„Mąż to złośliwy awanturnik. Znosiłam docinki i ataki złości, ale gdy zaprosił do naszego łóżka tą panią, powiedziałam dość”

kobieta, którą zdradził mąż fot. iStock by Getty Images, puhimec
„Okazało się, że Marek od dawna należał do grona stałych klientów tych pań, na to też szła większość jego pensji. Skąd wiem? Bo mi to wykrzyczał w twarz, próbując przy tym wmówić mi, że… to moja wina”.
/ 07.04.2023 18:30
kobieta, którą zdradził mąż fot. iStock by Getty Images, puhimec

– Będziesz dopiero po jedenastej? – zdziwiłam się, kiedy Marek oświadczył mi przez telefon, że zmienia swoje, a przy tym i moje plany na wieczór. – Przecież na ósmą mieliśmy iść do kina z Kociakami!

– Możesz nie robić scen? Jestem w biurze i naprawdę ciężko pracuję, żebyś mogła wydawać moje pieniądze na zakupach! – zareagował ze złością. – Może ci się wydaje, że ja tu bąki zbijam, jak niektórzy przez całe dnie w domu, ale wierz mi, tu się haruje! I jeśli ci mówię, że zostaję do późna, to nie dlatego, że lubię nocować w firmie, tylko po to, żeby zap… jak wół na twoje i Franka potrzeby! Zrozum to wreszcie!

Na dźwięk wulgarnego słowa poczułam, że mój żołądek się zaciska. Dopóki tylko na mnie krzyczał i zarzucał mnie pretensjami, potrafiłam zachować spokój, ale od jakiegoś czasu, kiedy był na mnie zły, używał wulgaryzmów i to mnie przerażało. W moim rodzinnym domu nikt nie wypowiadał takich słów. Ba! nikt nawet nie podnosił głosu. Ani mój ojciec, ani mama nie należeli do osób lubiących konfrontację. Jeśli coś ich poróżniło, w domu zapadała cisza. Mnie „ciche dni” Marek wybił z głowy jeszcze przed ślubem.

Po prostu krzyczał na mnie tak długo, aż musiałam zareagować, najczęściej płaczem. Triumfował wtedy, bo stał na stanowisku, że tylko rozmowa może pomóc w rozwiązaniu problemów w związku. Tyle że w jego wykonaniu rozmowa to była zwyczajna awantura

Znałam tylko jeden sposób na to, by zakończyć konflikt: całkowitą kapitulację. Dosłownie dwa albo trzy razy, jeszcze przed pojawieniem się Franka, próbowałam kłócić się z mężem, ale skończyło się to gorzej niż zaczęło. Nie miałam jego zaciekłości, nie umiałam w sobie wzbudzić takiego gniewu, wręcz furii jak on. Dążyłam do porozumienia, nie zwycięstwa i dlatego przegrywałam. Absurd, prawda?

Jak mógł tak mówić o naszym Franku?!

Nauczyłam się jednak żyć tak, by minimalizować ryzyko awantur w domu. Po prostu starałam się odgadywać życzenia męża, zanim wypowiedział je na głos, nie robić niczego, co go denerwowało i nauczyć tego samego naszego adoptowanego synka. Temu zresztą poświęciłam szczególnie dużo energii, bo bardzo się bałam, że mąż kiedyś w złości wykrzyczy do syna coś bardzo krzywdzącego. Na przykład to, że nie jest naszym „prawdziwym dzieckiem”.

– Jak możesz tak mówić? – zapytałam kiedyś, gdy właśnie w ten sposób wypowiedział się o Franiu.

Marek był wtedy wściekły, bo Franio, jak to dwulatek, rozrabiał w pokoju i przewrócił doniczkę z palmą. Niby nic się nie stało, ale Marek przywiózł tę palmę jeszcze z rodzinnego domu i bardzo o nią dbał. Wściekł się, że „cudze” dziecko zaczyna „niszczyć mu życie”, jak to ujął, gwałtownym ruchem stawiając palmę do pionu.

Mówię to, co myślę! – odwarknął, zbierając ziemię z podłogi.

– Daj, ja to zrobię – klęknęłam obok ze zmiotką i szufelką. – Wiem, że Franek trochę szaleje, ale to dziecko, Marek, nasze dziecko… Nie mów o nim, że jest cudzy, bo przecież on niedługo zacznie to rozumieć. Czekaj, posprzątam to i skoczę z Franiem do sklepu po tatara, co ty na to? Masz ochotę?

