasia, odżyły wspomnienia… Może dlatego, że poprzedniego dnia dużo myślałam o przeszłości? W każdym razie tak mnie zaszokowało to podobieństwo, że stałam jak słup soli i nie mogłam zrobić kroku. Wydawało mi się, że jeśli puszczę framugę, której się trzymałam, to się przewrócę.

– Co się dzieje? – pani doktor poderwała się zza biurka, podbiegła, przytrzymała mnie pod ramię. – Źle się pani czuje? Proszę, usiądźmy… – podprowadziła mnie do krzesełka dla pacjentów.

– Nie, nie, już wszystko w porządku – zaprzeczyłam szybko. – Trochę mi się tylko zakręciło w głowie. To nic takiego.

– Proszę się napić wody – podała mi szklankę. – Zaraz zmierzymy ciśnienie.

Krzątała się wokół mnie, a ja przyglądałam się jej w milczeniu. Owszem, bardzo przypominała Małgosię, ale nie aż tak, jak mi się w pierwszej chwili wydało. Była od niej nieco niższa i szczuplejsza i miała inne włosy. Za to oczy… prawie identyczne. Podobnie jak uśmiech. Kiedy pani doktor się uśmiechnęła, wyglądała jak moja córka.

Zaczęłam ją wypytywać o rodzinę

Wyszłam z jej gabinetu i opadłam na pierwszą napotkaną ławkę przy skwerze. Przesiedziałam tam do wieczora. Nawet na kolację nie poszłam, nie byłam w stanie. Wciąż myślałam o tej kobiecie i o tym, jak bardzo jest podobna do Małgosi. W jednej chwili mówiłam sobie, że to przypadkowe podobieństwo, a po chwili nabierałam niemal pewności, że w gabinecie lekarskim spotkałam Kasię, swoją córkę.

Od tego czasu zaczęłam uważnie obserwować panią doktor. Nazwisko wypisane na plakietce nic mi oczywiście nie mówiło, ale imię się zgadzało. W papierach, które podpisałam, zrzekając się praw do dziecka, zaznaczyłam, że chcę, aby miała na imię Katarzyna. Tak jak zmarła przy moim urodzeniu mama, którą znałam tylko ze zdjęć. Myślałam o tym bardzo długo i intensywnie, aż w końcu wmówiłam sobie, że pani doktor to Kasia, i zaczęłam naprawdę w to wierzyć.

Wraz z tą wiarą przyszła chęć dowiedzenia się czegoś więcej o mojej od lat niewidzianej córeczce. Córeczce, którą oddałam, bo byłam za młoda i za słaba…

Wyglądało na to, że dobrze ułożyło jej się w życiu. Wyglądała na szczęśliwą. Choć pozory czasem mylą. W końcu ja też przez te wszystkie lata wydawałam się zadowolona, podczas gdy w moim sercu tkwiła zadra, która nie pozwalała mi do końca cieszyć się niczym… Ani małżeństwem z Andrzejem, ani domem na przedmieściach, ani narodzinami dzieci. W środku byłam smutna.

Podczas następnej wizyty w gabinecie „mojej Kasi” usilnie myślałam, jakby skierować rozmowę na życie osobiste pani doktor.

– Jest pani zadowolona z zabiegów? – spytała mnie. – Podoba się pani u nas?

– Wie pani, nie chciałam tu przyjeżdżać, ale teraz jestem bardzo zadowolona – odparłam. – To córka mnie namówiła. Bardzo się martwi o te moje chore stawy, w ogóle bardzo się o mnie troszczy. A pani doktor ma dzieci? – zapytałam znienacka.

Spojrzała na mnie uważnie, zaskoczona pytaniem, ale po chwili roześmiała się.

– Tak, mam, dwoje.

– Duże? – dopytywałam.

– Dziesięć lat. Bliźniaki. Straszne urwisy.

– Ach… czyli chłopcy? – paplałam, zastanawiając się, kiedy panią doktor zdenerwuje moje wścibstwo i każe mi się odczepić.

Pokręciła głową i odwróciła w moim kierunku stojące na biurku zdjęcie.

– Jacek i Agata – powiedziała.

Na zdjęciu byli roześmiani chłopiec z dziewczynką i śniady mężczyzna. Pani doktor stuknęła paznokciem w fotografię.

– Mój mąż pochodzi z Włoch, a dzieciaki, jak widać, są podobne do niego. Tylko imiona mają polskie. Moja mama im takie wybrała. Ze starej polskiej dobranocki.

„To moje wnuki…” – pomyślałam.

Do końca pobytu biłam się z myślami, co powinnam zrobić. Nie spałam po nocach, a jak już zasnęłam, męczyły mnie koszmary. Chwilami miałam ochotę chwycić Kasię w ramiona i wszystko jej opowiedzieć. Przeprosić za to, że ją opuściłam, błagać o wybaczenie… Ale przecież to wywróciłoby jej życie do góry nogami! I nie tylko jej.

Co powiedzieliby na to Małgosia i Konrad? Dowiedzieliby się, że mają siostrę… Na pewno mieliby żal, że zataiłam przed nimi prawdę! A rodzina Kasi? Jej przybrani rodzice? Być może ona wcale nie wie, że jest adoptowana. I być może wcale nie pragnie się dowiedzieć. Nie umiałam podjąć decyzji.

Dwa dni przed wyjazdem jakby coś we mnie wstąpiło. „Przecież nie mogę ot, tak sobie wyjechać! – pomyślałam. – Nie mogę udawać, że nic się nie stało. Już raz Kasię zostawiłam, mam to zrobić po raz drugi?”. Poszłam prosto do recepcji, aby zapytać, gdzie mogę spotkać panią doktor, bo mam do niej ważną, bardzo ważną sprawę.

– Niestety, pani Kasia wyjechała. Jeśli potrzebuje pani lekarza, to…

– A kiedy będzie? – przerwałam jej.

– Oj, chyba nieprędko – pokręciła głową recepcjonistka. – Jej mama zachorowała. Są ze sobą blisko, pani Kasia wzięła urlop.

Nigdy więcej nie widziałam tamtej lekarki. Czy to była moja córka? Sama już nie wiem. Dwa dni później wyjechałam z sanatorium, wróciłam do swojego domu, do swojego życia, do córki, zięcia i wnuków.

– Mamo, zapomniałam ci powiedzieć – powiedziała Gosia. – Konrad dzwonił, przylatują z Angelą i małym w sobotę. Pytał, czy będą mogli się u ciebie zatrzymać.

– Oczywiście, kochanie, oczywiście.

Przed oczami stanęło mi zdjęcie, które pokazała mi doktor Kasia, a na nim dwoje ciemnowłosych, śniadych dzieci, ale odepchnęłam od siebie to wspomnienie. Oddałam wtedy Kasię i nic już na to nie poradzę. To przeszłość, a z przeszłością należy się pogodzić. Liczy się to, co tu i teraz.

No właśnie, muszę przygotować mieszkanie na przyjazd syna z żoną i wnukiem, z którym nie potrafię się porozumieć. Może zapiszę się na lekcje angielskiego?

Czytaj także:

Redakcja poleca

REKLAMA