„Miałam czerniaka, a ludzie na wsi traktowali mnie jak trędowatą. Brzydzili się podać mi rękę. Myśleli, że zarażam"

Kobieta, której brzydzą się ludzie fot. Adobe Stock, motortion
„Oni się boją ode mnie zarazić! Nie wiem, skąd im wszystkim przyszło do głowy, że to choroba zakaźna. Może przez brodawkę? Ale przecież wiedzieli, że mam raka i chyba nie są na tyle ciemni, żeby nie wiedzieć, że to nie jest zaraźliwe! Miałam ochotę stanąć i krzyczeć, że to nie trąd, tylko rak”.
/ 15.09.2021 12:45
Kobieta, której brzydzą się ludzie fot. Adobe Stock, motortion

Zaczęło się niewinnie, jak pewnie zazwyczaj w takich wypadkach. Najpierw na mojej skórze pojawiły się jakieś plamki. Po lecie zawsze miałam piegi czy przebarwienia, ale tym razem było ich znacznie więcej. W każdym razie – zaniepokoiły mnie.

Oczywiście słyszałam o raku skóry, więc natychmiast przejrzałam chyba wszystkie strony ze zdjęciami w internecie. Na niektórych, zmiany chorobowe wyglądały identycznie jak moje plamki, na innych się różniły. Dlatego nie zdecydowałam się na wizytę u lekarza, zresztą, wraz z upływem czasu plamki zjaśniały.

– Mamo, powinnaś się jednak zbadać – nalegała moja córka.

Wtajemniczyłam ją, bo sama nie dałabym rady przekopać się przez internetową wiedzę; jestem z poprzedniego pokolenia. Marysia na początku bardzo się zdenerwowała, potem, uśpiona moim spokojem, sama bagatelizowała problem. Co, paradoksalnie, jeszcze bardziej mnie uspokajało.

To było takie trochę magiczne myślenie – skoro córka nie panikuje, to nic się nie dzieje. A że namawia na badania? Wiadomo, za jakiś czas i tak będę musiała wybrać się do lekarza, to wtedy pokażę mu te przebarwienia.

Odkładałam wizytę z braku pieniędzy

Obserwowałam je przez jakiś czas, ale miałam wrażenie, że są coraz bledsze i mniejsze. Z wyjątkiem jednego piega na twarzy. Ten rósł i zaczął wyglądać jak obrzydliwy pryszcz.

– Chyba pójdę do kosmetyczki – oznajmiłam pewnego dnia, przyglądając mu się w lustrze. – Albo spróbuję sama go jakoś usunąć.

– Zawsze mi powtarzałaś, żebym nie wyciskała – Marysia przyjrzała się uważnie mojej twarzy. – A to naprawdę nie wygląda zbyt ciekawie…

– Przemyję spirytusem – zadecydowałam. – Albo nie, tym twoim preparatem na wypryski, pożyczysz mi?

– Jasne – Marysia ciągle mi się przyglądała. – Ale wiesz co, może jednak pokaż to komuś, kto się zna.

– Pokażę, tylko że kosmetyczka kosztuje, a teraz nie mamy pieniędzy – wzruszyłam ramionami. – Sprzedamy jałówki, to będą pieniądze i wtedy się umówię na wizytę.

Na wsi tak jest – jak ktoś ma gospodarkę i nie pracuje na etacie, to pieniądze przychodzą kilka razy w roku i trzeba tak rozplanować wydatki, żeby na wszystko starczyło. Więc i teraz stwierdziłam, że chociaż pryszcz jest wyjątkowo obrzydliwy i coraz większy, to wytrzymam jeszcze trochę, a na razie będę go maskować pudrem.

Teraz już wiem, że to był błąd, ale naprawdę sądziłam, że to tylko nieszkodliwy wyprysk. Aczkolwiek nie ułatwiała mi ona życia. Była tak duża, że nie mogłam jej już ukryć. I niestety, ludzie ją widzieli. A ja widziałam, z jakim wstrętem się ode mnie odsuwają. No tak, każdy się boi zarazić jakimś świństwem. A że na wsi plotki bardzo szybko się roznoszą, to po niecałym tygodniu już wszyscy w okolicy wiedzieli, że Juszczakowa ma parchy…

Może to głupie, ale właśnie z tego powodu przyspieszyłam wizytę u kosmetyczki. Wysupłałam zaskórniaki i, nie czekając aż sprzedamy jałówki, poleciałam do miasta.