Nawet go wtedy udobruchałam. W końcu adopcja była naszą wspólną decyzją. Od początku wiedzieliśmy, że będziemy mieć dzieci, no, przynajmniej jedno. Tyle że jakoś nie udawało mi się zajść w ciążę. Po czterech latach nieudanych prób poszłam się przebadać. Sama, bo Marek huknął na mnie, że z jego płodnością wszystko jest w porządku i może zrobić dziecko każdej innej, tylko ze mną coś jest nie tak.

Z pani zdrowiem wszystko jest w porządku – powiedział lekarz, analizując moje wyniki. – Proszę namówić męża na badania.

Nie miałam jednak odwagi powiedzieć Markowi, że problem nie leży po mojej stronie. Za dobrze go znałam, by ryzykować dantejskie sceny, które zapewne nastąpiłyby po tej rozmowie. Wiedziałam, że zarzuci mojemu ginekologowi niekompetencję, zwymyśla go od kretynów i konowałów, a potem każe mi iść na kolejne konsultacje. I będzie kazał chodzić w kółko, bo nigdy nie przyjmie do wiadomości, że to on ma problem. A ja nie chciałam tracić czasu. Chciałam mieć dziecko.

– Zresztą jakie to ma znaczenie, które z nas jest chore? – zapytałam retorycznie koleżankę, kiedy jeszcze mogłam się z nią widywać, bo potem Marek zaczął mi tego zabraniać. – Jeśli mój mąż nie może mieć dzieci, to przecież i tak jedynym rozwiązaniem jest adopcja…

Powiedziałam mu zatem, że mam niewydolne jajniki i przez to nigdy nie zostanę matką. O dziwo, nie był wcale zły, jak się spodziewałam. Przyjął to ze smutkiem, jednocześnie bardzo mnie pocieszając.

Nie szkodzi, kochanie, możemy adoptować – powiedział, tuląc mnie w ramionach.

To był jeden z tych momentów, kiedy niemal płakałam ze szczęścia, taki był dla mnie kochany.

Dużo pracował, a ja czułam się winna

Bo Marek, jeśli tylko miał chęć i nastrój, potrafił traktować mnie z ogromną czułością. Bywało, że dawał mi prezenty zupełnie bez okazji, mówił komplementy, chwalił publicznie albo zaskakiwał troskliwością i opiekuńczością podczas spotkania u znajomych. Może dlatego, kiedy potem próbowałam się komuś na niego skarżyć, wszyscy patrzyli na mnie jak na niewdzięczną wariatkę. Bo przecież mój mąż zawsze był taki wspaniały, taki ciepły, taki wesoły… Był, ale tylko kiedy chciał.

A od jakiegoś czasu nie chciał. Franio właśnie poszedł do zerówki i mąż zaczął mi wypominać, że chociaż nie opiekuję się już dzieckiem, to nadal „lenię się” w domu.

– Wiesz, że szukam pracy – próbowałam się tłumaczyć. – Ale to nie jest łatwe po takiej przerwie…

– No jasne! – prychał pogardliwie. – To jest dopiero kobieta ewenement! Nie rodziła, a siedziała na macierzyńskim przez pięć lat!

Zagryzłam język, żeby się nie rozpłakać. Praktykowałam tę metodę wielokrotnie podczas ostatnich lat małżeństwa. Nie było sensu się kłócić i po raz kolejny przypominać, że przecież Franek dopiero w tym roku dostał się do przedszkola. To jak miałam iść do pracy? Oboje uznaliśmy, że nie ma sensu, bym pracowała po to, żeby oddać osiemdziesiąt procent zarobków opiekunce.

I tak przez pięć lat sprzątałam, prasowałam, gotowałam i zajmowałam się synem, zamiast rozwijać swoją karierę. Mąż nie narzekał, kiedy kwadrans po przyjściu z firmy dostawał dwudaniowy obiad, a rano zakładał jeszcze ciepłe od prasowania koszule. Dopiero od pół roku zaczął mnie dręczyć tym, że „zbijam bąki” w domu, a przez to on musi pracować dwa razy więcej. Czułam się winna, że ciągle jest taki zmęczony, i starałam się zapewnić mu relaks i rozrywki. Właśnie dlatego umówiłam nas do kina z Kociakami.

