„Mąż wymyślił, że z mieszczuchów zamienimy się w rolników. Od rana do nocy harowaliśmy i niewiele z tego mieliśmy”

Mąż wymyślił nam życie na wsi fot. Adobe Stock, Eber Braun
„Dobra żona wierzy w męża i go wspiera, więc sprzedaliśmy mieszkanie wraz z meblami, spakowaliśmy się w dwa samochody i ruszyliśmy, by objąć w posiadanie nasze włości. Na miejscu okazało się, że mój mąż oprócz ziemi i domu kupił jeszcze pół hektara pola z kapustą i… kozę, którymi mam się zajmować ja”.
/ 09.06.2023 15:15
Mąż wymyślił nam życie na wsi fot. Adobe Stock, Eber Braun

Myślałam, że wojnę z rybami wygrałam ostatecznie dziesięć lat temu! Adam był wtedy w klasie maturalnej i marzył o studiach w Olsztynie, w Instytucie Rybołówstwa Śródlądowego. A ponieważ ja marzyłam wtedy tylko o Adamie, użyłam wszelkich dostępnych sposobów, aby namówić go na studia w naszym rodzinnym mieście. Udało się. Mój przyszły mąż wylądował ostatecznie na Politechnice, na Wydziale Ochrony Środowiska. Niestety, po dziesięciu latach sprawa ryb powróciła jak bumerang. Czułam, że teraz przegram na całej linii.

Mam już serdecznie dość tego pajaca! – mój mąż z taką czułością mówił tylko o jednej osobie na świecie, czyli o swoim wspólniku. – Zespół tyrał przez trzy miesiące, a ten bałwan zmarnował wszystkie nasze starania jednym telefonem do klienta!

Adam wspólnie z Krzysztofem prowadził firmę zajmującą się instalacją przydomowych oczyszczalni ścieków.

Ładnie brzmi, prawda?

W rzeczywistości sprzedawali ludziom szamba. Mówiąc ładniej, zbiorniki, do których trafiają ścieki z domków jednorodzinnych niepodłączonych do miejskiej kanalizacji. Wiodło im się nieźle, bo przecież ludzie ciągle budują jakieś domy jednorodzinne, a ostatnio panował trend, że im dalej od cywilizacji, tym lepiej. Dla firmy Adama też, bo z dala od cywilizacji oznacza także z dala od miejskiej kanalizacji.

– Zupełnie nie rozumiem, dlaczego ciągle jesteście wspólnikami – zauważyłam, bo też nie trawiłam Krzysia, choćby za to, że na każdej firmowej imprezie przystawiał się do mnie jak mały dzieciak do ogromnego lizaka.

Właśnie przestaliśmy być – oświecił mnie małżonek. – Sprzedałem mu moje udziały. Firma dobrze sobie radzi, więc wynegocjowałem godną sumę. Nareszcie jestem wolny i mogę robić, co chcę…

– Mam się bać? – spytałam nieufnie.

– Nie. Bo zrobimy to razem – powiedział Adam.

Wieczorem w sypialni zdradził mi swój diabelski plan. Pół roku temu widział w telewizji program o zakładaniu własnego gospodarstwa agroturystycznego i o hodowli ryb. Sprawdził wszystkie podane w programie wyliczenia i podjął decyzję. Męską, czyli bez mojego udziału.

– Pamiętasz, jak trzy lata temu byliśmy na sylwestra w tym gospodarstwie agroturystycznym?

– Mhm… – zamruczałam niezobowiązująco, choć po plecach przebiegły mi ciarki złego przeczucia. – Miesiąc temu robiliśmy tam instalację domowej oczyszczalni ścieków. I podpisałem wstępną umowę na zakup całego gospodarstwa, bo właściciel stracił serce do prowadzenia pensjonatu na wsi, poza tym jego komis samochodowy daje mu większe zyski i na nim chce się skupić.

– Czyżbyś sugerował, że ja mam teraz znaleźć serce do prowadzenia tegoż pensjonatu? – zapytałam w miarę spokojnie, choć po plecach zamiast ciarek przebiegł mi tabun dzikich mrówek.

