Nie rozpaczam, pogodziłam się ze swoim losem. Na dodatek śmiem mieć nadzieję, że będę szczęśliwa. Bałam się tego badania jak ognia. Niby nic takiego, zwykłe badanie, jednak czułam się jak przed operacją ratującą życie. Cóż, dzisiaj wiele się wyjaśni.
Lekarz miał ponaddwugodzinne opóźnienie i czekający na korytarzu ludzie denerwowali się coraz bardziej. Kilka osób spacerowało w tę i z powrotem. Jakiś mężczyzna w niewybrednych słowach komentował funkcjonowanie naszej służby zdrowia, a rudowłosa dziewczyna oglądała filmy na telefonie i zapamiętale obgryzała paznokcie. Ja też siedziałam jak na szpilkach.
Miałam 35 lat i nadal nie byłam matką
Od kilku lat staraliśmy się z Romkiem o dziecko, niestety, nic z tego nie wychodziło. Mąż już od dawna naciskał, bym zrobiła badania, lecz ja, uparta oślica, wciąż odmawiałam. Aby mnie zachęcić, sam dokładnie się przebadał. Był zdrowym, płodnym mężczyzną. Czyli problem tkwił we mnie. Ale i tak wciąż odwlekałam wizytę u specjalisty. Czemu? Chyba po prostu bałam się diagnozy. A jeśli lekarz powie, że nigdy nie zostanę matką? Chyba się załamię! Wmawiałam sobie, że niepewność jest o wiele lepsza, bo pozwala łudzić się nadzieją, że to właśnie ta noc, że teraz się uda i za kilka tygodni na teście ciążowym zobaczę dwie kreski.
Jednak tygodnie, miesiące i lata mijały, a ja z uczuciem coraz bardziej gorzkiego zawodu wyrzucałam kolejne testy do kosza. W końcu Romek nie wytrzymał i postawił sprawę na ostrzu noża.
– Jutro na szesnastą umówiłem cię na wizytę – oświadczył. – I od razu zastrzegam: jeżeli nie pójdziesz, z nami koniec. Mam dość tej niepewności. Sama dobrze wiesz, jak bardzo chcę mieć dziecko. Ty zresztą też. A czas ucieka.
Chciałam wybuchnąć, wydrzeć się na niego. Jak on mógł? Bez pytania o zgodę, tak po prostu przymusić mnie do czegoś, na co nie miałam ochoty? W środku aż się zagotowałam. Ale kiedy spojrzałam mu w oczy, zrozumiałam, jak bardzo jest zdesperowany, jak bardzo się martwi. A skoro po dobroci nie dało się przemówić mi do rozumu, został zmuszony do wytoczenia ciężkiej artylerii.
Miał rację. Pięć lat starań to stanowczo za długo, by po prostu przyjąć, że mamy pecha… Tłok w korytarzu powoli się rozładowywał. Doktor wywoływał kolejne numerki. Jedni wychodzili z gabinetu uśmiechnięci, wyluzowani, inni, sądząc po wyrazie twarzy, usłyszeli coś, co nie poprawiło im humoru. Do której kategorii ja się zaliczę? Wyfrunę z gabinetu cała w skowronkach, czy raczej wyjadę stamtąd z miną skazańca? W głowie snułam najczarniejsze scenariusze. Zaczynałam żałować, że w ogóle tu przyszłam. Niewiele brakowało, bym uciekła, ale w ostatniej chwili pomyślałam o Romku i o tym, co mi powiedział.
Musiałam zrobić te badania
Jeśli nie dla siebie, to przynajmniej dla niego. Byłam mu to winna. Miał prawo wiedzieć, na czym stoi. W spoconej dłoni zaciskałam karteczkę z numerem. Kiedy doktor wyczytał mój, nie usłyszałam. A może nie chciałam usłyszeć.
– Dwadzieścia jeden – powtórzył.
– Nieobecna! – krzyknął ktoś i dopiero wtedy oprzytomniałam.
– Nie, jestem, jestem! – odparłam szybko. Doktor najpierw zebrał ogólny wywiad, a potem przeprowadził badanie. Każda sekunda trwała jak wieczność. Denerwowałam się, obserwując, jak patrzy w monitor, kręci głową i coś mruczy pod nosem.
– Więc? Panie doktorze? – spytałam drżącym głosem, kiedy nakazał mi usiąść po przeciwnej stronie biurka. Westchnął głośno. Ja w tamtym momencie przeżywałam istny horror. Drżałam na całym ciele, oblewał mnie zimny pot. Serce mi kołatało.
– Nie mam dla pani dobrych wieści – odezwał się wreszcie. Ale zlecę jeszcze dodatkowe badania, żeby mieć pewność.
Poczułam wyrzuty sumienia. Nie dość, że je ignorowałam, myśląc, że to nic groźnego i samo minie, to na dokładkę nie mówiłam o niczym Romanowi. A teraz, przez swoje zaniedbanie, mogłam już nigdy nie dać mu tego, czego tak bardzo oboje pragnęliśmy.