A teraz musiałam zadzwonić do Ani – tej, którą mąż nazywał Kociakiem, stąd ich ksywka – i powiedzieć, że nigdzie z nimi nie idziemy.

To może w sobotę? – czułam, że bardziej chce mnie pocieszyć, niż naprawdę przełożyć nasz wypad. – Dla nas to nie problem.

– Nie, lepiej idźcie sami – nie czułam się na siłach znowu wszystkiego ustalać, a potem najpewniej ponownie odwoływać. – Opowiesz mi, czy film był dobry, okej?

– A może pójdziemy same? – zaproponowała. – Możesz podrzucić do nas Franka, Maciek zostanie z nim i Emilką, a my sobie zrobimy babski wieczór. Co ty na to?

Poczułam dwie rzeczy. Po pierwsze żal, że choć to taki fajny pomysł, nie mogę się na niego zgodzić, bo gdyby Marek po powrocie o jedenastej z biura nie zastał mnie w domu, dostałby szału. Po drugie zazdrość, że Ania może tak po prostu poprosić swojego męża, by został w domu z dziećmi, kiedy ona idzie z koleżanką do kina. Zazdrościłam jej tej naturalności, z jaką rzuciła ten pomysł, pewności, że jej ukochany Maciej to zaakceptuje i poprze.

– Byłoby super, ale Franek chyba ma stan podgorączkowy – skłamałam. – Miała do niego przyjść moja mama, ale w sumie dobrze się stało, że jednak nie idę…

Wątpiłam, by Ania uwierzyła w moją wymówkę, ale było mi już wszystko jedno. „Przecież i tak nie spotkam się z nią w najbliższym półroczu” – pomyślałam. Każde wyjście na kawę z kimś spoza najbliższej rodziny okupione było długimi i nieprzyjemnymi negocjacjami z mężem. Jasne, mogłam się spotykać ze znajomymi po kryjomu, nie mówiąc mężowi, ale strasznie się bałam, że to się wyda i będę mieć w domu jeszcze gorsze piekło. Więc po prostu rzadko widywałam przyjaciół.

Tak bardzo zabolały mnie jego słowa…

Tamtego dnia Marek nie wrócił o jedenastej. Było dobrze po pierwszej, kiedy zaczął otwierać drzwi. Udawałam, że śpię, by rano móc udawać, że nie zauważyłam jego późnego powrotu. Gdybym zaczęła zadawać pytania, zapewne czekałaby mnie kolejna awantura…

O dziwo, kolejnego dnia mąż był dla mnie całkiem miły. Rano zrobił śniadanie, zanim zdążyłam wyjść z łazienki, chwilę porozmawiał z Frankiem, a na pożegnanie przytulił nas oboje. To właśnie był jeden z tych dni, kiedy w głowie nie huczało mi natrętne pytanie: „Po co ja właściwie wyszłam za tego człowieka?!”. Od razu poczułam się szczęśliwsza, bardziej pewna siebie i zadowolona z życia.

Może dlatego rozmowa o pracę, którą miałam zaplanowaną na dziesiątą, poszła mi tak dobrze. Po południu pochwaliłam się Markowi:

Chyba dostanę tę robotę, wiesz? Odpowiedziałam na wszystkie pytania, a kiedy szef podał mi rękę, czułam, że właściwie to już zdecydował. Tak się uśmiechał i w ogóle.

– Pewnie do wszystkich się tak uśmiecha – zgasił mnie nieoczekiwanie Marek, zmieniając kanały w telewizorze. – Co ty myślisz, że jakaś wyjątkowa jesteś? On takich spotkań jak z tobą to odbywa pewnie ze trzydzieści dziennie. Uśmiech numer pięć dostałaś i myślisz, że to coś znaczy. Oprzytomniej, dziewczyno!

Potrząsnęłam głową, zdumiona. Bardzo zabolały mnie jego słowa… Od razu jednak zaczęłam usprawiedliwiać męża. W sumie to przecież nie powiedział nic złego. Ten dyrektor działu na pewno odbywał wiele takich spotkań i pewnie faktycznie do wszystkich się uśmiechał. Dlaczego więc poczułam się tak, jakby Marek powiedział coś wyjątkowo okrutnego? Dlaczego straciłam nagle całą radość z udanego spotkania, nadzieję na sukces, entuzjazm i… wiarę w siebie?

