– Jadę z Krysią na weekend majowy! – oznajmiłam mamie. – Ośrodek jest nad samym jeziorem, bierzemy psy, wypożyczymy sobie rowery wodne i trochę się oderwiemy od tego wszystkiego.
– Bierzecie psy? – zdziwiła się mama.
Przytaknęłam. Krysia miała starszą jamniczkę, ja małego pieska w typie yorka, którego Asia kiedyś kupiła w likwidowanej pseudohodowli. Noris miał siedem lat i bał się obcych, ledwie tolerował córkę i zięcia, których widywał raz na tydzień albo dwa. Skoro więc mogłam zabrać go z sobą, to czemu nie? Zwłaszcza że z Niusią Krysi bardzo się mój piesek lubił.
Miałyśmy szczęście, bo tamtego roku akurat majowy weekend był ciepły i słoneczny. Zabierałyśmy więc pieski na plażę i czytałyśmy na leżakach książki albo rozmawiałyśmy. Psy oczywiście leżały koło nas, tylko Noris od czasu do czasu zrywał się ze szczekaniem, gdy ktoś obcy mu się nie spodobał. Wołałam go wtedy, strofowałam i brałam na kolana, bo letników zaczynało przybywać. Na szczęście, ludzie na ogół reagowali na mojego pieska bez strachu. Wiedzieli, że szczeka, bo się boi, ale krzywdy nie zrobi. Potem zresztą się uspokajał i już nie obszczekiwał naszych sąsiadów z ośrodka.
To oni powinni ogarnąć tego swojego potwora
Niestety, kolejnego dnia pojawiła się para młodych ludzi z bernardynem. Pies był wielki, kudłaty i oczywiście Noris momentalnie wdał się z nim w awanturę. Akurat w tym momencie nie był na smyczy i podbiegł do większego psa, zajadle go obszczekując.
– Halo, czy może pani zabrać swojego psa? – zwrócił się do mnie właściciel bernardyna.
Oczywiście zawołałam Norisa, ale tamten pies też szczeknął basem i wtedy mój york kompletnie oszalał. Podbiegłam do niego i z trudnością złapałam go na ręce. Cały się trząsł, zwykle tak się nie denerwował. Ten wielki łaciaty pies musiał tak go wystraszyć.
– Przepraszam – burknęłam, bo byłam bardziej niż niezadowolona, że ci ludzie i ich kosmate bydlę zaczynają mościć się na „naszej” plaży.
– Nic się nie stało – uśmiechnęła się młoda kobieta, a jej pies naprężył smycz i znowu szczeknął ostrzegawczo. – Ale proszę go trzymać na smyczy. Tolo jest dobrze ułożony, mimo to lepiej go nie zaczepiać.
Wróciłam na leżak rozzłoszczona. Noris też był dobrze ułożony! Po prostu był nerwowy! A ta mi od razu musiała wbić szpilę, nawet jeszcze „dzień dobry” nie powiedziała, a przecież była naszą sąsiadką na najbliższe cztery dni. Co za buractwo! Oczywiście psy znienawidziły się na dłużej i do wieczora jeszcze kilka razy doszło do scysji. Miałam już wtedy Norisa na smyczy, oni swojego psa też, ale widać było, że gdyby tylko ten cały Tolo miał szansę, przetrąciłby maleńkiemu Norisowi kark.
Kiedy następnego dnia mijaliśmy się na drodze do sklepu, wzięłam swojego psiaka na ręce i ominęłam parę ze stojącym w gotowości bojowej Tolem szerokim łukiem.
– Pies powinien mieć kaganiec – zwróciłam im uwagę.
– Który? Pani czy nasz? – odcięła się dziewczyna. – Bo to nie nasz pies wszystkich obszczekuje. Tolo jest dobrze wytrenowany.
Burknęłam, że ciężko, by york chodził w kagańcu, a taki duży pies to wręcz powinien, i przez chwilę dyskutowaliśmy na leśnej ścieżce.
– Ależ okropni ludzie, ci z bernardynem! – prychnęłam do Krysi, która dogoniła mnie ze swoją suczką.
Przyjaciółka zrobiła niejednoznaczną minę. Ona lubiła wszystkie psy, jej Niusia była wcieleniem obojętności na to, co się działo dookoła, więc Krysia mogła sobie pozwolić na pogawędki z innymi właścicielami. A do tego, niestety, nieraz była świadkiem, jak Norisowi odbijało.
– Jasne, jesteś teraz po ich stronie! – wkurzyłam się. – Może jak mają takiego wielkiego psa, którego wszyscy się boją, to powinni sobie jechać na jakiś leśny kemping, a nie tam, gdzie jest pełno ludzi i zwierząt!
Odpowiedziała coś, że ośrodek przyjmuje gości z psami każdej wielkości i przecież trudno, żeby duże psy ludzie zostawiali w domu, skoro mogą je tu przywieźć. Przez resztę drogi do sklepu się do siebie nie odzywałyśmy.
Noris popłynął w całkiem inną stronę
Potem Krysia zaproponowała, żebyśmy przepłynęły się rowerami wodnymi, ale wciąż byłam na nią zła.
– Daj spokój, będzie przyjemnie – zachęcała, niezrażona. – Niusia zostanie w pokoju, ale możemy wziąć Norisa. Niech chłopak trochę pożegluje.
Uśmiechnęłam się w końcu, słysząc to, i poszłyśmy na przystań. Oczywiście, po drodze zobaczyłam na pomoście ludzi z bernardynem, na szczęście, rowery odbijały z zupełnie innej strony.
Pływanie rowerem wodnym to fantastyczna sprawa. Bezpiecznie, bez większego wysiłku, umiejętność pływania nie jest wymagana. Oczywiście, trzeba mieć na sobie kapok, ale to na zupełnie wszelki wypadek.