Z gabinetu wyszłam podłamana, ale odczuwałam też swego rodzaju ulgę. Teraz przynajmniej znałam przyczynę naszych kłopotów i mogłam poddać się leczeniu.
Nasze relacje były inne...
W domu, ze łzami w oczach, opowiedziałam mężowi o wszystkim. Słuchał cierpliwie, nie przerywając. Choć kiedy wspomniałam, że czuję się winna, bo zignorowałam symptomy choroby, jego twarz na moment zmieniła wyraz. To była mieszanka złości, żalu i współczucia. Na szczęście miał na tyle taktu albo silnej woli, by bardziej mnie nie dołować. Byłam mu za to wdzięczna, bo przecież mógłby powiedzieć: a nie mówiłem. Gdybym go posłuchała i wcześniej zdecydowała się na badanie, może sytuacja wyglądałby lepiej.
– Co teraz? – spytał tylko. – Jutro jadę na kolejne badania. Ale już się nie łudzę, że coś się zmieni – odparłam smutno. – Z pewnością potwierdzą wcześniejszą diagnozę.
Romek przytulił mnie mocno i pocałował. Za to go właśnie kochałam. W każdej sytuacji potrafił dać mi oparcie. Cokolwiek by się działo, czułam, że mogę na niego liczyć. Do późnej nocy przeczesywaliśmy internet w poszukiwaniu informacji o mojej przypadłości oraz szansach na jej wyleczenie. A potem kochaliśmy się do białego rana.
Kolejne badania, tak jak przypuszczałam, jedynie potwierdziły to, co już wiedziałam. Lekarze jedynej szansy upatrywali w terapii, która miała doprowadzić mój organizm do stanu, w którym będę miała szansę na zajście w ciążę. Niewielką, ale jednak. Postanowiłam zaryzykować.
To był dla nas trudny okres
Leki nie należały do najtańszych, dlatego mój mąż brał popołudniami dorywcze fuchy. Prawie się przez to nie widywaliśmy. Wychodził do pracy wcześnie rano, wracał na szybki obiad, a potem znowu harował do późnej nocy. Nawet w sobotę. Tylko niedzielę mieliśmy dla siebie, ale Romek był tak zmęczony po całym tygodniu, że praktycznie całą przesypiał.
Nie miałam mu tego za złe. Doceniałam jego poświęcenie. Wreszcie nadszedł moment, na który tak czekaliśmy. Zaistniała szansa na poczęcie dziecka. Znów się staraliśmy. Niestety, na teście ciążowym nadal nie pojawiły się dwie kreski. Romek pocieszał mnie, ale widziałam, że on także powoli traci nadzieję. Niby epatował optymizmem, mówił, że nie możemy się poddawać, ale widziałam, że to gra na pokaz, a w środku cierpi nie mniej niż ja. Znałam go na wylot i potrafiłam bezbłędnie rozpoznać, kiedy uśmiechem maskuje smutek.
Dla mnie nie było już szansy
A potem otrzymałam cios, który prawie zwalił mnie z nóg. Podczas jednej z wizyt kontrolnych doktor zauważył coś niepokojącego. Po serii kolejnych badań okazało się, że to nowotwór we wczesnym stadium.
Musiałam poddać się zabiegowi, który całkowicie przekreślił nasze marzenia o rodzicielstwie. Po wyjściu z gabinetu długo płakałam. Nie wiedziałam, jak przekazać tę wiadomość mężowi.
Podejrzewałam, że nie przyjmie jej dobrze. I nie pomyliłam się. Po raz pierwszy od wielu lat zobaczyłam, jak płacze.
– Najważniejsze, że ty będziesz żyła – szepnął, ale zabrzmiało to tak, jakby powiedział tę formułkę, którą wypadało powiedzieć.
Nie miałam jednak wyjścia, musiałam poddać się operacji… Kiedy było już po wszystkim i przewożono mnie do sali pooperacyjnej, Roman szedł przy łóżku. Trzymał mnie za rękę, pocieszał, ale w jego głosie wyczuwałam jakiś nowy, chłodny ton. Do szpitala przychodził codziennie, przynosił kwiaty, owoce, czasopisma, dbał, bym się nie nudziła. Ale przy tych wszystkich zewnętrznych pozorach oddania, coraz częściej odpływał gdzieś myślami i emocjami, niestety.
Nigdy wcześniej taki nie był. Nigdy wcześniej nie unikał mojego wzroku, a teraz zdarzało mu się to coraz częściej. Czyżby już mnie nie kochał? A może kochał, ale bardziej zależało mu na dziecku z jego krwi i kości niż na mnie i naszej miłości? Czyżby był typem mężczyzny, który mając do wyboru życie swojej kobiety lub swojego dziecka, wybiera dziecko? Też bym wybrała dziecko, ale matki myślą inaczej, prawda? Te pytania nie dawały mi spać po nocach. Przeżywałam psychiczne tortury. Czułam się niepełnowartościowa. Wybrakowana. Albo jakbym sama była odpadem.
