„Mąż zamiast iść do uczciwej roboty, wybrał drogę na skróty. Ten kretyn wpędził całą naszą rodzinę w poważne tarapaty”

kobieta, którą mąż wpędził w kłopoty fot. iStock by Getty Images, elenaleonova
„Przez głowę przelatywało mi tysiące myśli. >>Czyżby Andrzej coś przede mną ukrywał? Nie, to niemożliwe… Nigdy nie zrobiłby takiej głupoty! Ale przecież, gdyby to nie była prawda, to nie wyrwałby mi z ręki tej komórki. Może więc jednak? Ile tych pieniędzy pożyczył? I co z nimi zrobił<< – zastanawiałam się gorączkowo”.
/ 14.04.2023 16:30
kobieta, którą mąż wpędził w kłopoty fot. iStock by Getty Images, elenaleonova

Myślałam, że znam swojego męża. Kochałam go, ufałam mu. Sądziłam, że jest rozsądnym, odpowiedzialnym człowiekiem. A on? Zamiast normalnie pójść do pracy i uczciwie zarobić pieniądze, wybrał drogę na skróty. I wpędził nas wszystkich w potężne kłopoty.

Pobraliśmy się prawie 25 lat temu. To był naprawdę cudowny czas. Co prawda nie mieliśmy nic, bo oboje pochodzimy z biednych rodzin, ale za to bardzo się kochaliśmy. No i byliśmy młodzi, pełni zapału do życia. Myśleliśmy że jeśli połączymy siły, to góry damy radę przenieść. I to nie tylko Tatry, ale nawet Himalaje. 

Ciężko harowaliśmy, by jakoś się urządzić. Andrzej pracował w miejskiej ciepłowni, ja w szpitalu. Byłam pielęgniarką. Brałam dodatkowe dyżury, wynajmowałam się do prywatnej opieki nad chorymi. Odkładałam praktycznie każdy grosz. Dzięki temu, gdy po pięciu latach mąż dostał służbowe mieszkanie, mieliśmy je za co urządzić. Powoli stawaliśmy na nogi.

Sześć lat po ślubie przyszedł na świat nasz pierwszy syn, Michał, dwa lata później drugi, Maciek. Było nam bardzo ciężko, bo przez kilka lat pozostawałam na urlopie wychowawczym i utrzymywaliśmy się tylko z pensji męża, ale nie narzekaliśmy. Jakoś udawało nam się związać koniec z końcem. Zresztą wiedziałam, że gdy wrócę do pracy, trochę odetchniemy.

I tak też się stało. Czas mijał, a nam powodziło się coraz lepiej. Znowu harowałam, brałam prywatne nocne dyżury, ale opłacało się. Dziesięć lat temu wykupiliśmy mieszkanie na własność, sześć lat później staliśmy się właścicielami niewielkiej działki pod miastem. W przepięknej okolicy, nad rzeką. Planowaliśmy, że za rok, może dwa, postawimy na niej malutki drewniany domek. Niczego więcej od życia nie pragnęłam. Marzyłam, że gdy synowie dorosną, założą własne rodziny, będę tam spędzać każdy weekend. A ja będę szczęśliwa, otoczona gromadą wnuków… Przyszłość widziałam w jasnych, wesołych barwach.

Mój mąż całymi dniami nic nie robił

Niestety, dwa lata temu spotkał nas cios. Andrzej stracił pracę. Miasto sprzedało ciepłownię. Nowi właściciele zrobili restrukturyzację i zwolnili jedną trzecią załogi. Ich obowiązki oczywiście podzielili pomiędzy pozostałych pracowników. To był dla mnie szok. Wiedziałam, że czasy są ciężkie, że kryzys, coraz więcej ludzi idzie na bruk… Wszędzie o tym trąbili. Ale nigdy nie przypuszczałam, że spotka to mojego męża! Był przecież świetnym fachowcem, miał dotrwać w tej swojej ciepłowni aż do emerytury. A tu taka przykra niespodzianka… Wierzyłam jednak w Andrzeja. Byłam pewna, że szybko znajdzie jakieś nowe zajęcie.

Na początku faktycznie wszystko zapowiadało się świetnie. Mąż był co prawda wściekły na swoich pracodawców, ale też i pełen optymizmu. Po kilku dniach stwierdził nawet, że może i dobrze się stało. Bo w ciepłowni musiałby pewnie po tej restrukturyzacji harować za dwóch. Za tę samą pensję.