Tydzień później wyszło, że mąż miał rację. Pracę dostał ktoś inny, a ja wciąż byłam bezrobotna. Marek zaczął robić mi coraz większe wymówki, że szastam „jego” pieniędzmi, chociaż wydawałam je tylko na prowadzenie domu. No i na potrzeby Franka, których w zerówce, jak się okazuje, jest niemało.

– A po cholerę mu ceramika? – warknął Marek, kiedy przedstawiłam mu listę zajęć dodatkowych, na które zapisałam synka w zerówce. – Nie trzeba wydawać kasy, może sobie lepić z plasteliny w domu.

– Ale cała jego klasa chodzi… – próbowałam tłumaczyć. – Musiałby siedzieć sam w sali, kiedy inne dzieci idą lepić. No i jemu się tak bardzo podobały pierwsze zajęcia…

– A mnie się podoba czerwone ferrari i Angelina Jolie! – trzasnął otwartą dłonią w stół, aż podskoczyłam. – I co? Nie mam żadnego z nich! Takie jest życie, niech się smarkacz przyzwyczaja! Żadnej ceramiki, mówię! Póki ja jedyny w tym domu zarabiam, to ja decyduję, na co idzie kasa! I koniec.

Moją pierwszą myślą było, by poprosić mamę, aby sponsorowała Frankowi te zajęcia. Na rozczarowanie i złość już sobie nie pozwalałam. Wypierałam je, jak mogłam. Mama zgodziła się z radością, i Franek mógł lepić dzbanuszki z gliny razem z całą swoją klasą.

Zaczął wyliczać mi pieniądze co do grosza

Fakt umowy z mamą ukryłam, bo i tak sytuacja w domu była napięta. Marek niemal codziennie brał nadgodziny, chociaż nie zauważyłam wcale, żebyśmy mieli więcej pieniędzy. Przeciwnie, wyliczał mi je niemal co do grosza, żądał rachunków ze sklepów i krytykował za każdym razem, gdy wybrałam droższe masło zamiast tańszej margaryny.

– Ale w maśle jest witamina D, dla dzieci dobra na wzrok – podjęłam próbę obronienia swojego wyboru.

– Dla dzieci? – spojrzał na mnie z niechęcią. – Wszystko dla dzieci, co? Gówno cię obchodzi, co jest dobre dla mnie, nie? Od tygodni nie było w domu wołowiny ani tatara, ani steku, no po prostu nic! Bo pewnie za droga, co? Ale na masełko dla swojego Franusia to zawsze się kasa znajdzie, nie? Wszystko dla bachora, nic dla męża, który haruje na was oboje! Żeby to jeszcze był mój dzieciak!

Zamrugałam oczami. Nie, to nie mogło się znowu dziać. Po tamtej sytuacji z palmą zrobiłam wszystko, żeby Marek nie postrzegał Frania jako „cudzego” dziecka, które coś mu w życiu odbiera. Nakłaniałam synka, żeby dla niego rysował, mówił wierszyki. Dbałam, żeby był grzecznym, ułożonym dzieckiem, nie szalał, sprzątał po sobie i potrafił zaskarbić sobie względy ojca. Walczyłam o to, bo dla mnie Franio był najukochańszym synkiem i serce mi się krajało na myśl, że wyczuje dezaprobatę czy wręcz odrzucenie ze strony Marka.

– Marek, dlaczego tak mówisz? – poczułam łzy pod powiekami. – Nie kupuję wołowiny, bo faktycznie kurczak jest tańszy, ale jeśli chcesz, to wystarczy, że…

– Że dam ci więcej kasy? – wydarł się. – O to ci chodzi, co? Wyciągać mi z kieszeni pieniądze!

Zaczęłam płakać. Nie tylko dlatego, że krzyczał, ale z powodu bezsilności. Nie wiedziałam już, co mam robić. Co nie powiedziałam, było źle. Każda próba załagodzenia sytuacji kończyła się jeszcze większym wybuchem złości i… nienawiści.

– Dlaczego tak mnie nienawidzisz? Co ja ci złego zrobiłam? – nim się spostrzegłam, moje usta ułożyły się właśnie w te słowa.

Nie pamiętam dokładnie, co wywrzeszczał mi w odpowiedzi. Ale z pewnością nie było to nic miłego.

Na noc nie wrócił do domu. Po piętnastym esemesie z pytaniem, gdzie jest, łaskawie odpisał mi, że nocuje u kolegi z pracy. I że „wróci, kiedy wróci”.