– Tak. Czy to nie wspaniałe?! – prawie krzyknął, ale szybko się zmitygował. – Za niecałe dwieście tysięcy mamy dziesięć hektarów ziemi, dom mieszkalny w stanie bardzo dobrym, pensjonat na dwanaście osób i cztery stawy hodowlane.

– I domową oczyszczalnię ścieków – podsunęłam usłużnie.

Chrząknął

– Za domową oczyszczalnię ścieków trzeba będzie zapłacić sześć i pół tysiąca – wymamrotał.

– Zapłacić? Komu?

Mojej… eee… to jest… firmie Krzysia.

Parsknęłam śmiechem. Bo cóż mi pozostało? Dobra żona wierzy w męża i go wspiera, więc sprzedaliśmy mieszkanie wraz z meblami, spakowaliśmy się w dwa samochody i w połowie sierpnia ruszyliśmy, by objąć w posiadanie nasze włości. Gospodarstwo znajdowało się w małej wiosce położonej na północnym skraju Puszczy Noteckiej. Trochę przygnębiająco podziałał na mnie fakt, że właśnie tu kończyła się droga. Jakby niosło to ze sobą jakieś głębsze przesłanie, a raczej ostrzeżenie… Na miejscu okazało się, że mój mąż oprócz ziemi i domu kupił jeszcze pół hektara pola z kapustą i… kozę.

– Ha, ha, ha! – zaśmiał się nieszczerze. – Ja będę hodował rybki w moich stawach, a ty będziesz hodować kozę.

– Ha, ha, ha! – zaśmiałam się równie nieszczerze. – Kozę i kapustę! Ale śmieszne!

– Ha, ha, ha – zaśmiał się całkiem szczerze nasz sześcioletni księciunio. – A ja wam będę pomagał. Tobie – wskazał palcem na Adama – nazbieram robaków do ryb, a tobie – tu machnął w moją stronę – kapusty do kozy.

Nie wiem, czy kozy jedzą kapustę… – powiedziałam.

– W bajkach kozy zawsze jedzą kapustę – uciął dyskusję młodociany ekspert do spraw żywienia kóz. – A ryby zawsze jedzą robaki.

Adam nawet nie polemizował

Stawy, owszem, były – bez wody i bez ryb. Ale mój dynamicznie działający małżonek poradził sobie bez problemu. Stawy zostały zalane wodą z pobliskiego strumienia, co trwało dwa tygodnie i kosztowało sporo zabiegów w gminie, oraz zarybione karpiem, pstrągiem i innym drągiem, co kosztowało mnóstwo pracy i piętnaście tysięcy złotych.

– Jak tak dalej pójdzie, to pieniądze się nam skończą, zanim w ogóle zaczniemy – powiedziałam z przekąsem podczas obiadu.

– Nie ma obaw, wyliczyłem wszystko ze sporą rezerwą – zapewnił mnie mój mąż włościanin.

– Oby.

– Zresztą mam do końca 2020 zapewnione miesięcznie prawie dwa tysiące złotych z praw autorskich za mój patent – uspokoił mnie.

Spojrzałam na niego bez entuzjazmu, więc pociągnął temat:

– Wiesz, za ten system noży do rozdrabniania zawartości szamba, co pozwala na unikanie ewentualnych zatorów w zaworach spustowych i jednocześnie wpływa na zwiększenie powierzchni kontaktu flory bakteryjnej z…

– Dosyć! – ryknęłam. – Nie przy obiedzie!

Wzruszył ramionami.

– Gdyby nie obiady, te noże nie miałyby czego rozdrabniać – stwierdził filozoficznie, pogrążając się w kontemplacji talerza z zupą.

No i zaczęło się nasze wiejskie, sielskie-anielskie życie. Adam był przez całe dnie zajęty przy stawach, Jacuś mu pomagał, jak umiał, a ja z nudów doglądałam kozy i zbierałam z pola kapustę, z której robiłam bigos, kapuśniak, gołąbki, leczo, bigos, surówki, sałatki, znowu bigos… I tak w kółko. W stodole odkryłam wielką szatkownicę i cały stos pięćdziesięciolitrowych beczek, więc z pomocą dwóch dziewczyn z sąsiedniego domu kisiłam całe morze kapusty.

