„Mąż zdziadział na starość, a ja chciałam podróżować. Gdy wygrałam w lotto, żaden stary zgred nie mógł mnie już powstrzymać”

kobieta w podróży fot. Adobe Stock, Jacob Lund
„Ja i mąż nie mieliśmy szczególnych ambicji. Zarobić, wychować dzieci, wnuki, a potem zestarzeć się razem w spokoju. Żyliśmy powolutku i po cichutku, nie bardzo nawet wiedząc, że możemy chcieć czegoś więcej”.
/ 16.01.2023 09:15
kobieta w podróży fot. Adobe Stock, Jacob Lund

Kiedy w zeszłym roku skończyłam 72 lata, rodzina życzyła mi zdrowia i jeszcze raz zdrowia. Bo ponoć w tym wieku to najważniejsze. A mąż dodał jeszcze, że chciałby, abym się więcej uśmiechała.

Ale jak tu się więcej uśmiechać, gdy powodów brak? Nie mówię – jak na swój wiek, to chorób mam mało. Ot, nadciśnienie, trochę stawy, cukrzyca. Da się wytrzymać, tylko lekarstwa drogie. A my ze Stefanem specjalnie królewskich emerytur nie dostajemy.
Ja i mąż nie mieliśmy szczególnych ambicji. Zarobić, wychować dzieci, wnuki, a potem zestarzeć się razem w spokoju. Żyliśmy powolutku i po cichutku, nie bardzo nawet wiedząc, że możemy chcieć czegoś więcej.

Mijały dzień za dniem, rok za rokiem. I tylko pojawił się taki wewnętrzny lęk, że powoli zmierzamy do końca, że nic już na nas nie czeka, co najwyżej nowa choroba czy nowy serial w telewizji. A co jeden, to nudniejszy.

I z czego tu się śmiać?

No i pewnego dnia los puścił do mnie oko. Kiedy wracaliśmy z zakupów, nieoczekiwanie zatrzymałam się przy punkcie lotto.

– Chodź – mąż pociągnął mnie za rękę. – Już kilka razy próbowałaś i nic z tego nie wyszło.

– Tylko dwa razy, a podobno do trzech trzeba spróbować – uparłam się i weszłam do żółto-niebieskiej budki.

„Tak – upewniłam się w myśli. – Do trzech razy sztuka. Od tych 3 złotych, co to wydam na kupon, nie zbiedniejemy”. No i kupiłam los.

Kupiłam i schowałam w przegródce portmonetki. A kiedy już to zrobiłam, zupełnie o nim zapomniałam. W końcu, gdyby człowiek puszczał Lotto co tydzień, miałby nawyk sprawdzania wygranych, ale ja takiego nie miałam. Pewnego dnia Stefan przypomniał sobie o kuponie. Wyciągnęłam go z portmonetki, on sprawdził cyfry w internecie.

– To niemożliwe – sapnął.

– Co niemożliwe?

– Wygrałaś.

Po żołądku rozlało mi się miłe ciepło

Ale potem musiałam przysiąść, gdyż nogi odmówiły mi posłuszeństwa.

– Dużo?

Mąż tylko kiwnął głową.

– Trójka?

Zaprzeczył.

– Czwórka?

Znowu zaprzeczył.

– Milion? – nie wytrzymałam.

Stefan znowu zaprzeczył.

– Więc co?

– Piątka. 8450 złotych.

– O Matko Święta! – poczułam, że i mnie krew uderza do głowy.

To rzeczywiście była fortuna. Następnego dnia raniutko pojechaliśmy odebrać wygraną. Kiedy pakowałam do torebki banknoty, popatrzyłam z uśmiechem na Stefana.

On się bał, ja już wzlatywałam

– A mówiłeś, że do trzech razy sztuka – zagadałam.

– Ja? To ty… – chciał się spierać, ale machnął ręką; to nie był ani czas, ani miejsce na kłótnie.

Wróciliśmy do domu. Usiedliśmy za stołem i chwilę spoglądaliśmy na leżące przed nami pieniądze.

– Co z nimi zrobimy? – spojrzałam na męża, który od zawsze był domowym skarbnikiem.

– Można by włożyć do banku na procent – powiedział.