– Z moim doświadczeniem znajdę pracę raz- dwa. I to lżejszą, za godziwe pieniądze – zapewnił mnie.

Od razu też zabrał się za wysyłanie CV. Ale minął miesiąc, potem drugi i trzeci, i żadna superoferta nie nadchodziła. Był co prawda na dwóch rozmowach kwalifikacyjnych, jednak tylko go one zdenerwowały.

– Nie będę zasuwał łopatą po dwanaście godzin dziennie za najniższą krajową! Mowy nie ma! To już lepiej na zasiłku siedzieć! – powiedział.

Czułam, że jeśli mój mąż szybko gdzieś się nie zaczepi, to będzie źle. Mieliśmy co prawda jakieś oszczędności, ale topniały w zastraszającym tempie. Bez drugiej pensji w domu, zaczynało nam być naprawdę ciężko.

Po pół roku Andrzej się załamał. Przestał szukać pracy. Próbowałam go jakoś mobilizować, pocieszać, ale nic to nie dawało. Całymi dniami siedział w domu i gapił się w telewizor. Nieogolony, w szlafroku… Gdy pytałam, czy gdzieś był, z kimś rozmawiał, tylko machał z lekceważeniem ręką. Twierdził, że nie znalazł żadnego sensownego ogłoszenia, albo że jutro jest umówiony. I oczywiście nigdzie nie wychodził. Co gorsza, nie chciał mi pomagać w codziennych obowiązkach. Gdy prosiłam, by posprzątał mieszkanie, zrobił pranie, coś ugotował, natychmiast dostawał szału. Mówił, że nie nadaje się na panią domu i to nie jest męska robota.

Przez długi czas znosiłam to cierpliwie. Miałam nadzieję, że zbierze się w sobie. Ale nie. Zamiast lepiej, było tylko gorzej. Trzy miesiące temu coś we mnie pękło. Gdy po powrocie z kolejnego nocnego dyżuru zobaczyłam w zlewie stos brudnych naczyń, górę prasowania i męża rozwalonego na kanapie, nie wytrzymałam. Wybuchłam jak wulkan. Wrzeszczałam, że nie zamierzam dłużej tego tolerować, i że mam dość.

– Teraz ja utrzymuję dom, pracuję przez całą dobę i mam chyba prawo oczekiwać pomocy! – darłam się. – Masz natychmiast znaleźć jakąś pracę! Myślałam, że wyszłam za mężczyznę, a nie jakiegoś parszywego lenia i nieudacznika! – wypaliłam na koniec.

Że też nie ugryzłam się w język! Może gdybym nie potraktowała go aż tak surowo, dziś spałabym spokojnie? Ale wtedy zwyczajnie puściły mi nerwy. Mąż spojrzał na mnie smutno.

Masz rację, jestem nieudacznikiem. Ale przysięgam, od jutra to się zmieni – odparł i zamknął się w sypialni.

Tamtego dnia nie odezwał się do mnie już nawet słowem.

Wieczorem wychodził do pracy, wracał rano

Następnego poranka, gdy znowu wróciłam z nocnego dyżuru, Andrzej był już na nogach. Ogolony, normalnie ubrany. Tak jak kiedyś.

– Rozmawiałem przez telefon z kumplem. No wiesz, z tym Mirkiem z naszego osiedla. Chyba będzie miał dla mnie jakieś zajęcie. Idę obgadać, co i jak. Potem ci wszystko opowiem – powiedział uradowany.

Gdy wychodził, dałam mu buziaka na pożegnanie. Cieszyłam się, że wreszcie się przełamał! Rozgrzeszyłam się nawet za wcześniejszą wielką awanturę. Pomyślałam, że widać mąż potrzebował takiego wstrząsu, by się jakoś pozbierać.

Wrócił po kilku godzinach.

– Mam pracę! W hurtowni! – zawołał zadowolony. – Co prawda, będę tylko nocnym stróżem, ale od czegoś trzeba przecież zacząć. Mirek powiedział, że jak się będę dobrze sprawował, to może na magazyn mnie przerzucą – dodał na koniec.

