Marzyłam o dobrej pracy. Dla moich rodziców, którzy urodzili się zaraz po wojnie i mieli ledwie maturę, dobrą pracą była taka w garsonce i w ciepłym, ładnym biurze. Za biurkiem. I do emerytury. Też tak myślałam, kiedy dorastałam.
Pilnie uczyłam się angielskiego, a potem też francuskiego, bo ciągle słyszałam, że dzisiaj języki obce to podstawa. Śpiewająco zdałam maturę, z drugą lokatą w szkole. Wybrałam prawo. Dawało prestiż i spore możliwości. Starałam się nie rozpraszać randkami ani imprezami. Skupiałam się na zaliczaniu kolejnych egzaminów i kończeniu semestrów ze stypendium na następny rok.
Pod koniec czwartego roku wydarzyło się jednak coś, co na zawsze odmieniło moją życie. Rodzice jechali do mnie w odwiedziny. Mieliśmy iść na obiad, może na coś słodkiego, bo to były moje urodziny.
Nie dojechali. Mama, prowadząc auto, dostała ataku serca i straciła panowanie nad kierownicą. Tata zginął na miejscu, ona trafiła do szpitala, gdzie doznała też rozległego wylewu. I nagle zostałam sama, dwudziestotrzylatka, półsierota, z matką, która jedynie leżała i starała się coś wybełkotać przez sparaliżowane w połowie usta.
Kolejnego urlopu już nie dostałam
Miałam do wyboru: oddać mamę do jakiegoś ośrodka, gdzie mogłaby egzystować w warunkach, które nie urągały ludzkiej godności, albo opiekować się nią osobiście w domu. Nie stać mnie było na taki ośrodek, więc złożyłam podanie o urlop dziekański i wróciłam do naszego małego miasteczka, by zająć się mamą.
– Przykro mi to mówić, ale długo to raczej nie potrwa. Maksymalnie kilka miesięcy – mówił lekarz prowadzący.
Kilka miesięcy, wzdychałam, planując w myślach resztę życia i przygotowując się na ponowną utratę bliskiego. Myślałam już o pogrzebie, o tym, jak to wszystko zorganizować i opłacić, bo rodzice nie mieli dużych oszczędności.
Myślałam, że za rok wrócę na studia, zdecyduję się na radcostwo, znajdę pracę w urzędzie albo jakiejś skromnej firmie, żeby uniknąć wielkich stresów. Można to nazwać zimną kalkulacją, ale ja lubiłam wiedzieć, na czym stoję, i mieć zaplanowane wszystko w najdrobniejszych szczegółach.
Nie postrzegałam zajmowania się mamą jako ciężkiego obowiązku. Kiedyś to ona mnie karmiła i podcierała mi tyłek, prawda? Pilnowała, czy mam odrobione lekcje, robiła kanapki i torty na urodziny. Teraz ja się nią opiekowałam. Po prostu. To nie było żadne odwdzięczanie się czy coś w tym stylu. Tak się ułożyło. I tyle.
Nie była to jednak lekka praca. Mama ważyła trochę więcej niż ja, szczupła, młoda kobieta, więc mycie jej i przenoszenie na wózek kosztowało mnie sporo wysiłku. Plecy bolały mnie niemal na okrągło. Do tego ubieranie, przewijanie, bo nie dawałam rady tyle razy dziennie przenosić ją na toaletę i z powrotem, karmienie… I wszystko to od nowa, kolejnego dnia.
To nie moja wina
Tak mijały tygodnie, potem miesiące. Zbliżał się koniec mojego urlopu dziekańskiego, a ja nadal musiałam opiekować się mamą. Złożyłam nowe podanie. Rok później – kolejne. Przy czym dostałam już informację, że nie mogę korzystać z tej opcji non stop. Muszę rozwiązać tę sytuację.
– Mam udusić matkę poduszką czy ją zagłodzić? – spytałam zła, że usłyszałam taki tekst.
Chciałam wrócić na uczelnię, do wkuwania kodeksów, co i tak robiłam w czasie, jaki mi zostawał po opiece nad mamą i pracą na pół etatu w pobliskim sklepie. Nie chciałam tracić wiedzy, którą wkuwałam przez cztery lata studiów, ale wiedziałam, że się cofam, nie jestem na bieżąco. Bałam się, co będzie, kiedy wrócę na uczelnię, jak dam radę napisać pracę magisterską…
Aż stało się jasne, że już nie wrócę.
– Dziewczyno, radzisz sobie niesamowicie! – chwaliła mnie pielęgniarka, która raz na jakiś czas wpadała na kontrole. – Zajmujesz się mamą jak cały sztab ludzi, a jesteś sama. Tobie też by się przydały jakieś wakacje, co?
Przestałam odpowiadać na takie dobrotliwe zaczepki, bo co miałam powiedzieć? Tak, przydałyby się, marzę o nich, już się pakuję i wracam za dwa tygodnie, tak? A może że pojadę, jak tylko mama raczy umrzeć?
Żyłam z dnia na dzień, niepewna jutra. Mama od trzech lat powinna nie żyć, tymczasem żyła, w tym samym stanie, codziennie wymagając takiej samej opieki. Czasem płakała.