Co ciekawe, właściwie byłam… szczęśliwa

Adam natomiast wręcz przeciwnie.

– Cholera jasna, niech to szlag! – wybuchnął któregoś poranka po powrocie z porannego obchodu swoich „wód rodowych”. – Idę sobie, doglądam, aż tu nagle ze stawu wyłazi…

– Potwór! – krzyknął podekscytowany Jacuś.

Gorzej! Wydra, skubana!

– Wyskubana wydra? – nie zrozumiałam w pierwszej chwili. – Ktoś wyskubał wydrę?

– Nie kpij sobie, to poważna sprawa. Sam bym ją wyskubał, zarazę jedną, jakbym ją dorwał! – pieklił się Adam. – Wylazła, małpa jedna, z mojego stawu, z moją rybą w pysku! I zaczęła ją bezczelnie zażerać! Na moich oczach!

– Rzeczywiście, bezczelna – zgodziłam się. – Mogłaby chociaż wleźć w jakieś krzaki.

– Ciebie się żarty trzymają, a to katastrofa jest! Czy ty wiesz, co oznacza wydra w stawach hodowlanych? Tragedię! Będę ją musiał dopaść i… – zerknął na Jacusia i nie dokończył swojej morderczej zapowiedzi.

– Wydry są pod ochroną – przypomniałam mu.

– Ta nie – mruknął mściwie.

Wieczorem przy kolacji wyjaśnił nam, już na spokojnie, że wydra jest zwierzęciem równie inteligentnym, co żarłocznym. Jeśli znajdzie staw hodowlany z rybami, uznaje go za darmową stołówkę i osiedla się w pobliżu. Potem w swej wrodzonej bezczelności zakłada rodzinę i cały czas żywi się wraz z przychówkiem rybami usłużnie dostarczanymi jej przez człowieka. Sprytny zwierzak poradzi sobie z każdym rodzajem ogrodzenia, aby dostać się do żarcia, więc płoty, siatki i podmurówki nie zdadzą się na nic. Jedynym wyjściem na uratowanie stawu jest pozbycie się wydry.

– Znam we wsi jednego takiego, co mówi, że kiedyś już upolował wydrę. Ma nawet czapkę z wydrzego futerka. Jak mu zapłacę, to może upoluje też naszego szkodnika – snuł na głos plany Adam.

– Nie zgadzam się! – wrzasnął Jacek. – Nie wolno zabijać wydrów, bo są pod… pod obroną!

– Pod ochroną, kochanie – poprawiłam go automatycznie. – I zjedz wreszcie kolację.

– Nie będę jadł! Nie będę pił! I w ogóle przestanę nawet oddychać, jeśli zabijecie naszą wydrę!

– Nie wygłupiaj się… – zaniepokojona spojrzałam na swoje nadwrażliwe dziecko.

– Uwaga! – histeryzował dalej. – Zaraz wstrzymam oddech!

– Dobra – stwierdził z rezygnacją ojciec nieoddychającego Jacusia. – Poradzimy sobie inaczej. Przeprowadzimy wydrę w jakieś inne, fajne miejsce…

Ciągle mieliśmy nowe problemy

Kiedy wydra wreszcie się wyniosła – czy raczej została wyniesiona – myśleliśmy, że nasze kłopoty się skończyły. Ale potem przyplątało się jakieś choróbsko i ryby w stawach zaczęły masowo zdychać. Właściwie przeżyły tylko karasie, które Adam, dla mojej rozrywki, jak to określił, wpuścił do najmniejszego z czterech stawów, położonego tuż za zabudowaniami gospodarczymi. Wśród innych ryb choroba zgarnęła obfite żniwo; stawy trzeba było zarybić ponownie, co znów kosztowało niemało i zajęło ponad miesiąc. A ja w tym czasie szatkowałam kapustę. Półhektarowe pole zostało wreszcie uprzątnięte, a cały plon wylądował w stodole. Dzięki pomocy kilku mieszkanek wsi kapusta trafiła do kilkudziesięciu beczek. Nie miałam pojęcia, po jaką cholerę nam tyle kiszonej kapusty; do tej pory kupowałam w sklepie porcje po trzydzieści dekagramów, a teraz miałam dwie tony kiszonej kapusty zabunkrowane w specjalnej ziemiance. Radość z faktu, że większość pracy wykonałam własnoręcznie, nie była w stanie osłodzić nawet jednej piątej zgromadzonych zapasów. Część kapusty musiałam zakopcować, bo na wszystko nie starczyło beczek. Ale to nic – będzie dla kóz. Bo wybredny Jacuś ni z tego, ni z owego zasmakował w kozim mleku.

