Niektórym to się chyba wydaje, że my na wsi latem nic nie robimy, tylko się opalamy. No, bo przecież tutaj jest tak fajnie – świeże powietrze, lasy, pola... Święty spokój i nieustanne wakacje po prostu! Dlatego trzeba nam koniecznie podesłać swoje dzieci, żebyśmy przypadkiem się nie nudzili. My będziemy mieli rozrywkę, a one zdrowy wypoczynek. Ludzie tak, niestety, rozumują, a mojemu mężowi chyba ktoś wyłączył w głowie funkcję mówienia: „nie”. Bo kiedy w tym roku i jego siostra, i kuzynka zapytały, czy mogą podesłać do nas swoje pociechy w czasie wakacji, nie zaprotestował! I tak nagle w naszym domu zaroiło się od dzieci, bo oprócz naszej dwójki zjawiła się jeszcze ta trójka od rodziny.
Wszystkie dzieciaki miały po 10–13 lat
Czyli były w najtrudniejszym wieku, kiedy trudno je upilnować. Takie to i na traktor wejdą, i motorem chcą już pojeździć, i polecą cichaczem do sąsiada ujeżdżać groźnego byka, jak kowboje na Dzikim Zachodzie. A tutaj żniwa w pełni i człowiek nie wie, w co ręce ma włożyć! Niby w polu snopki układa, a oczy tylko mu chodzą dookoła głowy, czy na pewno nic złego się nie dzieje, czy dzieciaki znowu czegoś nie zmalowały. Jestem pewna, że w efekcie bym się kompletnie wykończyła, gdyby nie Hubert. Spadł mi jak manna z nieba! Dobre pięć lat chłopaka nie widziałam albo i dłużej. Ledwie go w sklepie poznałam, tak się zmienił! Na szczęście to on mi się ukłonił i wtedy załapałam, że mi kogoś przypomina.
– Hubert? Wnuk pani Januszowej? – zapytałam zdumiona.
– Tak, to ja! – uśmiechnął się i wyjaśnił, że przyjechał do babci na wakacje, odpocząć po sesji na studiach. – A poza tym zbieram w tej okolicy materiały do pracy licencjackiej z historii sztuki – nadmienił.
Wprawdzie nie bardzo rozumiałam, o co chodzi, ale wyjaśnił mi, że pisze o cennych zabytkach, na jakie można trafić w naszych okolicznych kościołach.
– Oj, to trochę tego jest! – pokiwałam głową ze zrozumieniem, bo coś niecoś na ten temat obiło mi się przez lata o uszy.
Tu jakaś rzeźba, tam obraz... Od słowa do słowa okazało się, że Hubert następnego dnia wybiera się na wycieczkę rowerową po okolicy i jak nasze dzieciaki chcą, to chętnie je ze sobą zabierze i pokaże rozmaite ciekawe rzeczy. Naprawdę szczerze mu byłam z tego powodu wdzięczna! W dodatku okazało się następnego dnia, że cała nasza banda wróciła z wycieczki wprost zachwycona. Jedno przez drugie opowiadali o rozmaitych legendach i historie na temat skarbów, które znajdują się w tej okolicy. A potem cały wieczór spędzili przy komputerze, szukając ciekawostek na ten temat w internecie.
– Bo jutro wyruszamy z Hubertem bardziej na wschód i tam też będziemy szukali cennych rzeczy! – emocjonowali się.
– Hubert, nawet nie wiesz, jak bardzo mi pomogłeś! – powiedziałam wnukowi znajomej. – To był pierwszy dzień od dwóch tygodni, kiedy mogłam spokojnie popracować, nie martwiąc się, że dzieciaki robią coś głupiego. Dziękuję!
– Ależ nie ma za co! Dla mnie to prawdziwa przyjemność z nimi jechać, bo oni są tacy inteligentni i ciekawi wszystkiego – usłyszałam.
Przez kilka następnych dni było w domu tak spokojnie, jakbym nie tylko nie miała gości, ale i własnych dzieci. A to dlatego, że oni albo spędzali czas, jeżdżąc po okolicy, albo też, siedząc i rysując jakieś schematy i plany.
Strasznie tym wszystkim byli zaaferowani
Trochę się zmartwiłam, kiedy dowiedziałam się po tygodniu, że Hubert już wyjeżdża, ale okazało się, że chociaż on zniknął, to pasja dzieciakom pozostała. Odetchnęłam z ulgą, że nie wpadają im do głowy żadne głupie pomysły i mogę zająć się robotą w gospodarstwie i w polu. A jak człowiek się tak napracuje, to wiadomo, w nocy śpi jak zabity! Ja zresztą mam mocny sen od zawsze, armatami się mnie nie dobudzi. Dlatego naprawdę nie wiem, jakim cudem akurat tamtej nocy nagle się ocknęłam. Może dlatego, że księżyc świecił jasno przez lekko odsunięte zasłony i pechowo oświetlał akurat moją połowę łóżka.
Kiedy więc mąż spał w najlepsze, ja przewracałam się z boku na bok, aż wreszcie stwierdziłam, że nie tylko muszę zasłonić szczelniej okno, ale i pójść do kuchni po coś do picia. Latem mamy sezonową kuchnię urządzoną na ganku i żeby do niej dojść, trzeba przejść przez sień. Coś mnie w tej sieni zaniepokoiło, ale nie bardzo wiedziałam co... Dopiero sącząc powoli wodę, której mąż wieczorem nabrał z naszej zdrowej głębinowej studni, zrozumiałam. Nie było rowerów, które zawsze ją zagracały! Rzuciłam metalowy kubek, który z brzękiem wpadł do zlewu i wybiegłam do sieni. Miałam rację, była pusta! No, ale przecież nikt ich nie ukradł z domu. Musiała być jakaś inna przyczyna, że zniknęły. Natychmiast pobiegłam na poddasze, do pokoi dzieci. No tak... ich łóżka były puste! Zdenerwowana sprawdziłam, która to jest godzina. Pierwsza w nocy! Gdzie oni wszyscy mogli się podziać? Jak któremuś z dzieciaków coś się stanie, to bratowa z kuzynką powyrywają nam nogi z tyłka.
– Boże, i po cośmy się zgodzili na to, aby one do nas przyjechały! – złapałam się za głowę i poszłam budzić Karola.
Wiedziałam, że będzie wściekły, bo przecież o czwartej rano musi wstać, aby oporządzić inwentarz i pojechać po kombajn do sąsiedniej wsi.
Nie pomyliłam się
– Kobieto, czyś ty zwariowała? Nie wiesz, która jest godzina? – wysyczał mąż, ledwo się ocknąwszy.
– Dzieci nie ma! – uświadomiłam mu. – Pojechały gdzieś po nocy na rowerach!
– Ale gdzie?! Ech, te ich głupie zabawy. Jutro mają szlaban na wszystko, powiem im to, jak tylko wrócą.
– A jak nie wrócą? Jak im się coś stanie – on był spokojny, a ja cała w nerwach!
– A co ma im się niby stać? W piątkę są, a nasze znają okolicę jak własną kieszeń! Jak się boisz o nie, to zadzwoń do nich na komórkę.
Że też ja o tym nie pomyślałam! Wystukałam numer starszego Łukasza, ale włączyła się poczta głosowa. To samo u młodszego Piotra.
„Natychmiast wracać do domu, bo jak nie, to zadzwonię na policję!” – napisałam im SMS-a.
Nie było odpowiedzi, a przecież powinni się wystraszyć nie na żarty i odezwać.
„A może jednak coś im się stało...?” – znowu zaczęłam się denerwować.
– Karol, ja jednak jadę na komisariat! – powiedziałam mężowi.
Odpowiedziało mi tylko chrapanie. Na policję miałam dobre siedem kilometrów, włożyłam więc na siebie jakąś sukienkę i postanowiłam, że pojadę samochodem. Ledwie weszłam na komisariat, to pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam był... rower mojego starszego syna!
– Co mu jest?! Co się stało Łukaszowi? – wpadłam tam jak dzika.
Chociaż rower chyba nie był poharatany, byłam pewna, że coś musiało się stać złego, skoro znalazł się na policji! Na mój widok dyżurny, syn mojej koleżanki ze szkoły, zrobił wielkie oczy.
– Właśnie miałem po panią dzwonić! – stwierdził.
– Co jest mojemu synowi i gdzie jest reszta dzieci? – cała aż się trzęsłam.
– Spokojnie, są u nas wszyscy, cali i zdrowi. Zostali zatrzymani do wyjaśnienia – usłyszałam.
– Wyjaśnienia czego? – nic z tego nie rozumiałam.
– Chcę natychmiast z nimi porozmawiać i zabrać ich do domu!
– Do domu to chyba nie tak prędko... – mruknął policjant. – Mówiłem pani przecież, że zostali zatrzymani!
