„Mąż zostawił mnie dla kochanki i oskubał ze wszystkiego, czego się dorobiliśmy. Zostałam sama z dzieckiem w kawalerce”

Chodziłam do masażysty, żeby ktoś mnie dotykał fot. Adobe Stock, Lightfield Studios
„– Dom zabieram. Ten letniskowy także. Nigdy nie lubiłaś tam jeździć, więc nie będziesz się upierać, prawda? – Witek >>sprawiedliwie<< dzielił nasze życie. Nie stawiał warunków tylko co do opieki nad synem, twierdząc, że miejsce dziecka jest przy matce. Serce bolało, gdy patrzyłam, jak stawia kasę i domy wyżej od własnego dziecka”.
/ 12.05.2023 08:27
Chodziłam do masażysty, żeby ktoś mnie dotykał fot. Adobe Stock, Lightfield Studios

Gdy patrzę z perspektywy czasu na swój nieudany związek i prezent, jakim na zakończenie małżeństwa „obdarował” mnie mąż, stwierdzam, że los wcale nie obszedł się ze mną tak źle. Choć myślałam inaczej. Rozstawaliśmy się po siedmiu latach w złości, kłócąc się głównie o podział majątku. Przyczyna rozpadu miała oczywiście nogi… dłuższe od moich, młodsze ciało i aspiracje finansowe, których ja byłam pozbawiona, a które tak bardzo zaimponowały mojemu mężowi.

– Dom zabieram. Należał do moich rodziców – Witek „sprawiedliwie” dzielił nasze życie. – Domek letniskowy także. Nigdy nie lubiłaś tam jeździć, więc nie będziesz się upierać, prawda?

Nie upierałam się

Mąż był bardzo pamiętliwy i drobiazgowy, a ja chciałam uniknąć wyrywania paneli z podłóg i odkręcania kaloryferów ze ścian. W zamian za ugodowość dostałam kawalerkę i stare auto, które… było prezentem od moich rodziców. Witek nie stawiał warunków tylko co do opieki nad synem, twierdząc, że miejsce dziecka jest przy matce. Machnęłam ręką na brak klasy mojego byłego męża, choć serce bolało, i czym prędzej zabrałam się do przeprowadzki. Razem z synem, pięcioletnim Frankiem, wybieraliśmy kolory do pomieszczeń, tapety i panele, a potem meble. Dla auta znalazło się miejsce na osiedlowym parkingu. Myślałam co prawda, żeby je sprzedać, ponieważ kierowca ze mnie był marny i zwyczajnie nie miałam drygu do prowadzenia samochodu, ale Franek tak bardzo prosił, by auto zostało, że w końcu mu uległam.

– Przecież zaraz będzie lato! – przekonywał, pochlipując. – Jak pojedziemy w góry czy nad rzekę?

Musiałam obiecać Frankowi, że nie sprzedam żuczka (tak nazywaliśmy nasze zielone autko), tylko doprowadzę go do porządku i przede wszystkim nauczę się nim jeździć. Zacisnęłam zęby i zapisałam się na jazdy doszkalające. Musiałam wyrzucić do kosza swoje lęki i niechęć do kierownicy. Udało się! Po kilku lekcjach poczułam się tak pewnie, że po prostu wsiadłam do żuczka i pojechałam na zakupy. Nie była to jednak przemyślana decyzja, bo w pewnym momencie, przy skręcie sięgnęłam do korbki opuszczającej szybę i straciłam panowanie nad autem, taranując jadący z naprzeciwka samochód.

„To teraz się zacznie” – pomyślałam, odpinając pasy i wysiadając z samochodu.

– Proszę zjechać na pobocze, porozmawiamy. 

Mężczyzna, którego auto stuknęłam, zaparkował na chodniku i czekał na mnie. Zrobiłam, o co poprosił, i czerwona ze wstydu wyszłam z auta. Obejrzałam szkody – żuczek miał zbity reflektor i pogniecioną maskę. Samochód mężczyzny odniósł niemal takie same uszkodzenia.

– To proszę się najpierw wykrzyczeć, jeśli ma pan ochotę – zaproponowałam, pamiętając reakcje byłego męża na stłuczki, które powodowały kobiety.

Nieznajomy uśmiechnął się

– Bardzo chętnie, jeśli to przewiduje scenariusz – powiedział. – Tylko widzi pani, jest jeden szkopuł, ja bardzo nie lubię podnosić głosu.

Spojrzałam na niego niepewnie, nie wiedząc czy żartuje, czy mówi poważnie.

– To co, pomijamy niepotrzebny wstęp i przechodzimy do sedna? – w oczach mężczyzny błyskały zabawne iskierki.

Kiwnęłam głową z jeszcze większym wstydem. Nie ma to, jak własnymi kategoriami ocenić obcą osobę. Potem wyjęłam ze schowka oświadczenie o kolizji drogowej i z westchnieniem zaczęłam spisywać swoje dane.

– Niech pani to schowa. Przecież nie będziemy się ciągać po ubezpieczeniach z powodu paru zarysowań.

– To co trzeba z tym zrobić? – opuściłam długopis i papier, nie rozumiejąc kompletnie zachowania mężczyzny, któremu uszkodziłam samochód.

Naprawić szkody, które nie są wielkie – powiedział, obejrzawszy naprędce swój samochód i mojego żuczka.

Rozejrzałam się bezradnie. Byłam właściwie początkującym kierowcą, który nawet nie umiał samodzielnie nalać paliwa do baku, a co dopiero zabrać auto do naprawy. Najchętniej porzuciłabym żuczka i uciekła do domu, daleko od bigosu, którego narobiłam.

