„Mąż zrobił z wnuka miłosiernego Samarytanina. Przez tego bezmyślnego bałwana zamiast domu, mam kurnik”

zła żona fot. iStock, Brothers91
„Bałwan. Ameba, pantofelek, czy jak to tam się nazywa… Nie pamiętam, jak się określa organizmy, które mają tylko jedną komórkę, za to nie mają mózgu, ale jestem pewna, że mój mąż przypomina jeden z nich”.
/ 26.07.2023 08:00
zła żona fot. iStock, Brothers91

Pięć lat temu nasz jedyny syn zrobił z nas dziadków i co jakiś czas uszczęśliwia nas swoim synkiem Krzysiem. Z naszego wnuka jest fajny dzieciak, więc nie narzekam, tylko rozpieszczam go i staram się uszczęśliwić, jak to babcia, podtykając pod nos różne pyszności.

– Niezłe to jedzenie, które wymyślasz dla Krzysia, żeby się dobrze odżywiał, ale to za mało – stwierdził kiedyś mój mąż.

Obruszyłam się. Jak to „za mało”?! Kluseczki zabarwiane szpinakiem, jajka faszerowane skarbami natury, wulkan kipiący owsianką to mało? Aż zagotowałam się ze złości.

– To bardzo dużo, tylko że teraz ja muszę się wziąć do roboty i zacząć pracować nad charakterem Krzysia – dumnie stwierdził mój mąż, a ja aż przysiadłam z wrażenia, bo zabrzmiało to bardzo niepokojąco.

– Co zamierzasz? – jęknęłam, a on odpowiedział dumnie:

– Coś wspaniałego! Pamiętasz Niewidzialną Rękę? Wykorzystam stare, dobre pomysły i zrobię z niego bohatera. Nauczę go, że warto pomagać innym!

Rozczuliłam się, aż mi łzy stanęły w oczach, a potem… Potem stanęły mi dęba wszystkie włosy, bo przypomniałam sobie Niewidzialną Rękę i to, co zmalowała…

Kiedy byłam mała, w telewizji pojawił się program, w którym namawiano nas, młodych, żebyśmy pomagali innym. To nie musiały być wielkie rzeczy, tylko drobiazgi. Uprzątnięcie komuś podwórka, nazbieranie drewna na opał, naprawienie schodków albo płotu. Najważniejsze było, żeby to zrobić niezauważalnie, jak Niewidzialna Ręka, a na miejscu, zamiast podpisu, zostawić odcisk swojej dłoni.

Strasznie nam się to spodobało, razem z bratem postanowiliśmy, że też będziemy pomagać innym, ale to wcale nie było takie łatwe. W naszej okolicy nie było ani jednego zniedołężniałego staruszka, który wymagałby pomocy. Nikt nie miał studni, więc naciągnięcie wody na zapas nie wchodziło w grę. Wszyscy mieli w domach centralne, więc nie potrzebowali drewna na opał. Żadne krowy nie wchodziły w szkodę, konie też nie chciały uciekać.

Mało brakowało, a zrezygnowalibyśmy, ale brat podsłuchał rozmowę rodziców o kłopotach sąsiada. Żona mu zachorowała, musiał się nią zajmować i nie nadążał z robotami w polu. Rodzice martwili się, że nie pobielił drzew w sadzie, więc postanowiliśmy wykorzystać okazję i ruszyć na pomoc. To znaczy brat miał ruszyć, bo ja nie mogłam. Miałam rękę w gipsie.

Oby to nie było coś głupiego!

Byłam wtedy w wieku naszego Krzysia i uwielbiałam bajki. Babcia opowiadała mi o krasnoludkach i elfach, a ja marzyłam, żeby też być takim elfem, zaplatać koniom ogony i wiązać kokardki na grzywach. Kiedy brat opowiedział mi o Niewidzialnej Ręce i dobrych uczynkach, zaraz pobiegłam do stajni, żeby też pomóc koniom, jak mały elf. Tylko… naszemu koniowi nie bardzo się spodobało, jak stanęłam tuż za nim i zaczęłam majstrować przy jego ogonie. Majtnął nogą, a ja zleciałam z wiadra, na którym stałam, i złamałam rękę.

Bardzo byłam nieszczęśliwa, ale brat postanowił mnie pocieszyć i powiedział, że mimo gipsu przydam mu się, bo kiedy on skończy z drzewkami, ja zamoczę w farbie dłoń i zostawię ślad na dowód dobrego uczynku.

Jaka ja byłam z siebie dumna! Najpierw pilnowałam, żeby nikt nas nie przyłapał, gdy brat ściągał ze stryszku bańkę z farbą olejną, która została po remoncie kuchni, a potem stałam na czatach, kiedy malował na biało pnie jabłonek. Farby było niedużo, starczyło tylko na kilka drzewek. No i na moją rękę, którą uroczyście odcisnęłam na kamiennych schodkach domu sąsiada, żeby od razu się zorientował, że Niewidzialna Ręka była u niego. Sąsiad zorientował się od razu i przybiegł do rodziców z awanturą, że mu zamalowaliśmy drzewka na olejno. Mnie uratował gips, ale bratu się dostało…

Kiedy mąż powiedział, że zachęci naszego wnuka do pomagania innym jako Niewidzialna Ręka, na samą myśl zrobiło mi się słabo.

– Nic złego się nie stanie, cały czas będę z nim – uspokajał mnie Staszek.

Machnęłam ręką. Faktycznie, co złego może im się stać? Zresztą już ja dopilnuję, żeby to pomaganie odbywało się w bezpiecznych warunkach. Warto się postarać, przecież tak samo jak Staszkowi zależy mi na tym, żeby z Krzysia wyrósł dobry człowiek.

Wieczorem, kiedy mały poszedł spać, zasiedliśmy przy stole, żeby ustalić strategię działania. Chciało mi się śmiać, bo mieliśmy taki sam problem jak kiedyś mój brat i ja. Za żadne skarby nie mogliśmy wymyślić, komu pomożemy i w czym. Mieszkaliśmy pod miastem, w okolicy prawie wiejskiej. Znaliśmy naszych sąsiadów i niemal z wszystkimi utrzymywaliśmy dobre stosunki. Żadnego staruszka wśród nas nie było. Żeby było śmieszniej, z naszych wyliczeń wynikło, że to my jesteśmy najstarsi i to nam przydałaby się jakaś pomoc.

– O, już wiem, co zrobimy! – powiedział Staszek. – Pamiętasz, jak jacyś smarkacze uczyli się robić graffiti na wiacie przystankowej? Strażacy się wściekli, bo przecież niedawno ją wyremontowali, odgrażali się, że zmyją, a potem zabezpieczą czymś takim, czego graffiti się nie trzyma. Wyręczymy ich trochę i umyjemy. To graffiti nie jest takie duże…

Dwa dni później, kiedy już zapadł zmierzch, Staszek i Krzyś, ubrali się w ciemne kurtki, naciągnęli na twarze kominiarki, żeby nikt ich nie rozpoznał, i poszli na przystanek. Ja dałam im wiadro, kanister z płynem do szorowania i dwie szczotki ryżowe. No i tubkę czarnej plakatówki, żeby zostawili odcisk Niewidzialnej Ręki. A później zasiadłam w oknie i zaczęłam czekać na ich powrót…

Wrócili po dwóch godzinach. Staszek taszczył wiadro ze szczotkami i pusty kanister, a podekscytowany Krzyś biegł obok niego, wymachując pomalowaną na czarno dłonią.

– Babciu! Udało się! Nikt nas nie widział! Wyszorowaliśmy cały przystanek, a potem ja odcisnąłem swoją rękę!

Nasz wnuk był tak przejęty, że o mało nie wsadził mi palca do oka, kiedy pokazywał mi swoją dłoń. Potem nie pozwolił mi jej umyć i poszedł spać z czarną ręką, dumny jak paw.

Budy im się przydadzą

Następnego dnia, już od świtu, pojawiali się u nas sąsiedzi i opowiadali nam, jaki to superbohater pojawił się u nas, jaki dobry uczynek spełnił i jaki tajemniczy znak zostawił na przystanku. Krzyś był czerwony z dumy. Poszliśmy potem podziwiać jego dzieło. Wiata aż lśniła czystością. No, prawie… Jedna ściana była wysmarowana odciskami czarnej Niewidzialnej Ręki…

– Trochę przesadziliście z tym podpisem – szepnęłam do Staszka.

– Nie mogłem powstrzymać małego, ale narobił się, należało mu się! – śmiał się mąż.

Po oględzinach wiaty ruszyliśmy na spacer, a raczej na ekspedycję poszukiwawczą, bo Krzyś natychmiast chciał znaleźć następny obiekt do czyszczenia, naprawiania albo ulepszania. Wszystko, co wydawało mu się godne wysiłku superbohatera, okazywało się albo za duże, albo za trudne do wykonania, dlatego kiedy wróciliśmy do domu, był bardzo rozczarowany. Do wieczora siedział przy kuchennym stole i rysował swojego superbohatera w różnych akcjach.

– Co teraz? – szepnęłam do męża, kiedy Krzyś poszedł wreszcie spać.

– Teraz będzie akcja „buda”! – roześmiał się Staszek.

W naszej okolicy działało przytulisko dla bezpańskich psów. Pomagaliśmy im trochę, jesienią zbieraliśmy dla nich ciepłe koce i stare kołdry na posłania dla podopiecznych. Staszek słyszał, że potrzebują kilku nowych bud.

– Deski mam, narzędzia też się znajdą, a Krzyś będzie miał pożyteczne zajęcie, dopóki nie wymyślimy dla niego czegoś bohaterskiego – śmiał się.

Po kilku dniach, kiedy pierwsza buda była gotowa, Krzyś oznaczył ją odbiciem swojej łapki. Potem, wieczorem, zawieźli budę do przytuliska, postawili przed bramą i uciekli. Następnego dnia poszli tam zobaczyć, jak została przyjęta niespodzianka.

– Babciu! W naszej budzie już ktoś mieszka! Taka mała suczka ze szczeniakami! – kiedy Krzyś wpadł do domu, rozsadzała go duma.

