„Mąż zmarł, dzieci wyjechały, przyjaciół nie miałam. Czułam się samotna i bezużyteczna. A jednak ktoś mnie potrzebował...”

starsza i młodsza sąsiadka rozmawiają fot. Adobe Stock, highwaystarz
„– Nie sprawię pani żadnego kłopotu, obiecuję! – dziewczynka była wyraźnie podekscytowana. – Ja się tylko będę uczyć i oczywiście pomagać w domu. Mogę sprzątać i chodzić po zakupy, ogródek też ogarnę. Naprawdę, jestem bardzo pracowita, zobaczy pani”.
/ 01.05.2022 12:36
starsza i młodsza sąsiadka rozmawiają fot. Adobe Stock, highwaystarz

Miałam już podchodzić do kasy, kiedy do sklepu wpadła Marta z bliźniaczkami.

– Przepraszam, ja tylko po mąkę… Mogłabym zapłacić poza kolejką? – poprosiła, usiłując powstrzymać energiczne trzylatki przed zrzuceniem na podłogę zawartości półek sklepowych.

Spojrzałam za siebie. Cztery osoby, każda z wyładowanym po brzegi koszykiem. Cóż, w naszej wsi był jeden sklep spożywczy, i jak już ktoś tu przyszedł, to po większe zakupy.

– Robiłam dzieciom naleśniki i Iza wysypała mi całą mąkę na podłogę – tłumaczyła. – Mam nawet odliczoną kwotę. Mogłabym?

– Proszę, niech pani wejdzie przede mnie – odsunęłam się od lady i pół minuty później sąsiadka wypychała już swoje pociechy za szklane drzwi, przezornie trzymając siatkę z mąką poza zasięgiem ich rączek.

Znałam tę rodzinę od lat. Pamiętałam Martę jako małą dziewczynkę, potem nastolatkę i w końcu szczęśliwą pannę młodą. Potem urodziła najstarszą córkę, Karinę, która kończyła właśnie podstawówkę. Została z córeczką sama, kiedy jej mąż wyjechał do Niemiec, bo u nas w regionie ciężko było o pracę. Chłopak czasami przyjeżdżał i po jednej z takich wizyt Marta znowu chodziła w ciąży. Urodziła syna, a potem jeszcze bliźniaczki. Niby była mężatką, ale w praktyce wychowywała czwórkę dzieci sama.

Było mi jej żal, kiedy widziałam, jak szarpie się z marudzącymi maluchami, siatkami pełnymi zakupów i próbuje przekonać do czegoś naburmuszonego ośmiolatka. Dobrze, że chociaż Karina jakoś jej pomagała.

Poważnie myślała o przyszłości

Mnie z kolei nikt nie pomagał. Moje dzieci dawno były dorosłe i uciekły z naszej wsi, syn do Anglii, córka do Warszawy. A Witek nie żył od dawna. Starałam się dobrze żyć z sąsiadami, żeby chociaż było komu karetkę wezwać, gdyby coś mi się stało, ale wszyscy byli albo jeszcze starsi ode mnie, albo – jak Marta – mieli na głowie tysiąc własnych spraw i samotna sąsiadka zabierała im czas.

Dzieci przyjeżdżały coraz rzadziej, więc w końcu złożyły się na komputer i opłacały mi internet, żeby ze mną rozmawiać na Skype.

– Mamo, to proste – tłumaczył syn. – Tu klikasz i czekasz na połączenie. A potem widzimy się przez kamerki. To tak, jakbyśmy byli w jednym pokoju!

Cóż, to jednak nie było tak, jakbyśmy byli w jednym pokoju. Komputer to komputer, a nie żywy człowiek i niezbyt lubiłam te sztywne pogaduszki przed ekranem. Zwłaszcza że dziewczyna Bartka nie znała ani słowa po polsku i tylko kazała mu tłumaczyć pozdrowienia dla mnie.

Jakiś czas po spotkaniu z Martą w sklepie, natknęłam się na jej najstarszą córkę na przystanku. Jechała do miasta, tak jak ja.

– Idę do urzędu po druki na paszport, a potem do fotografa – zdradziła mi. – Tata chce nas zabrać do Niemiec.

– O, to czeka cię wielka zmiana w życiu! – skomentowałam.

Odpowiedziało mi wzruszenie ramion i wzrok skierowany za okno autobusu.

– Nie chcę tam jechać – szepnęła. – Została mi jeszcze jedna klasa. Mam średnią pięć zero. Chciałam iść do liceum z rozszerzonym angielskim, a potem zdawać na anglistykę. W Polsce miałabym szansę, a tam, w Niemczech? Przecież zanim się nauczę niemieckiego, to stracę rok. A potem? Jakie mam tam szanse na dobrą szkołę?

Byłam zdumiona tym wywodem. Zaledwie piętnastolatka, a mówiła tak dojrzale! Miała plan na życie, pracowała na jego realizację i rozumiała, że wyjazd za granicę to nie taka sielanka, jak się może wszystkim zdawać.

Parę dni później zobaczyłam Martę w kościele. Chociaż msza się już skończyła, kobieta klęczała przy bocznym ołtarzu z twarzą ukrytą w dłoniach, zatopiona w modlitwie. Jej syn siedział naburmuszony na klęczniku, a bliźniaczki biegały po nawie.

– Chodźcie do mnie – złapałam dziewczynki za rączki. – Mamusia chce się chwilkę pomodlić. Zobaczcie, tu jest święta Magdalena na obrazie. Widzicie, jakie ma piękne włosy? Podoba wam się jej sukienka?

Dziewczynki dały się wciągnąć w szeptanie o sukni świętej Magdaleny i przestały rozrabiać. Kiedy Marta wstała z klęczek, zaczęła mi wylewnie dziękować za pomoc.