Chyba czułam podświadomie, że to poważna sprawa, bo po raz pierwszy w życiu bałam się tej wizyty. Słusznie, bo pani Basia, jak tylko mnie zobaczyła, zadecydowała, co robić.

– Natychmiast musi się pani wybrać do dermatologa – powiedziała. – Nie ma co czekać. I radzę prywatnie, będzie szybciej. Ja za dzisiejszą wizytę nie wezmę pieniędzy. Najlepiej, jak od razu pani pójdzie… Ja tu gdzieś mam adresy poradni, zaraz wybierzemy dobrego lekarza…

Niby mówiła to wszystko rzeczowo i spokojnie, ale widziałam, jaka jest przejęta. I prawdę mówiąc, zmroziła mnie swoją postawą. Jak automat zapisałam adres tego lekarza, obiecałam, że zaraz tam pójdę.

Poszłam, ale tym razem naprawdę się bałam. A kiedy lekarz po obejrzeniu owego pryszcza bez słowa zaczął wypisywać tonę skierowań, coś we mnie pękło.

– Panie doktorze, czy to rak? – zapytałam wprost, zaskakując pytaniem nawet siebie.

– Bez badań nic nie powiem – powiedział. – Ale nie wygląda to najlepiej. Dam pani skierowanie do szpitala, w którym pracuję. To państwowa placówka, nie ma sensu, żeby pani robiła te wszystkie badania prywatnie, to zbyt kosztowne. Proszę jak najszybciej zgłosić do rejestracji i zapisać na wizytę. Ja przyjmuję w środy i czwartki, gdyby były problemy, proszę do mnie przyjść. Ja tu co prawda zaznaczyłem, że to pilne, ale jakby to nie pomogło, to służę pomocą.

Całe szczęście, że nie mam prawa jazdy i wracałam do domu autobusem, bo chyba spowodowałabym wypadek. Byłam otępiała i ogłuszona. I chyba z tego powodu nie zastanawiałam się nad tym, co i do kogo mówię. A przecież wiem, że na wsi trzeba każde słowo ważyć, żeby się nie rozniosło.

Trzeba było trzymać język za zębami!

Ale pech chciał, że już na przystanku spotkałam Królikową. To przyjaciółka mojej mamy, straszna plotkara. Jej wścibstwo doskonale znała cała wieś. Teraz też oczywiście zainteresowała się moim wyglądem. A ja bez chwili zastanowienia opowiedziałam jej o swojej wizycie u lekarza.

– Oj, bidulko ty moja i ciebie dopadło – natychmiast zaczęła rozpaczać. – Co to się teraz dzieje, coraz młodsi chorują, skaranie boskie… I co to teraz będzie z wami? Córka już dorosła niby, ale to tylko patrzeć, jak za mąż pójdzie, dzieci będzie miała… A tu taka bieda! I co wy zrobicie?

– Ale niech pani da spokój, pani Królikowa, nie umieram przecież – przerwałam jej może niezbyt grzecznie, ale wkurzyło mnie, że mnie już do piachu chowała. – Jeszcze nie wiadomo, czy to na pewno rak, a pani mi tu takie okropne rzeczy mówi.

– Ja tylko tak, z dobrego serca – spojrzała na mnie krzywo, zaraz się pożegnała i poszła w swoją stronę.

Patrząc za nią, pomyślałam, że trzeba mi było trzymać język za zębami. No i trzeba było! Już następnego dnia cała wieś – a i ze dwie okoliczne – wiedziała, że mam raka. A co gorsza, ludzie z tego powodu zaczęli się ode mnie odsuwać.

Na początku tego nie zauważyłam, bo raz, że zajęłam się sobą, a dwa, że dużo osób dzwoniło i życzyło mi zdrowia. Ale po jakimś czasie zorientowałam się, że coraz mniej znajomych mnie odwiedza. Tak, to codziennie ktoś do chałupy zajrzał. A to pogadać, a to jajka kupić, a to tak po prostu, chociaż na chwilę wstąpić, nowe plotki i wiejskie nowinki sprzedać. A teraz cisza…

Pomyślałam sobie, że ludzi moja choroba odstrasza. Bo rzeczywiście, trudno przyjść, udawać że nic się nie zmieniło, ględzić o tym i o owym, jakby się nic nie stało. Pewnie większość nie wiedziała, co powiedzieć.

Ale potem zauważyłam, że to nie to. Ludzie się teraz mnie wyraźnie bali! Jak do sklepu wchodziłam, to jakoś nikt przy mnie w kolejce nie stał. Jak szłam po mleko do Hanki, na drugi koniec wsi, to chociaż zawsze mnie do chałupy na kawę zapraszała, teraz w sieni przyjmowała. Mleko wydała i tyle. Do widzenia. I nawet pieniędzy ode mnie do ręki nie brała, tylko na ceratę na stole kazała położyć. Jakbym jakaś trędowata była!

Bolało mnie to i może bardziej bym się tym przejęła, gdyby akurat nie przyszły wyniki ze szpitala. Niestety, złe. Musiałam się jak najszybciej zgłosić do szpitala na operację. Na szczęście już na miejscu okazało się, że nie ma żadnych przerzutów. Lekarz powiedział, że usuną chorą tkankę, zrobią dodatkowe badania, może serię naświetlań. I tyle.

To nie był najlepszy czas w moim życiu, ale i tak zdaję sobie sprawę, że miałam szczęście. Co prawda, raczysko siedziało dość głęboko, więc po operacji została blizna. Lekarz sugerował, że można pomyśleć o plastyce.

Ale szczerze mówiąc, nie dziura na policzku mnie martwi. Mąż mnie kocha, dla piękniejszej nie zostawi, a ja już się nikomu innemu podobać nie muszę. Za to tym, jak mnie ludzie odbierają, mimo wszystko się przejmuję. Pewnie nie powinnam, ale trudno nie zauważyć, że nadal się ode mnie odsuwają. Jak miałam tę obrzydliwą brodawkę, to jeszcze było zrozumiałe, ale teraz? Aż tak odrażająca przecież nie jestem!

Dopiero niedawno zorientowałam się, że chodzi o coś innego. Moja znajoma, ta Hanka, co mleko od niej biorę, zapytała, czy jeszcze mam tego raka.

– Wycięli, robią badania nadal – powiedziałam. – Zresztą, badać się będę co chwila, czy coś nowego się nie pojawiło. Jak raz było, może być i drugi.

Hanka akurat podawała mi bańkę z mlekiem i gdy usłyszała moje słowa, to o mało jej nie upuściła na ziemię. Bo bała się dotknąć mojej ręki!

Czy naprawdę są aż takimi głupcami?

Wtedy mnie oświeciło. Oni się boją ode mnie zarazić! Nie wiem, skąd im wszystkim przyszło do głowy, że to choroba zakaźna. Może przez tę niezbyt urodziwą brodawkę? Ale przecież wiedzieli, że mam raka i chyba nie są na tyle ciemni, żeby nie wiedzieć, że to nie jest zaraźliwe! Prawdę mówiąc, kiedy odkryłam, o co chodzi, miałam ochotę stanąć na środku wsi i krzyczeć, że to nie trąd, tylko rak.

Trochę żałuję, że nie powiedziałam tego Hance, ale już przepadło. Skoro z nich wszystkich takie głupki, to trudno. Swoją drogą, chyba poproszę lekarza, żeby zrobili mi tę plastykę. Niech tym tępakom będzie głupio! 

Czytaj także:
„Do naszej zapyziałej wioski nagle przyjeżdżały tłumy. Cieszyrad zaczął budować u nas kościół pogańskiej wiary”
„Renata skrzywiła psychikę syna, nieustannie porównując go do zmarłego brata. Zmuszała go, by był taki sam”
„Synowa zabroniła mi widywać ukochane wnuczki. Nigdy nas nie odwiedzali. Przez 20 lat byłam w rozpaczy”

 

Redakcja poleca

REKLAMA