– Ile zarobimy w ciągu roku… 2, 3 tysiące? – zapytałam.

– Daj spokój, nie fantazjuj. Jakieś 300, może 400 złotych.

Wtedy za oknem zobaczyłam lecący po niebie samolot. I coś szepnęło mi do ucha, że mogę marzyć.

– Nigdy nie podróżowaliśmy – powiedziałam. – Ostatni raz byliśmy z dziećmi na „wczasach pod gruszą”, z twojego zakładu pracy, pod Warszawą. Nigdy nie mieliśmy pieniędzy. W telewizji co i raz pokazują, jak to u nas w kraju jest coraz piękniej, a ja nic z tego nigdy nie widziałam na oczy. Nigdy nie byłam nad morzem.

Przez chwilę milczałam i wsłuchiwałam się w siebie. Czułam, jak coś we mnie rośnie, potężnieje.

– Wsiądźmy do samolotu i polećmy do Gdańska – powiedziałam. – Byłeś tam na starym mieście?

Stefan pokręcił przecząco głową.

– A w Malborku, zamek krzyżacki kiedyś widziałeś? – ciągnęłam.

Wiedziałam, że znowu zaprzeczy

– Potem polecimy do Krakowa – rozmarzyłam się na dobre. – Zwiedzimy zamek na Wawelu, kościół Mariacki. A potem zrobimy mały wypad do Zakopanego. W życiu nie oglądałam na własne oczy Tatr.

– A gdzie chcesz spać?

– Mało to pobudowali hoteli? – wzruszyłam ramionami. – Cały czas mówisz, że internet to potęga i wszystko przez niego można załatwić.

Mówiłam te wszystkie rzeczy i nagle uświadomiłam sobie, że wystarczy tylko trochę uchylić drzwi do swoich marzeń, a potem już nie można się od nich uwolnić. Dawna przezorność mówiła: „Zostań w domu”, „Odłóż pieniądze do banku”, ale nowa ochota kusiła: „Jedź”, „Wreszcie coś w swoim życiu zobacz”, „Zabaw się”.

– Kobieto, ty wiesz, ile to wszystko będzie kosztowało? – głos męża wyrwał mnie z zamyślenia.

Stefan miał niepewną minę. On jeszcze się bał, ale ja już wzlatywałam.

– Mamy trochę oszczędności na czarną godzinę – odparłam. – Na co chcesz jeszcze odkładać? Życie tak szybko mija. Jeszcze niedawno byliśmy młodzi, Kasia miała 2 latka, Krzyś dopiero szedł do pierwszej klasy. A teraz? Mamy wszystko, co nam potrzeba. Za kilka lat już nie będziemy w stanie jeździć. Masz już 75 lat!

– Za pół roku dopiero skończę – obruszył się. – A poza tym, no właśnie, za starzy jesteśmy.

Tutaj mnie trafiło.

– Za starzy, jeszcze czego! Mam dopiero 72 lata, a ta kobita spod Bolesławca, co to ją w telewizji pokazywali, ma 84 i autostopem po świecie od dwudziestu lat jeździ!

– No, jak od dwudziestu lat jeździ, to się przyzwyczaiła i uodporniła – krzyknął. – A my czasu na przystosowanie nie mamy.

Poczułam, że mi z uszu para leci

– Wiesz co, to jak ty taki już stetryczały jesteś, że tylko na śmierć czekasz, bo nic w życiu nowego nie zrobisz, to od dziś śpisz na kanapie – wypaliłam, zanim zdążyłam pomyśleć. – Bo jeszcze się zarażę i też tylko na śmierć będę czekać.

Ale jak tu spać, gdy w głowie latają obrazki. I ten żal… Gdzieś o drugiej w nocy usłyszałam skrzypienie drzwi do sypialni i głos Stefana:

– Ty z tą podróżą to poważnie?

– Nie chcesz?

Przez dłuższą chwilę milczał, wreszcie z siebie wydusił:

– Ale muszą być samoloty?

– Chcę spróbować, jak to jest – powiedziałam. – Nie tłuc się godzinami w pociągach, tylko polecieć. Godzina, i już jesteś nad morzem. Godzina, i w górach. To jak bajka.

– Nigdy w życiu nie latałem, to trochę nienormalne, ale…

– Co?