– Wie pani, już nie wiem, do kogo się zwrócić. Modlę się o jakiś znak, co mam robić…

Wpadłam na pewien pomysł

Rozmawiałyśmy przez całą drogę powrotną. Marta wyznała, że ma ogromny problem.

– Mąż wszystko już załatwił w Niemczech. Mamy wyjechać pod koniec sierpnia. Ale Karina nie chce! Mówi, że tam zmarnuje rok. Chce zdawać do klasy z rozszerzonym językiem angielskim i…

Powiedziałam, że już o tym wiem, bo rozmawiałam z dziewczynką. I przyznałam jej rację – problem jest niebagatelny. Kobieta miała dosyć bycia samotną matką, chciała wreszcie połączyć się z mężem, zresztą w Niemczech na pewno miałaby z dziećmi lepsze warunki do życia. Ale Karina myślała o przyszłości, postawiła na edukację. Jako nieznające języka dziecko imigrantów w małym niemieckim miasteczku pewnie rzeczywiście straciłaby wszystko, na co pracowała przez ostatnie lata szkoły.

– I co ja mam zrobić, pani Wando? – zapytała Marta. – Zostać tu, aż ona skończy szkołę? Potem może mieszkać w mieście, u naszej kuzynki, ale ten rok… Naprawdę nie wiem… Ja już ledwie tu sobie daję radę sama.

Wtedy pomyślałam, że może jest rozwiązanie tego problemu. Nieśmiało jej to zaproponowałam, a Marta najpierw odmówiła, ale potem zaczęła się wyraźnie zastanawiać.

– Dziękuję, pani Wando – powiedziała przy pożegnaniu. – Porozmawiam z Kariną. To trochę szalone, ale może rzeczywiście najlepsze, co mogę zrobić?

Przyszły do mnie dwa dni później. Marta wyglądała na wciąż niepewną, za to Karina aż promieniała radością.

– Nie sprawię pani żadnego kłopotu, obiecuję! – zaczęła mówić dziewczynka. – Ja się tylko będę uczyć i oczywiście pomagać w domu. Mogę sprzątać i chodzić po zakupy, ogródek też ogarnę. Naprawdę, jestem bardzo pracowita, zobaczy pani.

Roześmiałam się i powiedziałam, że póki co, sama jeszcze jakoś sobie radzę.

I ustaliłyśmy szczegóły. Marta zgodziła się, żeby przez kolejny rok Karina mieszkała ze mną. Miała to załatwić tak, żebym mogła być jej tymczasowym prawnym opiekunem. Ona i młodsze dzieci miały wyjechać do Niemiec.

Pod koniec sierpnia Karina wprowadziła się do pokoju po moim synu. Jej rodzice co miesiąc przesyłają mi pieniądze na jej utrzymanie, ale dziewczynka i tak chyba ma wrażenie, że powinna odpracować swój pobyt.

– Naprawdę nie musisz myć okien ani sprzątać w piwnicy. Ja się cieszę, że ze mną mieszkasz! – zapewniałam ją nieraz.

– Ale ja się lepiej czuję, kiedy coś robię – wyznała mi któregoś dnia.

I wtedy wpadłyśmy na świetny pomysł.

– Zaczniemy od czasownika „to be” – oznajmiła Karina pewnego popołudnia. – Napiszmy: „I am, you are, he, she is”…

To było kilka miesięcy temu. Dzisiaj potrafię się już przedstawić po angielsku i zapytać kogoś, jak się ma. Znam sporo podstawowych czasowników i rzeczowników. Karina jest świetną nauczycielką, bardzo cierpliwą i kreatywną. Robi wszystko, żeby nasze lekcje były ciekawe, gramy w gry po angielsku, powycinała mi obrazki, które musiałam podpisać.

– To moje przygotowanie do zawodu – śmieje się czasem. – Wie pani, ja chcę uczyć dzieci. Muszę skończyć anglistykę, potem opracuję autorską metodę nauczania. Już nawet mam trochę pomysłów!

Dzięki mojej „nauczycielce” mogę teraz porozmawiać z przyszłą synową. Niedawno dowiedziałam się, że ona jest „pregnant”, czyli w ciąży. Tym intensywniej więc powtarzam słówka i uczę się czasów. Przecież niedługo będę musiała jakoś porozumieć się z wnukiem albo wnuczką!

Raz z pewnym smutkiem powiedziałam, że szkoda, iż Karina opuści mnie za kilka miesięcy, bo nie będę miała z kim się uczyć. Od razu znalazła rozwiązanie.

– Będziemy mieć lekcje przez Skype! – oznajmiła. – Zamierzam w ten sposób dawać korepetycje osobom w całej Polsce!

Muszę przyznać, że dziewczyna nie tylko jest inteligentna i pracowita, ale też ma głowę do interesów. Cieszę się, że życie tak splotło nasze losy. Obie zyskałyśmy na tym niecodziennym układzie, a przy tym przynajmniej na jakiś czas nie muszę się martwić samotnością. Chociaż potem chyba też nie będę musiała, bo Bartek już coś przebąkuje, że chciałby, żebym przyjechała do Leeds i pomogła im w opiece nad dzieckiem. Prawda jest taka, że niczego nie pragnę bardziej! Yes, this is what I really want!

Czytaj także:
„Syn zadurzył się w korepetytorce, a ona to wykorzystała. Miała przygotować go do matury, nie do życia małżeńskiego...”
„Diana wygląda jak milion dolarów i wozi się autem droższym niż mieszkanie mojej matki. Pokochałem dziewczynę gangstera”
„Zarzuciłam niani kradzież naszych obrączek. Okazało się, że to mąż wyprzedaje kosztowności, żeby spłacić swoje długi”

Redakcja poleca

REKLAMA