Przez cały okres rekonwalescencji korzystałam z pomocy psychologa i chyba tylko dzięki temu nie utonęłam w rozpaczy. Jeśli chodzi o Romka, to choć do tej pory mogłam czytać w nim jak w otwartej księdze, od mojego powrotu do domu zachowywał się inaczej. Niby dbał, żeby niczego mi nie brakowało, przytulał mnie nawet częściej niż do tej pory, zapewniał o uczuciach, ale zarazem bez przerwy odnosiłam wrażenie, że coś ukrywa, że ma jakąś tajemnicę. A może tylko to sobie wmawiałam?
Może jeszcze będę szczęśliwa
Ktoś ze znajomych, w dobrej wierze, podsunął nam pomysł adopcji. Długo rozmawialiśmy na ten temat, analizowaliśmy wszystkie za i przeciw. Nawet sprawdziliśmy, czy spełniamy warunki formalne, i okazało się, że nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy zostali zastępczymi rodzicami. Jednak nie zdecydowaliśmy się na ten krok. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że byłoby to nie w porządku wobec ewentualnego podopiecznego. Nigdy nie obdarzylibyśmy go takim uczuciem jak rodzone dziecko. Czas mijał, a między nami dystans narastał. I chłód, fizyczny oraz emocjonalny.
Moja choroba odcisnęła piętno na nas obojgu. Roman miał swoje potrzeby, a ja po tym wszystkim zupełnie straciłam zainteresowanie seksem. Kilka razy próbowaliśmy się zbliżyć, ale to już nie było to samo co kiedyś. Wstydziłam się, uważałam za niepełną kobietę i nawet jeśli mojej ułomności nie było widać, czułam się źle we własnym ciele. Krępowałam się, nie potrafiłam otworzyć, odpychałam Romana. Każdy stosunek sprawiał mi ból, bardziej psychiczny niż fizyczny. A mój mąż tracił cierpliwość.
Miłość? Nie wiem, czy była między nami jeszcze miłość, czy raczej trzymały nas razem przywiązanie, lojalność, wspomnienia, wspólna tragedia. Ale to za mało. Brakowało odrobiny szczęścia… Uciekał w pracę. Brał nadgodziny. Rozumiałam, że w ten sposób odreagowuje stresy, i było mi strasznie przykro. Nasz związek się psuł, marniał i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę.
Po pół roku tej jałowej egzystencji, podczas niedzielnego obiadu, Romek wyznał, że ma kogoś. Tak po prostu.
– Ma na imię Beata i jest w trzecim miesiącu ciąży – powiedział, unikając mojego wzroku.
O dziwno, ta wiadomość nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Właściwie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. No bo dlaczego zdrowy, silny mężczyzna, mający wciąż szanse na zostanie ojcem, miałby dalej tkwić w związku ze zgorzkniałą, bezpłodną, niekochaną żoną? Na dokładkę zapuszczoną. Spojrzałam na swoje odbicie w ekranie zgaszonego telewizora. Zaniedbana, z solidną nadwagą. Po seksownej lasce, jaką byłam jeszcze rok temu, nie został ślad.
– Chcesz rozwodu? – spytałam. Skinął twierdząco głową.
– Nie będę ci robić problemu.
– Dzięki. Możesz zachować mieszkanie. Ja do wieczora się spakuję i wyprowadzę do Beaty – oznajmił wspaniałomyślnie.
Rozstaliśmy się w pokojowej atmosferze. Rozumiałam Romka, może nie jako męża, ale jako przyjaciela, którym w pewnym sensie nadal był, i nie miałam do niego tak dużego żalu, jakbym mogłabym mieć. Brzmi skomplikowanie, ale właśnie tak to odbierałam. Nie udało się nam, nie kochał mnie na tyle, by być tylko ze mną, bez dzieci. Co nie znaczy, że był złym człowiekiem, a ja mam go karać, trzymając się go na siłę, odmawiając mu szczęścia z kimś innym.
Niech choć on zazna radości bycia rodzicem, pełnej rodziny. Przynajmniej tyle mogłam mu dać za te wspólne lata. I czułam się z tą decyzją całkiem dobrze. Zachowałam się z klasą. Może inna kobieta na moim miejscu popadałby w depresję i do reszty się zapuściła, ale ja przeszłam już tyle, że nabrałam odporności.
Rozstanie z mężem paradoksalnie wyszło mi na dobre. Stało się impulsem do zmiany. Znowu zaczęłam o siebie dbać. Nowa praca, siłownia, wizyty u fryzjera, kosmetyczki… Skoro nie został mi już nikt do kochania, pokochałam na nowo siebie. I tego do dzisiaj się trzymam. Matką nie zostanę, pogodziłam się z tym, ale może gdzieś tam czeka na mnie facet, który szuka partnerki do życia, a nie do rodzenia mu dzieci.
Czytaj także:„Latami nienawidziłam ojca, bo odszedł do kochanki. Potem zakochałam się w jej synu"„Złapałam na dziecko syna znanego polityka. Teraz się nami nie interesuje"„Moje drugie małżeństwo prawie się rozpadło. Postanowiliśmy starać się o dziecko na zgodę"