Odetchnęłam z ulgą. Byłam pewna, że to koniec nieszczęść i dla naszej rodziny nadchodzi znowu dobry czas. Niestety, bardzo się myliłam…

Mijały kolejne dni. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Mąż codziennie wieczorem wychodził do pracy i wracał dopiero nad ranem. Pod koniec miesiąca nawet pieniądze do domu przyniósł. Niewiele, 2200 złotych, ale cieszyłam się i z tego. Zbliżały się urodziny młodszego syna, chciałam zaprosić na uroczysty obiad rodziców, ciocię. Każdy grosz się liczył. Zresztą mąż zapewniał, że już teraz będzie zarabiał lepiej, bo dostanie podwyżkę. Mówił to z takim przekonaniem! Był uśmiechnięty, pewny siebie. Nie podejrzewałam, że coś kręci.

Po kolejnych dwóch tygodniach Andrzej nagle się zmienił. Na ogół był spokojny, nawet flegmatyczny, a tu nagle stał się nerwowy. Co chwila podchodził do okna i zza firanki wyglądał na ulicę. A na dźwięk dzwonka podskakiwał na krześle.

– Co ci się stało? Chory jesteś? A może w pracy masz jakieś kłopoty? – dopytywałam się.

– Nic, nic… Wszystko jest okej – zbywał mnie.

Czułam, że coś go gryzie, ale nie zmuszałam do zwierzeń. Wiedziałam, że jak „dojrzeje” to sam powie mi, co się dzieje.

Wszystko wyjaśniło się na dzień przed urodzinami Maćka. Właśnie wstawiałam do kuchenki marynowany schab na uroczysty obiad, gdy odezwał się dzwonek u drzwi.

– Możesz otworzyć? Jestem zajęta! – krzyknęłam, ale mąż nie reagował.

Siedział w fotelu jak skamieniały.

– No przecież obiad przygotowuję. Tak ciężko ci podnieść cztery litery? – zdenerwowałam się i sama poszłam.

Myślałam, że to jakieś nieporozumienie...

W progu stało trzech agresywnych mężczyzn. Jednego z nich znałam z widzenia. Wiedziałam, że to lokalny biznesmen. Oficjalnie miał kilka jakichś firm, ale ludzie mówili, że głównie żyje z lichwiarskich pożyczek.

– O co chodzi? – spytałam zdziwiona.

Myślałam, że pomylili drzwi. Nigdy w życiu nie wzięłam nawet kredytu z banku, bo za bardzo bałam się ryzyka. A już od lichwiarzy? Przecież to byłoby istne samobójstwo!

– Zaraz się, suko, dowiesz! – odepchnął mnie jeden z mężczyzn.

Po chwili wszyscy byli już w salonie.

– Będę się streszczał, bo nie mam czasu – odezwał się biznesmen. – Twój mąż zastawił to mieszkanie u mnie za swój dług. Nie spłacił kredytu. Jest moje. O, tu mam umowę. Pakujcie się więc i wypier… Najdalej za dwa tygodnie ma was tu nie być!

Nogi mi się zrobiły miękkie jak z waty. Myślałam, że zemdleję.

– Andrzej, o czym on mówi? Jaka umowa? Jaki kredyt? Jaki dług? – krzyknęłam przerażona do męża.

Był blady jak ściana.

– Nic o tym nie wiem. To chyba jakieś nieporozumienie – wystękał.

– No właśnie! Wynoście się stąd albo dzwonię na policję! – wrzasnęłam i natychmiast złapałam za komórkę.

Ale Andrzej wyrwał mi ją z ręki.

– Spokojnie, wyjdę z tymi panami i wszystko wyjaśnię. Prawda? – spojrzał w stronę biznesmena.

Ten zastanawiał się przez chwilę.

– Aha, małżonka w nieświadomości żyje. Zbieraj się – wysyczał, po czym skinął na swoich goryli i wyszli.

To, co usłyszałam, zwaliło mnie z nóg!

Byłam przerażona. Nie wiedziałam, co się dzieje. Dobrze, że chłopcy mieli wtedy zajęcia w szkole do późna, bo nie wiadomo, jakby na to wszystko zareagowali. Przez głowę przelatywało mi tysiące myśli. „Czyżby Andrzej coś przede mną ukrywał? Nie, to niemożliwe… Nigdy nie zrobiłby takiej głupoty! Ale przecież, gdyby to nie była prawda, to nie wyrwałby mi z ręki tej komórki. Może więc jednak? Ile tych pieniędzy pożyczył? I co z nimi zrobił” – zastanawiałam się gorączkowo.

Pomyślałam, że jak wróci do domu, będzie mi musiał wszystko wyjaśnić.

