„Mąż znęcał się nad żoną i dwójką swoich dzieci. Tragedii udało się uniknąć tylko dzięki mnie i... moim przeczuciom”

kobieta dzwoni na policję fot. Adobe Stock, piotr marcinski/EyeEm
„Dziewczynka spojrzała za siebie, jakby nasłuchiwała, a potem pobiegła w głąb domu. Kiedy wyszłam za nią na korytarz, już jej nie było. Na podłodze leżał porzucony piesek. Schyliłam się i podniosłam go. Był bardzo zakurzony, na brudnobiałym futerku ujrzałam jakieś brunatne plamy”.
/ 11.02.2023 14:30
kobieta dzwoni na policję fot. Adobe Stock, piotr marcinski/EyeEm

Odruchowo wcisnęłam hamulec. Koła zapiszczały w proteście. Gdy zatrzymałam się, kobieta stanęła metr od samochodu. Wyglądała okropnie, miała podbite oko, spuchnięte, zakrwawione wargi. Ze skroni spływała krew. Sukienka w wielkie czerwone grochy była pocięta czymś ostrym, ciało pod spodem krwawiło. Dla mnie to był szok. Otworzyłam drzwiczki i chciałam wyjść, ale zapięte pasy mnie powstrzymały. Gdy walczyłam z zapięciem pasów, kobieta zawołała:

Ratujcie je, on je zabije, błagam!

Spojrzałam na zapięcie, które jak na złość się zablokowało. Kiedy je otworzyłam i wyszłam z auta, kobieta już wbiegała do lasu po prawej stronie. Wołałam za nią, ale się nie zatrzymała. Po chwili znów byłam na drodze sama.

Co robić? Biec za nią? Bez sensu. Mam metr sześćdziesiąt, czterdzieści pięć lat i nie umiem nawet dać wrednej sąsiadce po tym jej oszczerczym ryju. A jeśli tam, w lesie, czeka facet z siekierą? Wsiadłam do auta i zadzwoniłam na policję.

Przyjechali po kwadransie. Młoda kobieta, która nieźle wyglądała w policyjnym mundurze, i chudy starszy sierżant w moim wieku. Powiedziałam im o zakrwawionej kobiecie, zacytowałam jej słowa, wskazałam, gdzie pobiegła. Policjant popatrzył na partnerkę. Dziewczyna sprawdzała coś na swojej komórce.

– Dwa kilometry w kierunku bagien jest tylko stara leśniczówka – powiedziała wreszcie. – Żadnego innego domu. Trzysta metrów dalej jest skręt w drogę, która tam prowadzi.

– Może to stało się właśnie tam? – wtrąciłam się. – Musicie tam pojechać i sprawdzić.

Tam nikt nie mieszka – zaprotestował sierżant.

– Właśnie dlatego – upierałam się.

– Doskonałe miejsce na… cokolwiek się tam zdarzyło. Ona błagała o pomoc. Mówiła, że „je zabije”. To oznacza, że jest tam więcej osób.

– Jedzie pan, sierżancie? – spytała starsza posterunkowa. Wsiadała już za kierownicę auta. – A pani niech poczeka tam przy zakręcie. Jakby co, będzie pani świadkiem.

W drzwiach stała mała dziewczynka

Policjant pokręcił głową, westchnął, ale wsiadł do radiowozu. Ruszyli, ja za nimi. Skręcili w leśną drogę, a ja zaparkowałam na poboczu. Miałam wielką ochotę zadzwonić do męża i opowiedzieć mu, co się zdarzyło. Dobrze wiedziałam, co powie: „Niepotrzebnie się wtrącasz. Tylko się denerwujesz, a to ci szkodzi. Nie dasz rady uratować całego świata”. A ja bym chciała.

Kątem oka dostrzegłam ruch między drzewami. Gdy spojrzałam w tamtym kierunku, niczego nie zobaczyłam. Mimo to poczułam, jak włosy stają mi dęba, a przez plecy przebiega dreszcz. Nie zostanę tu sama, zdecydowałam. Włączyłam silnik i wjechałam w leśną drogę.