– Można spróbować.

Przytuliliśmy się do siebie i dopiero wówczas udało nam się usnąć.

Teraz wciąż się uśmiecham!

Od następnego dnia rozpoczęły się wielkie przygotowania. Zawsze sądziłam, że latanie samolotem jest tylko dla ludzi bogatych. Okazało się, że bilety, choć nie są tanie, nie doprowadzą nas do bankructwa. Stefan kupił je w promocji, znalazł w Gdańsku i Krakowie tanie hotele.

Wreszcie wyruszyliśmy z domu. Przyznam, że gdy samolot toczył się w stronę pasa startowego, serce łomotało mi w piersi jak oszalałe. Nie, nie bałam się. Byłam tylko podekscytowana, że niedługo polecę w niebo niczym ptak, że razem ze Stefanem będę… wniebowzięta. I powiem krótko, lot był cudowny, a widoki z okna zapierały dech w piersiach. Nigdy nie przypuszczałam, że ziemia z wysoka jest tak piękna.

– Sześć kilometrów nad ziemią – głos męża drżał z emocji, gdy lądowaliśmy w Gdańsku. – Jak powiem kumplom, że byłem tak wysoko, nie uwierzą.

Następne dni to była jedna wielka feeria wrażeń oraz cichych achów i ochów. Gdańska Starówka, a potem Malbork zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Zwłaszcza zamek krzyżacki. Dopiero kiedy zobaczyłam jego ogrom, zrozumiałam, jak wielką potęgę pokonaliśmy pod Grunwaldem. Potem był kolejny lot i dotarliśmy do Krakowa. Zwiedziliśmy Wawel i wpadło nam do głowy, żeby jeszcze pojechać do Wieliczki.

– Jak powiem chłopakom, że byłem pół kilometra pod ziemią, to nie uwierzą – sapnął Stefan, gdy wyjechaliśmy windą na powierzchnię.

Potem był lot do Warszawy. Ogarnął mnie smutek, gdy wylądowaliśmy.

– Szkoda, że dobre rzeczy trwają tak krótko – szepnęłam, przytulona do ramienia męża; siedzieliśmy w autobusie, który wiózł nas z modlińskiego lotniska w stronę Warszawy.

Stefan wyjął kajecik, w którym notował wszystkie wydatki.

– Trochę zaszaleliśmy – stwierdził i wskazał na zapisaną cyframi kartkę. – Wydaliśmy 4324 złote. Zostało nam jeszcze 4126 złotych. Wczoraj, gdy przechadzaliśmy się po krakowskim rynku, zobaczyłem w biurze podróży ofertę. 10 dni w Tunezji za 1600 złotych dla 2 osób. Co ty na to?

Spojrzałam zaskoczona na męża

Zawsze był ostrożny, zawsze wolał siedzieć w domu niż gdzieś wyjść. Co go tak odmieniło? W odbiciu w szybie zobaczyłam swoją twarz. Uśmiechniętą. Rzeczywiście, ostatnio ciągle się uśmiechałam i śmiałam…

Zniknął ten cień w mojej duszy, który przyginał mnie do ziemi. Znów żyłam. Odważyłam się i jeden kamyk z góry pociągnął inne. Pociągnęłam męża za sobą, przez drzwi marzeń. Już wiem, że nasze życie nie będzie takie, jak kilka tygodni wcześniej: senne, nijakie i bez dreszczyku emocji. Wygrana i moja odwaga nauczyły nas marzyć. A gdybym się nie odważyła i zgodnie z radą Stefana odłożyła wszystko do banku?

– Co myślę o Tunezji? – pocałowałam Stefana w policzek. – Zawsze miałeś, kochanie, cudowne pomysły.

Czytaj także:
„Chcieliśmy podróżować, a nie robić ślub po publiczkę. Mam włożyć białą kieckę i tańczyć z ludźmi, których nie znam?”
„Siostra na pozór opłakiwała śmierć bratowej. Tak naprawdę była zakochana w swoim bracie i chciała mieć go tylko dla siebie”
„Wcześnie zostałam wdową i samotną matką 2 dzieci. Teraz chcę robić karierę, ale mój partner marzy o potomku...”

Redakcja poleca

REKLAMA