Dar od tajemniczego bohatera został przyjęty z entuzjazmem. Wszyscy w przytulisku zastanawiali się, kim jest tajemniczy ofiarodawca, a Krzyś z całej siły powstrzymywał się od tego, żeby nie powiedzieć, że to on!

Przez następne dni budował razem z dziadkiem kolejne budy i coraz częściej odwiedzał przytulisko. Byłam zachwycona, bo widziałam, że zaczyna kochać zwierzaki tak jak ja, kiedy byłam w jego wieku. W końcu przyjechał nasz syn, żeby zabrać Krzysia do domu. Oczywiście musiał obejrzeć piękną i czyściutką wiatę przystankową, musiał też pójść razem z nim do schroniska, zobaczyć nowe budy i poznać psich przyjaciół swojego syna.

– Ale wy macie pomysły! – powiedział z uznaniem, kiedy żegnał się z nami.

Co się stało?!

Potem odjechali, a mu zostaliśmy w naszym domu sami. I trochę smutni.

– Nie martw się, kochanie, niedługo przyjadą znowu – pocieszał mnie mąż.
Nie pomylił się. Samochód naszego syna pojawił się na naszym podwórku już kilka godzin później.

– Dlaczego wróciliście? Co się stało?! – wypadliśmy z domu, pędząc do naszych najbliższych i sprawdzając, czy są cali i zdrowi. Odetchnęliśmy z ulgą, bo już z daleka było widać, że z naszymi chłopakami wszystko w porządku, ale kiedy otworzyli drzwi samochodu…

Na podwórko wysypało się stado kurczaków. Małych, białych kurczaków, które natychmiast rozbiegły się na wszystkie strony, piszcząc żałośnie. Biegaliśmy za nimi jak oszalali i próbowaliśmy je wyłapać.

– Ile ich było? – Staszek był tak zasapany, że z trudem łapał oddech.

– Skąd je wzięliście? – przekrzykiwałam męża i po kolei wrzucałam kurczaki do warzywniaka, jedynego miejsca na naszym podwórku, które było ogrodzone tak, że kurczaki nie mogły uciec.

– Wykupiliśmy pięćdziesiąt kurczaków! – odkrzyknął Krzyś, który ganiał razem z kurczakami, roześmiany od ucha do ucha i szczęśliwy.

– Tylko pięćdziesiąt, bo na więcej nie starczyło nam pieniędzy – nasz syn nie mógł się powstrzymać od śmiechu, patrząc, jak kurczaki pryskają na wszystkie strony, a my ganiamy za nimi jak dzieci.

– Powinniście być szczęśliwi, bo mogliśmy wykupić całego tira – powiedział syn, kiedy zaś zobaczył nasze miny, aż zapiał z radości.

A potem… Nie tracił czasu na sprzątanie swojego ślicznego, zazwyczaj czystego i zadbanego autka, tylko… Po prostu uciekł, zostawiając nam rozgdakane, rozbiegane i przestraszone stado. Okazało się, że kiedy wyjechali od nas, byli świadkami kolizji drogowej. Wielka ciężarówka przeznaczona do przewozu drobiu nie wyrobiła się na zakręcie, wypadła z drogi i wylądowała w rowie, gubiąc po drodze rozgdakanych pasażerów.

Na drodze od razu powstał korek

Ludzie zatrzymywali samochody i rzucali się na ratunek uciekającemu ptactwu. Nasz syn i Krzyś też. Pomagali łapać kurczaki do chwili, póki Krzyś nie dowiedział się, gdzie mają trafić.

– Do rzeźni je wieźli, babciu! – nasz wnuczek płakał na cały głos, kiedy opowiadał nam, co się wydarzyło. – Chcieli je wszystkie zabić i zamienić na mięso! Chciałem wypuścić na wolność te, które już złapaliśmy, ale tata powiedział, że na drodze zginą i że w ogóle same nie dadzą sobie rady.

– Odkupiliśmy więc od kierowcy tyle ptactwa, ile się dało, i przywieźliśmy do was, żeby im uratować życie – dodał nasz syn.

– To bardzo pięknie, że uczyliście Krzysia bohaterstwa. Teraz sami możecie być bohaterami, a my za kilka dni przyjedziemy zobaczyć, jak wam idzie…

Od wyjazdu naszego wnuczka minęło kilka dni. Mój mąż zrobił dla kurczaków zagrodę, korzystając z resztek materiałów, które zostały po budowie bud dla psów. A ja… Karmię to gdaczące, plączące się pod nogami tałatajstwo i kiedy mąż nie słyszy, narzekam na niego.

Czytaj także:
„Mój wnuk to niejadek. Na śniadanie zjada tylko płatki śniadaniowe. Oczywiście bez mleka”
„Mój wnuk nie rozumie, dlaczego mieszka ze mną. Nie mam serca mu mówić, że matka zwyczajnie go nie kocha”
„Za komuny donosiłem na swoich kompanów i wielu zaszkodziłem. Gdyby mój wnuk o tym wiedział, przekląłby mnie na wieki”

Redakcja poleca

REKLAMA