– Co robisz? – zapytałam, kiedy ledwie odbiłyśmy od brzegu, Krysia zdjęła swój i na nim usiadła.
– Chcę sobie opalić dekolt – odpowiedziała. – Przecież to tylko formalność, te rowery są całkowicie bezpieczne.
Jak na jeden dzień to miałam dość sprzeczek z przyjaciółką, chociaż uważałam, że skoro kazali nam mieć kapoki na sobie, to tak powinno być. Ale jezioro było spokojne, na niebie ani jednej chmurki, pedałowało nam się łatwo, a Noris wyglądał na zaciekawionego nową przygodą. Zrobiłam mu kilka zdjęć i wysłałam Asi, a potem zachciało mi się siusiu. I to tak bardzo. Naprawdę bardzo.
– No to wracajmy – rzuciła Krysia, ale to było naprawdę bardzo–bardzo…
– Do naszej przystani jest za daleko – uznałam. – Chodź, przybijemy tam, załatwię się i możemy płynąć dalej.
Byłyśmy po tej samej stronie jeziora, ale całkiem daleko od ośrodka. Moja propozycja miała więc sens. Znalazłyśmy pomost, jakoś wydostałyśmy się z rowerka i potem chwilę posiedziałyśmy na trawie. No, może dłużej niż chwilę, bo pogoda zaczęła się zmieniać. Krysia rzuciła hasło do powrotu, zanim zacznie kropić, bo to żadna przyjemność pedałować w deszczu. Wsiadłyśmy więc do naszego pojazdu i ruszyłyśmy w stronę przystani.
Pogoda popsuła się niezwykle gwałtownie i nagle zaczęło nie tylko padać, ale i wiać. Silny wiatr odpychał nas od brzegu, deszcz siekł po twarzach, nogi mdlały z wysiłku.
– Już prawie! – Krysia była zdenerwowana, ja niemal płakałam, ale faktycznie, widać było nasz pomost.
Na plaży i pomoście było kompletnie pusto, a ja zaczęłam panikować, bo nie mogłyśmy się skierować do brzegu przez wiatr i fale. Nie wiem, co się stało, może któraś z nas za mocno się wychyliła, może rower stanął w poprzek fali, ale nagle, chociaż byłyśmy naprawdę blisko brzegu, poczułam, że wszystko się chwieje i obraca.
Nawet nie pamiętam momentu, kiedy wpadłam do wody, bo zalewała mnie adrenalina. Kapok momentalnie uniósł mnie nad powierzchnię. Widziałam jednak, że Krysia, bez kapoka, szamocze się, próbując łapać za śliski, plastikowy pływak, ale bezskutecznie. Rozgarnęłam wodę i wyciągnęłam do niej rękę. Złapała mnie i jakoś razem się podciągnęłyśmy, żeby trzymać się nad powierzchnią. Kątem oka zobaczyłam ruch na brzegu. Ktoś już widział, że mamy kłopoty.
Nagle przypomniałam sobie o Norisie. To były sekundy, gdzieś musiał być! Spanikowana, zaczęłam się rozglądać, ale woda zalewała mi oczy. Zobaczyłam go dopiero po dłuższej chwili. Mały, ledwie widoczny łepek kilka metrów ode mnie. Widziałam, że rusza już motorówka z przystani, ale Noris… płynął w drugą stronę! Oddalał się od niej, a oni go nie widzieli!
Państwa pies to prawdziwy bohater...
Krzyczałam, ryk silnika mnie zagłuszał. Ludzie płynęli po nas, nie mieli pojęcia o malutkim piesku tonącym z drugiej strony przewróconego roweru. Kiedy zaczęli nas wyciągać, powtarzałam, że tam jest mój pies, ale wiadomo – ludzie w takiej chwili nie bardzo słuchają, a wciąganie nas strasznie długo trwało… I wtedy zobaczyłam jakiś kształt sunący przez fale. Rozpoznałam bernardyna, który rzucił się do wody i płynął tam, gdzie przed chwilą widziałam Norisa.
Kilkanaście minut później było po wszystkim. Ratownicy wyciągnęli z wody mnie i Krysię, natomiast Norisa uratował Tolo. Tak, ten wielki pies rzucił się na ratunek mniejszemu, w dodatku swojemu zajadłemu „wrogowi”, przepłynął kilkadziesiąt metrów, złapał to moje maleństwo za kark i przyholował na brzeg. Płakałam, tuląc malutkie ciałko mojego pieseczka. Był wykończony, przerażony, ale oddychał. Tolo uratował mu życie!
Następnego dnia podeszłam do jego waścicieli. Noris został w pokoju.
– Ja chciałam podziękować. I przeprosić… i… pogratulować takiego psa… – jąkałam się, a kudłaty olbrzym patrzył na mnie spokojnie, jakby rozumiał wszystko, co mówię.
Ci ludzie okazali się zupełnie normalni i mili. Przyjęli w imieniu Tola kilogram żeberek z wiejskiego sklepiku, zjedliśmy razem kolację.
Tak sobie myślę, że wiele wtedy przeżyłam, ale i wiele się nauczyłam. Na przykład tego, że czasami zwierzęta uczą nas, jacy powinniśmy być…
Czytaj także:
„Bezpański kot okazał się bardziej oddany niż mój mąż. Cap tylko leżał na kanapie. To zwierzę pokazało mi, czym jest miłość”
„Mąż odszedł do innej i jeszcze wywalił mnie z mieszkania. Uratował mnie pies znaleziony na śmietniku. Zapomniałam o zemście”
„Ukochana suczka córki przepadła jak kamień w wodę. Znalazłam ją, ale nie powiem małej, gdzie. To by ją zabolało...”