Byłam u kresu sił
Czasem próbowała coś mówić, pisać, ale nie bardzo jej wychodziło. Domyślałam się z urywków słów, że nie chce tak wegetować, bo to nie było życie, ale właśnie wegetacja. Co jednak miałam zrobić? Podać jej niewłaściwe leki? Odkręcić gaz? I trafić do więzienia?
Co gorsza, chwilami naprawdę się nad tym zastanawiałam. Jak to zrobić, żeby się nie wydało. Potem beształam się w myślach, że jak mogłam, jako córka, jako niedoszła prawniczka… A jednak mogłam.
Bo gdy wyobrażałam sobie, że to ja musiałabym tak leżeć, uwięziona we własnym ciele, wymagająca opieki dwadzieścia cztery na siedem, dochodziłam do wniosku, że eutanazja to błogosławieństwo. Zasnąć i już nie cierpieć, przestać obciążać sobą innych…
Tymczasem musiałam blendować kolejny posiłek i podawać mamie jak dziecku, małą łyżeczką, ostrożnie, by się nie zakrztusiła, a potem zmieniać pieluchę.
Nie czytałam już kodeksów, bo niby po co? Nie zacznę studiować prawa od nowa, skoro nawet nie wiedziałam, kiedy będę mogła to zrobić.
Lekarze niczego nie umieli określić. Mama może pożyć jeszcze kilka lat albo umrzeć jutro. Dla mnie, osoby poukładanej i uporządkowanej, takie zawieszenie w niepewności było najgorsze. Cud, że w alkoholizm nie wpadłam.
Zostałam sama z pustką w sercu
Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem… Nasze dni wyglądały tak samo. Aż się skończyło. Mama zmarła sześć tygodni po moich czterdziestych drugich urodzinach.
Pochowałam ją obok taty i wróciłam do pustego domu, w którym nie miałam już nic do roboty. Nie było tu potrzebującego nakarmienia człowieka, w którego oczach widziałam błysk za każdym razem, gdy wchodziłam do pokoju.
– Najważniejsze, że już nie cierpi… – pocieszały mnie dawne znajome mamy i sąsiadki, które jednak nie odwiedzały jej i nie pomagały ulżyć w tym cierpieniu.
Kiwałam potakująco głową, choć w środku czułam pustkę. Dosłownie czułam pustkę. Co miałam teraz zrobić?
Nie miałam formalnie wyższego wykształcenia. To, że blisko dwadzieścia lat temu studiowałam prawo, nic nie znaczyło. Moim jedynym doświadczeniem była praca na pół etatu w sklepie spożywczym i opieka nad chorą matką.
Gdzie miałam teraz szukać pracy na cały etat, kiedy nie przyjdzie już renta po mamie? Co miałam zrobić z mieszkaniem? Ze swoim życiem? Z pomocą przyszła pielęgniarka, teraz już na emeryturze, która kiedyś przychodziła do nas z ośrodka zdrowia. Ta, co mnie tak chwaliła i na wakacje wysyłała.
– A ty byś nie chciała skończyć jakiejś rehabilitacji? Albo pracować jako opiekunka osób starszych za granicą? Języki chyba znasz, nie zapomniałaś aż tak bardzo, co?
Poddała mi pomysł, który zrealizowałam
Spakowałam trochę ubrań, podpisałam umowę z agencją pracy i wyjechałam do Anglii. Opiekuję się tu starszą panią, co w porównaniu z opieką nad mamą jest jak wakacje.
Eve potrafi mi zrobić śniadanie, gdy ma lepszy dzień, a w gorsze dni po prostu trzeba jej przynieść jedzenie do łóżka. Wszystko przy sobie może zrobić sama, wystarczy podać jej leki, zrobić zakupy oraz posprzątać dom. Mieszkamy razem już trzeci rok, a jej wnuki traktują mnie jak ciocię.
Moje życie nie potoczyło się tak, jak chciałam ani planowałam. Wiele w nim było zmiennych i traum, ale ostatecznie jestem, powiedzmy ostrożnie, zadowolona.
Nie wymagam od życia nie wiadomo czego, po prostu cieszę się drobnymi rzeczami. Słońcem, które świeci mi w twarz. Słodkim ciastem, jedzonym w ogródku razem z Eve. Jej śmiechem.
Śmiechem jej wnuków. Nie wiem, czy za chwilę mój los się nie odmieni, jeśli Eve odejdzie jak moja mama. Może trafię do zupełnie innego domu, w którym będzie się mnie traktować jak służącą, a nie jak członka rodziny. Przeżyję. Najwyżej poszukam innych podopiecznych. Przestałam planować i układać wszystko pod moją wizję świata i życia. Może tak właśnie to miało wyglądać.
Czytaj także:
„Chcieliśmy wprowadzić z żoną nieco fantazji w nasze życie erotyczne. Niestety, zostaliśmy przyłapani na gorącym uczynku”
„Późniejsze emerytury zrujnowały nam starość. Zamiast wypoczywać i bawić wnuki, harujemy od świtu do nocy za grosze!”
„Partner zarzucił mi zdradę, żeby nie mieć poczucia winy po zerwaniu. Tak naprawdę planował wyjazd i nie chciał mnie zabierać”