Kilka dni później, zupełnie nieoczekiwanie, dostałam wreszcie pracę. Stała umowa, po okresie próbnym, w sieciowej księgarni. Cieszyłam się jak dziecko.

– No, teraz już nie będziesz musiał brać tylu nadgodzin! – zawołałam uradowana do męża. – W domu będzie druga pensja!

– Przynajmniej dopóki cię nie wywalą – mruknął, a moja radość prysnęła jak bańka mydlana.

Zbyt długo znosiłam złe traktowanie

Ustaliłam z mamą, że będzie odbierać Frania z przedszkola, a potem, po dziewiętnastej, ja będę zabierać go od niej. Męża nawet nie prosiłam o pomoc w opiece. I tak by odmówił. Powiedziałam mu tylko, że codziennie będziemy w domu około wpół do ósmej.

Dokładnie dziesiątego dnia pracy zalałam się cała kawą i koło godziny szesnastej szefowa wysłała mnie do domu, żebym się przebrała. Nie byłam przygotowana na to, co zobaczyłam. Męża z kobietą w naszym łóżku. Co gorsza, ta kobieta była prostytutką… Okazało się, że Marek od dawna należał do grona stałych klientów tych pań, na to też szła większość jego pensji. Skąd wiem? Bo mi to wykrzyczał w twarz, próbując przy tym wmówić mi, że… to moja wina!

– Jak się ma w domu coś takiego jak ty, to chyba nie dziwne, że człowiek szuka prawdziwej kobiety! – prychnął pogardliwie.

Tym razem, o dziwo, się nie rozpłakałam. Stałam i po prostu patrzyłam na niego. To wtedy postanowiłam, że więcej nie będę znosić takiego traktowania. I dziwek w moim łóżku.

– Nigdy nie zrobiłam nic przeciwko tobie – powiedziałam spokojnie. – Usługiwałam ci, wspierałam, zgadzałam się z tobą w każdej sprawie. A ty od lat mnie wyzywasz, poniżasz i straszysz. Znosiłam to, bo zależało mi na rodzinie, ale już mi nie zależy, wiesz? Chcę rozwodu.

Oczywiście rozpętało się piekło, ale nie robiło to już na mnie większego wrażenia. Nie po tylu poprzednich awanturach i złych chwilach. Kilka dni później złożyłam pozew o rozwód oraz alimenty na siebie i syna. Marek próbował wymigać się od płacenia na Frania, bo to „nie jego biologiczne dziecko”, ale sędzia szybko go usadziła, pouczając o obowiązkach wobec adoptowanego dziecka, identycznych jak wobec biologicznego.

Wyprowadziliśmy się z Franiem i zamieszkaliśmy w bloku obok mojej mamy. Marek nigdy nie przyszedł odwiedzić syna. Kiedy do niego zadzwoniłam, sugerując, że może widywać dziecko jako jego ojciec, wysyczał do mnie z nienawiścią:

– Ojcem to ja będę dla dziecka, jak je zrobię jakiejś kobiecie, lepszej od ciebie. Wtedy będę miał syna!

„Nie będziesz – pomyślałam z satysfakcją. – Za to ja mogę mieć jeszcze wiele dzieci. Jak tylko spotkam odpowiedniego mężczyznę…”.

Spotkałam go dwa lata po rozwodzie. Dzisiaj jestem w szóstym miesiącu ciąży. Nie wiem, czy ktoś doniósł o tym Markowi. I nie obchodzi mnie to. Tamto małżeństwo jest jak obejrzany kiepski film. Nie sposób zupełnie o nim zapomnieć, ale nie ma też sensu ciągle o nim myśleć. Żałuję tylko, że tak późno dowiedziałam się, co robił Marek za moimi plecami, i że tak długo znosiłam to, jak mnie traktował. Ale najważniejsze, że to się już skończyło. Teraz wreszcie mam kogoś, kto mnie kocha i szanuje. I jest dobrym tatą dla Frania, a niedługo będzie dla Kubusia. Tylko to się liczy!

Czytaj także:
„Ukochany zdradził mnie z prostytutką stojącą na przelotówce. Lata później dałam mu kolejną szansę”
„W młodości byłam prostytutką, bo w domu panowała bieda. Mój mąż się o tym dowiedział i zostawił mnie samą w ciąży”
„Odrzuciłam romantyka, bo zachciało mi się ogiera. Drań zdradził mnie z pierwszą lepszą kochanką i zostałam na lodzie”

Redakcja poleca

REKLAMA