Codziennie wypijał cztery szklanki! Więc kupiłam jeszcze jedną kozę, a drugą dostałam w promocji razem z nią – i teraz miałam już trzy. Mleka przybywało z każdym dniem, bo nawet mój mały mlekopij nie był w stanie tyle skonsumować. Pierwszy kozi ser, zrobiony przeze mnie według wskazówek najstarszej mieszkanki wsi, okazał się śmierdzącą bryłą, do której tylko muchy lgnęły. Zakopaliśmy go w najdalszym krańcu naszych włości.

– Mama – wyszeptał Jacek z nabożną czcią – to tak śmierdzi, że aż mi oczy płaczą…

– Mam to samo – wystękałam.

– Zrobisz jeszcze jeden taki? – zapytał z nadzieją w głosie.

– Zrobię, ale lepszy. I będziemy go jedli – zapewniłam.

Niestety, drugi ser też mi nie wyszedł, tak samo jak trzeci. Choć już nie wydzielały takiego smrodu jak pierwszy, to jednak jeść się ich nie dało. Dopiero czwarty mogłam uznać za ser w pełnym tego słowa znaczeniu. Następne były jeszcze lepsze, a ja wpadłam w istny szał produkcji.

W końcu zaczęłam wędzić te swoje wyroby

Przecież nie mogliśmy się żywić wyłącznie serem… Z pomocą przyszli wędkarze, którzy zrazu nielicznie, a potem coraz chętniej poczęli napływać do naszej posiadłości. W stawach nie było zbyt wielu ryb, więc – o dziwo – mieli większą frajdę, łapiąc te nieliczne sztuki. Zresztą odnosiłam wrażenie, że równie jak wędkowanie, albo nawet bardziej, lubią „kapustę o stu smakach”, którą serwowałam na obiad, kozie sery w kilku wariantach i wieczory przy grillu. Adam co prawda marudził, że powinni jeść tylko to, co sami złowią, ale przecież nie mogłam pozwolić, aby nasi goście chodzili głodni spać, więc pasłam ich na zmianę kapuśniakiem, bigosem i serem. Absolutnym hitem okazała się kapusta z grzybami. W pobliskim lesie jesienią nastąpił istny wysyp czerwonych kozaków, które zbieraliśmy całymi koszami, suszyliśmy, pakowaliśmy w ocet, do zup i – oczywiście – podawaliśmy razem z kapustą własnej roboty i z własnego kiszenia.

Szczytem uznania dla nas było zgrupowanie sportowe zorganizowane przez jednego z wędkarzy, który w cywilu pracował jako trener siatkarzy juniorów. Młodzi siatkarze mogą zjeść tyle kapusty, ile sami ważą, więc na wiosnę musieliśmy obsadzić jeszcze jedno pole. Okazało się też, że kapusta jest nie tylko smaczna, ale także bardzo zdrowa; dwa tygodnie diety kapuścianej oczyszcza organizm ze szczawianów odkładających się w kaletkach stawowych. Tyle w każdym razie zrozumiałam z uczonego wywodu lekarza reprezentacji. Mnie tam było wszystko jedno, tym bardziej że siatkarze ryb nie łowili, więc w stawach zaczęło się robić gęsto. Na szczęście wkrótce zaprzyjaźnieni wędkarze zrobili z tym porządek, a my zbudowaliśmy wędzarnię za stodołą i jadłospis poszerzył się o wędzone „pstrągi-palce-lizać”. Mam tyle roboty, tylu gości, że brak mi czasu na zastanawianie się, czy dobrze zrobiłam, przeprowadzając się na wieś sielską-anielską, gdzie miałam wieść spokojne życie włościanki…

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA