Jeżeli prawdą jest, że nie da się poznać do końca drugiego człowieka, to nie chcę wiedzieć, jakie jeszcze oblicze skrywa Andrzej. Wkrótce po ślubie mój ukochany zmienił się nie do poznania. Wcześniej był dobrym, czułym mężczyzną. Gdy zeszliśmy ze ślubnego kobierca, stał się damskim bokserem, puszczającym cugle pięściom przy każdej okazji.
Nie mogłam dłużej żyć w wiecznym strachu. Wyszłam z domu w tym, co miałam na sobie i z drobną sumą w portfelu. Bez planu na dalsze życie i bez jakiejkolwiek pewności, że moja jedyna krewna udzieli mi schronienia. Odwaga? Heroizm? Nic z tych rzeczy. Po prostu byłam zdesperowana.
Przed ślubem nic nie zapowiadało mojego koszmaru
Wielka miłość, wspólna przygoda, ślub, a dalej żyli długo i szczęśliwie... nie, to zdarza się tylko w filmach i książkach, które zapełniają półki w kioskach i urzędach pocztowych w całym kraju. Codzienność okazuje się znacznie bardziej prozaiczna. Nasz związek nie był żadnym nadzwyczajnym romansem. Po prostu kobieta spotkała mężczyznę, zakochała się w nim, a gdy ten poprosił ją o rękę, zgodziła się. Tylko i aż tyle.
Andrzej zawsze był raptowny i porywczy. To ten typ mężczyzny, który nie daje sobie w kaszę dmuchać. Nigdy nie wykazywał uległości, a gdy ktoś próbował zaszkodzić mu w jakikolwiek sposób, dokładnie wiedział, jak zareagować.
Podobało mi się to, bo wtedy jeszcze uważałam, że twardy charakter to wyznacznik męskości. Przy tym, potrafił też zachowywać się szarmancko, dokładnie tak, jak przystało na prawdziwego mężczyznę. Zanim zaczęliśmy się spotykać, zawsze całował moją dłoń na przywitanie, a gdy zaczął ubiegać się o moje względy, obsypywał mnie kwiatami i innymi drobnymi prezentami.
Można powiedzieć, że był dżentelmenem starej daty, jakby wyrwanym z czarnobiałego filmu. W tym stwierdzeniu jest sporo racji, bo między nami była 13-letnia różnica wieku. Ja – 22-letnia kasjerka na dworcu PKS, on – 35-letni kierowca autobusu dalekobieżnego. Poznaliśmy się w pracy i tam się w sobie zakochaliśmy.
Pierwszy raz uderzył mnie w dniu swoich imienin
Przed ślubem nic nie zapowiadało, że związałam się z potworem. Andrzej zapewniał mi poczucie bezpieczeństwa, a to było dla mnie najważniejsze. Musicie bowiem wiedzieć, że w dorosłość wkroczyłam z domu, w którym przemoc podlewana alkoholem była na porządku dziennym. Gdy uklęknął przede mną i wsunął mi pierścionek na palec, nie wahałam się ani chwili. Byłam przekonana, że robię dobrze. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że z deszczu wpadłam wprost pod rynnę.
Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. 30 listopada, imieniny mojego męża. Tydzień wcześniej zapowiedział, że zamierza zaprosić kolegów z pracy. Nie miałam nic przeciwko temu, w końcu wszyscy znaliśmy się jak łyse konie. Zadeklarowałam, że przygotuję typowe imieninowe przysmaki: sałatkę warzywną, bigos i kilka innych polskich frykasów. „Świetnie, na pewno wszystko szybko zniknie ze stołu” – wyraził swoją aprobatę dla mojego pomysłu.
Do domu wrócił po 18:00, z czterema najbliższymi kolegami.
– Siadajcie i rozgośćcie się. Kolacja będzie gotowa za jakieś pół godziny – powiedziałam i wróciłam do kuchni.
Kilka minut później dołączył do mnie mój mąż. Wszedł szybkim krokiem i nawet nie próbował ukryć zdenerwowania. Zamknął drzwi i doskoczył do mnie, jak kot do myszy, którą zamierza złowić.
– Dlaczego robisz mi wstyd przed kolegami? – zapytał cichym, ale stanowczym głosem. – Wszyscy są głodni, a ty każesz im siedzieć przy pustym stole?
– Skarbie, jeszcze tylko chwilka. Spieszyłam się, ale...
Nie miałam okazji dokończyć. Andrzej uderzył mnie otwartą dłonią, tak mocno, że niemal wpadłam na kuchenkę. Powinnam była wtedy zareagować, ale ja mogłam tylko powiedzieć „przepraszam”. Jakbym miała za co.
– Nigdy więcej nie stawiaj mnie w takiej sytuacji – rzucił i wyszedł z kuchni.
Później było już tylko gorzej
Gdy skromne przyjęcie dobiegło końca, chciałam z nim porozmawiać o tym. Zabrakło mi jednak odwagi. Sprzątnęłam ze stołu, pozmywałam, wzięłam prysznic i położyłam się spać, jakby nic się nie stało. Tłumaczyłam sobie, że to jednorazowa sytuacja. „Poniosło go” – usprawiedliwiałam w myślach męża, choć chyba bardziej próbowałam oszukać samą siebie, bo aż za dobrze znałam ten schemat. Pierwszy raz nigdy nie jest tym ostatnim.
Na potwierdzenie nie musiałam czekać zbyt długo. W drugiej połowie grudnia zaczął się przedświąteczny szał. Praca, zakupy, sprzątanie... chyba każdy zna to doskonale. Tego dnia Andrzej zjechał z ostatniego kursu o 16:00, więc wróciliśmy do domu razem. On usiadł przed telewizorem (akurat zaczynały się skoki narciarskie), a ja wzięłam się za przedświąteczne porządki.
Nie zastanawiałam się, czy będzie mu to przeszkadzało. Święta były już za pasem, a ja miałam roboty po łokcie. Włączyłam odkurzacz i zaczęłam sprzątać. Nagle silnik urządzenia umilkł. „Świetnie, brakowało mi tylko zepsutego odkurzacza” – pomyślałam. Nagle poczułam na plecach przeszywający ból, jakby ktoś smagnął mnie batem.
– Idiotko! Musisz to robić akurat teraz? – wykrzyczał, nie przerywając okładania mnie kablem.
Kolejny raz pozwolił sobie na przemoc w Nowy Rok. Nawet już nie pamiętam, o co wtedy chodziło. Z czasem weszło mu to w nawyk. Poprzez bicie wyrażał swoje niezadowolenie. Nawet nie próbował się już hamować w jakikolwiek sposób. Uderzał pięścią, jakby było mu obojętne, czy zostawi ślady na mojej twarzy.
Dlaczego nie odeszłam od niego po pierwszym razie? Sama nie wiem. Chyba po prostu wiedziałam, że nie mam dokąd pójść. Obok mnie nie było nikogo bliskiego, kto mógłby mi pomóc. Jestem jedynaczką. Mamę straciłam, gdy miałam 16 lat. Ojciec zmarł cztery lata później. Została mi tylko ciotka, ale ona mieszka w Monachium i nie kontaktowałyśmy się od lat.
Gdybym tego nie zrobiła, pewnie doszłoby do tragedii
Chwilę opamiętania przeżyłam 8 marca. Na Dzień Kobiet nie dostałam od męża kwiatów ani czekoladek. Dostałam za to solidne lanie, bo pilot od telewizora nie leżał na swoim miejscu.
Upadłam chyba po drugim ciosie. Wtedy Andrzej zaczął mnie kopać. Zaczęłam miotać się po podłodze. Wpadłam na stolik i przewróciłam wazon. Gdy znalazł się w zasięgu mojej ręki, chwyciłam go i cisnęłam nim w twarz Andrzeja. Zaskoczony, na chwilę przerwał atak. To wystarczyło, bym mogła uciec. Chwyciłam tylko torebkę i wybiegłam z domu w tym, co miałam na sobie. Popędziłam wprost na dworzec.
Otworzyłam portfel i poszukałam kartki, na której miałam zapisany adres cioci Heleny. „Nawet jak mnie nie przyjmie, wolę żebrać, niż żyć z tym potworem” – pomyślałam. Podeszłam do kasy.
– Aniu, daj mi bilet na najbliższy autokar do Monachium – powiedziałam łamiącym się głosem.
– Paulina, co się stało? To znowu Andrzej, tak?
– Nie mogę teraz o tym rozmawiać. Muszę stąd po prostu uciec – powiedziałam i sięgnęłam po pieniądze.
Wyjęłam z portfela 100-złotowy banknot. Rozpłakałam się. To za mało, żeby wyjechać. Miałam jednak szczęście. Z dziewczyną, która pracowała na kasie obsługującej międzynarodowego przewoźnika, znałam się od kilku lat.
– Nie przejmuj się. Po prostu weź to i nie myśl o pieniądzach – powiedziała i wcisnęła mi do ręki bilet. – Autokar odjeżdża za dwanaście minut z siódmego stanowiska. Pędź już.
Przez całą drogę martwiłam się, co zastanie mnie na miejscu. Byłam pewna, że po tylu latach ciotka nawet mnie nie pozna. Martwiłam się na zapas. Gdy stanęłam w jej progu, nawet o nic nie zapytała. Zaprosiła mnie do środka, nakarmiła i przyszykowała pokój. Złota kobieta.
Dziś stoję już na własnych nogach. Pracuję jako kelnerka i choć nie zarabiam kokosów, to razem z napiwkami stać mnie na terminowe opłacanie wynajętego mieszkania i godne życie.
Z ciocią Heleną mam regularny kontakt. Do końca życia nie odwdzięczę się jej za to, co dla mnie zrobiła.
A Andrzej? Powoli próbuję zapomnieć o koszmarze, który mi zgotował. Wiem jednak, że wkrótce znów będę musiała stanąć z nim twarzą w twarz, bo formalnie wciąż jesteśmy małżeństwem. Tym razem spotkamy się jednak w sądzie, a tam nie będzie mógł mnie skrzywdzić.
Czytaj także:
„Użyczyłam teściowej mieszkanie do schadzek z kochankiem. Teść to gbur, więc niech się kobieta na stare lata wyszaleje”
„Użyczyłam teściowej mieszkanie do schadzek z kochankiem. Teść to gbur, więc niech się kobieta na stare lata wyszaleje”
„Moja teściowa co niedzielę pyta o wnuka. Nie wie, że mam na koncie 6 strat, a jej pytania mnie ranią”