Po kilku minutach dojechałam do leśniczówki. Wyglądała na opuszczoną, ale nie zdewastowaną. Zaparkowałam obok radiowozu, wysiadłam i weszłam do środka budynku. Odniosłam wrażenie, że jeszcze niedawno dom był zamieszkany. Kurzu było mało, w wazonie na stole w jadalni stały kwiaty. Było cicho. Tak bardzo, że skrzypnięcie drewna za mną zabrzmiało jak wystrzał armatni.

Pisnęłam cicho i obróciłam się gwałtownie. W drzwiach stała mała, może pięcioletnia dziewczynka w sukience w marynarskie paski. Tuliła do chudej piersi białego pluszowego pieska z zieloną kokardką i patrzyła na mnie poważnymi oczkami.

– Hej – przywitałam się. – Gdzie twoja mamusia?

Dziewczynka spojrzała za siebie, jakby nasłuchiwała, a potem pobiegła w głąb domu. Kiedy wyszłam za nią na korytarz, już jej nie było. Na podłodze leżał porzucony piesek. Schyliłam się i podniosłam go. Był bardzo zakurzony, na brudnobiałym futerku ujrzałam jakieś brunatne plamy.

– Co pani tu robi?

Obróciłam się. W drzwiach wejściowych stała starsza posterunkowa.

Gdzie byliście? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie. Nie będę się przecież przyznawać, że się przestraszyłam nie wiadomo czego. Ta policjantka nie wyglądała na osobę, która boi się własnego cienia.

– Dom jest pusty, więc rozejrzeliśmy się po okolicy. Niczego nie znaleźliśmy.

– Pusty? – zdziwiłam się. – Przed chwilą widziałam tu małą dziewczynkę – uniosłam pluszaka. – Uciekła chyba na górę, to jej zabawka.

Za dziewczyną w drzwiach pojawił się sierżant. Na mój widok spochmurniał i już otwierał usta, żeby mnie obsobaczyć, kiedy policjantka powiedziała do niego:

Pani widziała tu jakąś małą dziewczynkę…

Uniósł brwi.

– Doprawdy?

Popatrzyli najpierw na siebie, a potem spojrzeli na mnie.

– Jeśli chce pani złożyć oficjalny raport, to zapraszam na komisariat – powiedział łagodnie sierżant. Nie wierzył mi. Oboje mi nie wierzyli.

– Ale tutaj już skończyliśmy. Jeśli pani chce się upewnić, proszę się rozejrzeć.

Spotkałam je na stacji benzynowej

I tak zrobiłam. Obeszłam cały dom, włącznie z piwnicą, i nie znalazłam niczego i nikogo. Pusto i kurz. Spojrzałam na pluszaka, którego trzymałam w dłoni. Przecież widziałam…

W tym momencie naprawdę się przestraszyłam. A jeśli miałam halucynacje? Jeśli to z moją głową jest coś nie tak? Podziękowałam policjantom, przeprosiłam za kłopot, wzięłam od policjantki wizytówkę z jej telefonem („gdyby sobie pani coś przypomniała”) i pojechałam dalej. Dwie godziny później dotarłam do domu, wciąż rozbita.

Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Pytania męża zbywałam. Nie chciałam przyznawać się mu do zwidów. Wypowiedzenie na głos obaw w jakiś sposób by je urealniło. Tak to czułam. Pod wieczór jednak nie dał mi wyboru. Poszedł umyć samochód i znalazł pluszaka na tylnym siedzeniu. Zupełnie o nim zapomniałam.

– Skąd go masz? – zapytał.

Znalazłam – mruknęłam.

– Jest zakrwawiony. Gdzie go znalazłaś? – naciskał.

Mówił o tych brązowych plamach. Nie miałam wyjścia, musiałam mu powiedzieć. I o moich lękach także.

– Myślisz, że z moją głową zaczyna się dziać coś niedobrego? – spytałam.

Popatrzył na mnie poważnie.

– Nie sądzę – odparł.

Więc co to było?

– Nie wiem, ale trzeba pojechać na posterunek i oddać zabawkę. Muszą zbadać krew – odparł.

– Wierzysz mi? – popatrzyłam na męża z niedowierzaniem. – Oni mi nie uwierzyli…

– Oni cię nie znają – odparł. – Tam jest coś nie halo.

Poczułam, że zaufanie Daniela przywraca mi spokój. Tak, wszystko ze mną w porządku.

Wszystko da się logicznie wyjaśnić. Tylko po prostu nie mamy wystarczających danych – tak tłumaczył mi mąż, matematyk z wykształcenia. A że był od ponad dwudziestu lat nauczycielem w ogólniaku, potrafił bardzo dorze tłumaczyć.

Niestety, mogliśmy pojechać do M. dopiero pięć dni później. W sobotę po śniadaniu wsiedliśmy w samochód. Mieliśmy przed sobą pięćdziesiąt kilometrów z okładem. W połowie drogi zajechaliśmy na stację paliw, ponieważ musiałam skorzystać z łazienki, a mąż chciał dolać benzyny. Kiedy wychodziłam z WC, potknęłam się o jakąś zabawkę. Podniosłam ją. W oczy spojrzał mi biały pluszowy pies z zieloną kokardką na szyi. Taki sam jak ten znaleziony w leśniczówce, tylko ten był czysty.

– Mamusiu, chyba zgubiłam Śnieżkę! – usłyszałam dziecięcy głosik i zza regału ze słodyczami wybiegła dziewczynka w sukience w paski.

Stanęła, kiedy mnie zauważyła, patrząc na pieska w moim ręku. Zza regału wyszła jej mama. Nie była zakrwawiona. A jej sukienka w czerwone grochy nie była pocięta. Jasne włosy związane miała w koński ogon.

Stałam jak wmurowana.

– To piesek mojej córeczki – powiedziała cicho kobieta i wyciągnęła rękę.

Wiedziałam, że musimy działać. I to szybko

Spojrzałam na zabawkę.

– Tak, oczywiście… – wymamrotałam i podałam pluszaka.

W głowie miałam wir myśli. O co tu chodzi? Twarz kobiety nakładała mi się na poharataną twarz kobiety sprzed kilku dni.

Matka dała pieska córeczce, wzięła ją za rękę i zaczęły odchodzić.

– Proszę pani… – odezwałam się desperacko, nadal nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć.

Obróciła się do mnie. I wtedy usłyszałam ostry głos mężczyzny.

– Kryśka, gdzie ty, k…, jesteś?

Kobieta drgnęła i jakby się cała w sobie zapadła. Dziewczynka aż się zatrzęsła na dźwięk tego głosu.

Musimy już iść – powiedziała do małej kobieta.

Stałam i patrzyłam przez szybę sklepu, jak wsiadają do samochodu – kobieta o imieniu Krysia, jej córeczka z białym pieskiem i niewiele starszy chłopiec. Za kierownicę siadał wysoki mężczyzna. Mąż i ojciec? Odjechali.

I wtedy mnie odetkało. Pobiegłam do samochodu i powiedziałam mężowi, co widziałam.

To była ta kobieta z szosy i dziewczynka z leśniczówki – wołałam.

– Widziałeś ich, prawda? Odjechali stąd w stronę M. One jeszcze żyją. Daniel, one jeszcze żyją! Trzeba wezwać policję – wyciągnęłam komórkę.

Mąż patrzył na mnie w zdumieniu, i nagle chyba załapał.

– Nie uwierzą nam – powiedział.

– A poza tym, nie mogą nic zrobić. Jeszcze nic się nie stało.

Jeszcze. To było niezwykłe słowo.

– To co? Mamy zaczekać, aż on ich wszystkich pozabija?

Nie mogłam się z tym pogodzić. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, nie wiedząc, co robić. W końcu podjęłam decyzję. Zadzwoniłam na numer z wizytówki, którą dała mi policjantka. Włączyła się sekretarka. Powiedziałam w skrócie, co widziałam na stacji. I podałam numer rejestracyjny auta, którym odjechała rodzina.

– Zapewne oleje pani mój telefon, ale dzwonię dla porządku – kończyłam. – My zamierzamy pojechać do tej leśniczówki i coś zrobić. Nie do końca wiem co, ale… – wzruszyłam ramionami i wyłączyłam się.

Popatrzyłam na męża. Bez słowa włączył silnik i ruszyliśmy.

Nie mam pojęcia, co tak naprawdę się stało

Przez całą drogę do leśniczówki zastanawiałam się nad możliwymi scenariuszami tego, co się może tam stać. Wyobrażałam sobie, jak namawiam kobietę do ucieczki, a między jej mężem a moim dochodzi do krwawej bójki. Daniel, gdy mu o tym powiedziałam, najpierw popatrzył na mnie z niesmakiem, a potem kazał mi wyciągnąć z szuflady gaz pieprzowy, który kazał mi wozić ze sobą dla bezpieczeństwa. Ale to, co stało się naprawdę, w ogóle nie przyszło mi do głowy.

Kiedy dojechaliśmy do leśniczówki, zastaliśmy tam policję i karetki pogotowia. Znany mi starszy sierżant z posterunku w M. właśnie wyprowadzał z domu skutego męża Krysi. Sanitariusze wsuwali do karetki nosze, na których widziałam drobną postać chłopca. Był zakrwawiony, ale żył. Młoda policjantka, do której zadzwoniłam, stała obok radiowozu, trzymając na rękach dziewczynkę, która w rączkach trzymała białego pluszowego pieska.

Przez chwilę stałam, gapiąc się na tę scenę z rozdziawioną buzią. Kiedy podeszliśmy, policjantka na mój widok uśmiechnęła się.

To pani zasługa – powiedziała. Dziewczynka spojrzała na mnie i nieśmiało się uśmiechnęła. Chyba mnie rozpoznała. – Tylko nie możemy znaleźć matki tych dzieci. Mała powiedziała, że mamusia pobiegła po pomoc – wyjaśniła.

– Szybko pani zareagowała na mój telefon – powiedziałam.

I zmarszczyłam brwi. Co ona powiedziała o matce? Że pobiegła po pomoc? Zaraz, chwila…

– Niestety, nie dość szybko – policjantka westchnęła. – Dopiero dzisiaj postanowiłam tu przyjechać, by sprawdzić pani doniesienie. Dla porządku. A ten gnój właśnie katował swojego synka. Mała pewnie była następna w kolejce…

– Nie rozumiem. Przecież zadzwoniłam jakieś pół godziny temu ze stacji benzynowej… – powiedziałam.

– Nie, przedwczoraj – odparła policjantka, unosząc brew. – Mam to w telefonie, pani Łucjo…

Popatrzyłam na męża. On patrzył na mnie, a w jego oczach widziałam odbicie własnego szoku.

I wtedy z lasu wybiegła matka dzieci – w takim stanie, w jakim natknęłam się na nią tydzień wcześniej na szosie – pobita, zakrwawiona, w pociętej sukience w czerwone grochy. Zobaczywszy policję, karetkę i córkę na rękach policjantki opadła ze szlochem na ziemię.

Przyznaję szczerze, nie mam pojęcia, co tak naprawdę się stało.

Według Krystyny spotkałyśmy się dwa razy. W poniedziałek na stacji benzynowej, a potem przed godziną, gdy wyleciała na szosę po pomoc. Do tej pory jest mi wdzięczna, że tak szybko zareagowałam i dzięki temu uratowałam ją i jej dzieci. Według policjantki i zapisu rozmów w jej telefonie zadzwoniłam w piątek rano, mówiąc, że widziałam rodzinę na stacji benzynowej. Owszem, uważa za dziwne to pierwsze zgłoszenie, kiedy jeszcze nic się nie zdarzyło, ale „może jest pani jasnowidzącą”?

Kiedy dyskutujemy o tym, co się stało w gronie bliskich przyjaciół fizyków, oni mówią o pętlach czasoprzestrzennych, załamaniach przyczynowo-skutkowych i innych teoriach, których zupełnie nie łapię. Ale co by to nie było, wiem, że uratowałam swoim działaniem życie kilku osób. I to wystarczy. Jedyne, co mnie złości to fakt, że nigdzie nie mogę znaleźć tego pierwszego pluszowego pieska.

Czytaj także:
„Sąsiedzi urządzają awantury i znęcają się nad dziećmi. W całym bloku ja jedna zareagowałam, a reszta udaje głupich”
„Nikogo nie bałam się tak, jak własnego męża. Znęcał się nade mną, wydzielał mi pieniądze i stale mnie poniżał”
„Czułam, że Jerzy coś ukrywa, ale siostra miała klapki na oczach. Po roku małżeństwa wyznała, że drań się nad nią znęcał”

Redakcja poleca

REKLAMA