Czekałam na niego trzy godziny. Potwornie się denerwowałam. Już byłam prawie pewna, że to, co mówił tamten mężczyzna, było prawdą. Przecież głupie nieporozumienie można wyjaśnić w kilka minut. Całkowitą pewność zyskałam, gdy mój mąż wreszcie się pojawił. Był pobity, miał podarte ubranie. Byłam tak wściekła, że nie pozwoliłam mu się nawet przebrać, obmyć z krwi.

Mów całą prawdę albo cię zabiję! Od początku, po kolei! – wrzasnęłam.

Spojrzał na mnie zrezygnowany.

– Dobrze, powiem. I tak nie jestem już w stanie dłużej dźwigać sam tego ciężaru – odparł spokojnie.

To, co potem usłyszałam, omal nie przyprawiło mnie o zawał serca. Okazało się, że Andrzej wcale nie pracował w hurtowni. Wieczorem wychodził do kasyna. Pożyczył na miesiąc 100 tysięcy złotych od lichwiarza pod zastaw mieszkania i nocami grał. W automaty, w ruletkę. Był pewny, że uda mu się podwoić lub nawet potroić tę kwotę. Raz szło mu lepiej, raz gorzej. No ale w w końcu zgrał się kompletnie do zera. I teraz lichwiarz żąda mieszkania albo spłaty długu. Z astronomicznymi odsetkami…

– Nic ci nie mówiłem, bo nie chciałem cię martwić. Myślałem, że się jeszcze odegram. Tak mi wypominałaś, że nie mam pracy… No to pomyślałem, że zaryzykuję. Mirek mówił, że to pewny zarobek. Ale nie wyszło. Chyba trzeba będzie oddać mieszkanie. To niebezpieczni ludzie. Pozabijają nas… – usłyszałam od niego na koniec.

Wpadłam w szał. Zaczęłam przeklinać męża, wyzywać go od idiotów.

– Jak mogłeś być tak nieodpowiedzialny i wpakować nas w coś takiego! I jeszcze na mnie winę zwalać! Czy ty rozumu nie masz? Gdzie my teraz pójdziemy? Na bruk? Wynoś się! Nie chcę cię więcej widzieć na oczy! – rzuciłam się na niego z pięściami.

Nawet się specjalnie nie bronił. Patrzył na mnie bezradnie jak małe dziecko. A potem nagle wstał, wrzucił do torby kilka rzeczy i powiedział, że wyprowadza się do swojej mamy. Bo nie może mi patrzeć w oczy.

Od tamtej pory minął tydzień. Mąż ciągle mieszka u teściowej. Codziennie dzwoni, przeprasza, ale nie potrafię mu wybaczyć. I nie wiem, czy kiedykolwiek to zrobię. Synowie zresztą też. Musiałam im o wszystkim powiedzieć, ostrzec, że ktoś może ich zaczepiać na ulicy, uczulić, by na siebie uważali, wszędzie chodzili razem…

Lichwiarz jeszcze raz był u nas z tymi swoimi gorylami. Nie przestraszyłam się. Powiedziałam, że mieszkanie jest także moje i mąż nie miał prawa go bez mojej zgody zastawiać. A ja przecież niczego nie podpisywałam. Gdy zaczął grozić, zadzwoniłam na policję. I ostrzegłam, że będę robić tak za każdym razem, gdy tylko pojawią się w naszej okolicy. Wściekli odeszli, ale jeszcze na schodach krzyczeli, że wrócą. I że tego pożałuję

Jutro jestem umówiona z adwokatem. Może on poradzi mi, jak wyjść z tej sytuacji? Wiem, że będę musiała oddać im ten dług, ale na pewno nie na takich warunkach! Chyba w tym kraju obowiązuje jakieś prawo? Nie zamierzam się poddawać. Mogą mnie straszyć, grozić. Będę walczyć. Dla swoich synów. Przecież muszą mieć dach nad głową, miejsce do życia i nauki… 

Czytaj także:
„Narobiłam długów, by wykarmić chorego męża i niepełnosprawną córkę. Straciłabym mieszkanie, ale pomógł mi… gangster”
„Nie przejęłam się, gdy mąż zaczął grać w lotto. Nie pali, nie pije, niech ma jakąś rozrywkę. I to był mój błąd...”
„Mąż figlował z kochanką, a potem sprzedał nasze małżeństwo w kasynie. Wszyscy każą mi przy nim trwać, ale ja mam już dość!”

Redakcja poleca

REKLAMA