– Ale co oni wam zrobili? Chodzi o to, że jeździli gdzieś po nocy? Przecież to tylko dzieci, szukają przygody! – starałam się zbagatelizować całą sprawę.
– Przygody? Włamując się do kościoła? – zaskoczył mnie nagle głos z tyłu.
Odwróciłam się gwałtownie
Za mną stał sam komendant i wtedy nagle do mnie dotarło, że sprawa jest poważna.
– Włamanie? – zrobiło mi się słabo. – Jakie włamanie?...
To, co potem usłyszałam, sprawiło, że zwyczajnie włos zjeżył mi się na głowie. Słuchałam tego wszystkiego i umiałam tylko powiedzieć:
– Co im do głowy strzeliło?
Chociaż tak naprawdę doskonale wiedziałam co. Opowieści Huberta o skarbach! To one zawładnęły ich wyobraźnią. Jestem jednak pewna, że chłopak kompletnie się nie spodziewał tego, że dzieciaki wpadną na to, aby szukać ukrytego skarbu... pod posadzką naszego zabytkowego kościoła.
– Hubert opowiadał nam, że w czasie wojny część zrabowanych skarbów gdzieś poukrywali, licząc na to, że jeszcze kiedyś po nie wrócą – usłyszeliśmy z policjantami od Łukasza. – Bardzo często kryjówki znajdowały się w starych nagrobkowych kryptach, które są pod podłogami kościołów. Bo kiedyś nie chowano ludzi na cmentarzach, tylko właśnie pod podłogą, tak nam powiedział Hubert. No to pomyśleliśmy sobie, że skoro nasz kościół jest taki stary, to na pewno może się w nim znajdować jakaś kryjówka.
Dzieciaki są naprawdę sprytne. Zauważyły, że kościelny jest wygodnicki i chowa klucz do bocznych drzwi na jednej z belek stropowych. No i pod osłoną nocy weszły do kościoła i zaczęły... rozbijać podłogę. Na szczęście tylko w sieni, gdzie były położone dość współczesne deski. Nie dorwali się do kamiennych płyt w nawie kościoła, bo chyba byśmy się z mężem do końca życia nie wypłacili, gdybyśmy mieli pokryć koszty ich renowacji. Te płyty pochodzą przecież z piętnastego wieku! A jak wpadli? Hałasowali jak szaleni i świecili latarkami, a poza tym moje telefony do Łukasza i SMS-y było słychać w nocnej ciszy na dobre kilkaset metrów. Mój trzynastoletni syn bowiem był taki zaaferowany szukaniem skarbu, że nawet nie wpadł na to, aby wyciszyć telefon. Oczywiście, zamieszanie w kościele zwróciło uwagę gosposi proboszcza i ludzi, którzy mieszkają po drugiej stronie drogi. Zadzwonili po policję, a ta na hasło: „złodzieje w kościele!” przyjechała błyskawicznie. Najpierw policjanci zobaczyli porzucone byle jak pod murem rowery, a potem bandę rozgorączkowanych dzieciaków, które na widok policji zamarły w bezruchu. Jedni nie mogli pozbierać się ze zdumienia, a drudzy ze strachu. Policjanci zwinęli całą grupę do nyski i zawieźli na komisariat.
– I co teraz będzie? – zapytałam komendanta.
Ten popatrzył na mnie poważnie i westchnął
– W zasadzie możemy przyjąć, że włamania nie było, skoro weszli, otwierając drzwi kluczem – oznajmił. – Jeśli ksiądz nie wniesienie oskarżenia, że zostało zniszczone kościelne mienie, to nie mamy podstaw do zatrzymania. Na szczęście za bardzo nie zdołali narozrabiać.
Ksiądz proboszcz jest złotym człowiekiem i na nasze prośby odstąpił od zarzutów. Zapowiedział tylko naszym synom, że chce ich widzieć co niedziela służących do mszy. A teraz latem zobowiązał całą dzieciarnię, aby wysprzątała teren wokół kościoła, wypieliła grządki z kwiatami i zagrabiła alejki, bo siostra Alicja jest już dość stara i nie daje rady. Podłogę, oczywiście, zobowiązał się naprawić mój mąż i to jeszcze następnego dnia, żeby niedzielne nabożeństwo mogło się odbyć normalnie.
– Przynajmniej teraz mają jakieś zajęcie do końca wakacji – powiedziałam, patrząc, jak wszyscy uwijają się wokół kościoła. – Może nic głupiego nie wpadnie im do głowy.
Chociaż tego nie byłam taka pewna…
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”