– Ma pani zaprzyjaźnionego mechanika? – mężczyzna przyglądał mi się z zainteresowaniem, ale i, jak mi się wydawało, z życzliwością.

– Nie mam – powiedziałam bliska płaczu. – Ledwo nauczyłam się odróżniać sprzęgło od hamulca. Rozrząd i amortyzatory zostawiam na później – wypaliłam, a potem opisałam mu swoją sytuację.

To zrobimy tak, jeśli pozwoli sobie pani pomóc. Tu za rogiem jest zaprzyjaźniony warsztat samochodowy – wskazał ręką na umieszczoną na budynku reklamę. – Zawieziemy tam nasze auta i zrobimy z nimi porządek. Będzie na pewno konieczny blacharz i mechanik, bo widzę, że u pani poszedł pasek.

– Świetnie – jęknęłam. – Ma pan przynajmniej jakąś dobrą wiadomość? – zapytałam, zastanawiając się, ile będzie mnie kosztować naprawa dwóch samochodów.

Uśmiechnął się i powiedział

– Mam. Zrobimy pani samochód niedrogo i na poczekaniu.

Powiedział: „zrobimy”, bo jak się okazało, był właścicielem warsztatu. Pokazał mi gdzie postawić samochód.

– Nie ma mowy – pokręciłam głową. – Nie wjadę na kanał. Prędzej do kanału.

Mężczyzna zaśmiał się, widząc moją przerażoną minę.

– To poproszę o kluczyki – wyciągnął rękę. – Tak na wszelki wypadek, żeby pani nie wyrządziła większych szkód.

Cały czas się uśmiechał, jakby spotkało go coś przyjemnego, a nie samochodowa stłuczka.

– Pan jest zawsze tak optymistycznie nastawiony do świata? – zapytałam go.

– Zazwyczaj – odsunął sobie fotel i wsiadł do mojego żuczka. – Życie potrafi dać w kość, więc po co czynić je jeszcze trudniejszym?

Zmęczona opadłam na ławkę przed warsztatem i z ulgą przymknęłam oczy. Chwilę potem poderwałam się z niej, jak podcięta batem.

„Zakupy! I jeszcze Franek z przedszkola!” – przypomniałam sobie.

Żuczek tymczasem był klepany i poddawany innym oględzinom na kanale. Gdy zapytałam, jak długo potrwa naprawa, Mariusz, ten mechanik, powiedział, że godzinę, może trochę więcej. I dodał, że mogę zostawić tutaj samochód i odebrać go później, jeśli mam coś ważnego do załatwienia. Z ulgą popędziłam na skromne zakupy i do przedszkola Franka, a potem, zmachana, z siatkami i pięciolatkiem zwisającymi mi z rąk, dotarłam do warsztatu. Żuk przechodził jeszcze końcowy lifting i wyglądał tak, jakby nic się mu nie przytrafiło. No, prawie nic. Mariusz, wycierając ręce, uśmiechnął się do mnie.

– Gotowe. Ale tylko na dzisiaj. Bo te amortyzatory, o których pani mówiła, rzeczywiście nie są w najlepszym stanie.

– No, pięknie – jęknęłam. – Nie miała baba kłopotu, została kierowcą.

Mariusz nie zdążył mi odpowiedzieć, bo rozmowę przerwał nam Franek, wskazując rączką jakąś maszynę.

– Proszę pana, co to jest?

Mariusz podążył za jego wzrokiem

– To jest urządzenie do zmiany opon. Chcesz zobaczyć?

Franek kiwnął głową, a ja jęknęłam po raz enty w tego dnia.

– Synku – powiedziałam. – Pan ma dużo pracy. Naprawił nam żuczka poza kolejnością. Nie możemy dłużej zawracać głowy.

Franek wygiął usta w podkówkę, czym najwyraźniej ujął Mariusza.

– Chodź, synku – powiedział. – Obejrzymy sobie z bliska to urządzenie. Mam akurat piętnaście minut przerwy.

Usiadłam na ławce i obserwowałam, jak mój syn wypytuje Mariusza o różne rzeczy, a ten cierpliwie, bez śladu znudzenia czy irytacji, tłumaczy mu wszystko. Patrzyłam na fajną, prostą relację dziecka z dorosłym i poczułam ogromy żal do losu, że nie dał Frankowi takiego ojca. Witek umiał tylko warczeć na dziecko, poszturchiwać je. Zrozumiałam, że wynikało to nie tylko z braku umiejętności bycia ojcem. Stało się dla mnie jasne, że on po prostu Franka nie kochał. I kiedy zobaczyłam, jak obcy człowiek zajął się moim synem, jak umiał ofiarować mu swoją uwagę, zwyczajnie się rozpłakałam. Mariusz to zauważył.

– Synku – powiedział. – Biegnij teraz do mamy, bo coś jej smutno.

Franek podbiegł i rzucił mi się na szyję.

– Mamusiu, nie płacz. Żuczkowi nic się nie stało. Nie płacz, to opowiem ci, jak działa ta maszyna do zmieniania opon.

A ja popłakałam się jeszcze bardziej, widząc jak obcy mężczyzna trafił do serca mojego dziecka. A potem i do mojego, cierpliwie lecząc żukowe przypadłości „po kosztach”, o czym długo nie wiedziałam. W końcu stał się tak ważny, że po roli zaprzyjaźnionego mechanika przyjął o wiele poważniejszą – mojego męża i  ojczyma mojego dziecka. 

Czytaj także:
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”

Redakcja poleca

REKLAMA