Zawsze marzyłam o podróżach, ale odkładałam je na później, bo zawsze było coś ważniejszego, a to praca, a to jakieś szkolenia, a to zakupy, a to inne wymówki. W końcu odkryłam, że największym problemem jest mój mąż, tak zwany stary grzyb. Każdy jego dzień wyglądał tak samo: poranna kawa, praca, poobiednia drzemka, oglądanie telewizji, spanie.
Był nudny jak stare kapcie
Kiedy wracał z pracy, można było z nim podjąć zaledwie kurtuazyjną rozmowę typu:
– Jak minął dzień?
– Dobrze.
No szczyt elokwencji i ciekawości świata, naprawdę.
Ten stary dureń włóczył się od bladego świtu po domu niczym jałowy cień, a w jego spojrzeniu tliła się jakaś rozmemłana mgła zamiast dawnej iskry. Kiedyś to był nawet niczego sobie, rzucał się na mnie niczym drapieżny jastrząb na swoją ofiarę – mój Boże, jak mi tego brakowało!
I co tu robić z taką ciamajdą? Pozostało mi tylko przeglądać neta w poszukiwaniu fotek z egzotycznych miejsc. Dziewicze plaże, rafy koralowe, piaszczyste plaże, tajemnicze piramidy, kolorowe bazary, artystyczne kawiarenki – z wiekiem robiłam się chyba coraz bardziej ciekawa świata.
Czasami odrywałam się od kolorowych zdjęć raf kolorowych i roześmianych ludzi jedzących croissanty w paryskich kawiarenkach, Coś mnie nagle oświecało i jak nie krzyknęłam na cały nasz zapyziały salon z telewizorem w roli głównej:
Niczego nie rozumiał
– Seba, idź być starym grzybem gdzie indziej albo żyj sobie w swoim starym lesie, ja jadę w świat!
– Co ty, Karolina, gadasz? – nie lubiłam, kiedy mnie tak nazywał, brzmiało to jakoś starodawnie, wolałam być Karo. – Nie jest ci dobrze w domu?
– Poleciałbyś ze mną do Egiptu albo do Maroka… – marzyłam sennie, nieco już zrezygnowana, jakaś taka bezwolna, bo ten mój Sebastian zawsze umiał podciąć mi skrzydła.
– Kobieto, żeby zobaczyć piasek i wodę nie muszę lecieć przez pół świata!
– Jak to? Mówisz o Sopocie, a nawet tam cię nie niesie – odpyskowywałam resztkami swoich wędrownych sił.
– Nie, mowię o starych, dobrych Kamionkach.
– Jezioro w Kamionkach? Ty chyba żartujesz? Uważasz, że nie zasługuję na zwiedzanie świata? –
– E tam, niczego nie rozumiesz. Poza tym obce kraje to można sobie pooglądać w telewizorze. Nie będę wydawał kilku pensji na jakiś Egipt i inne afrykańskie wynalazki.
Naprawdę potrafił mnie wkurzyć
– Afryka to kolebka naszej ludzkości, mądralo, a wręcz stary pryku, zobaczyłbyś, skąd pochodzimy, poznałbyś stare cywilizacje, gdybyś tylko ruszył tyłkiem, a co najmniej mózgiem – próbowałam bronić idei podróży.
– Stare cywilizacje też mogę sobie pooglądać w telewizji – mówił i zazwyczaj wtedy poddawałam się, rozumiejąc, że mój stary grzyb jest kompletnie niereformowalny, wręcz nikt rozsądny nie podjąłby się reformy tej łachudry.
Któregoś dnia popatrzyłam na tego mojego rozłożonego na sofie i dwóch fotelach męża i zrozumiałam, że każdy powinien mieć to, na co zasługuje. Poszłam na górę, nalałam sobie wody do wanny i pluskając się w białej pianie, zmyłam z siebie dawny styl bycia. Potem wyszłam z wanny i wybrałam w szufladzie na piżamy tę najfajniejszą, satynową, trzymaną na lepszą okazje. Zdecydowałam, że już z niczym nie będę czekać, bo najlepszy czas jest teraz!
Zaczęłam planować
Wypłacę pieniądze z naszego wspólnego konta, stopniowo, aby nie wzbudzać podejrzeń. Zresztą stało się tak, jak przypuszczałam – Sebastian nie zauważył niczego, bo dla niego kasa istniała głównie na papierze. Stary ramol. Ciągle te same cyfry, ciągle ta sama rutyna.
Z każdym dniem mój plan stawał się coraz bardziej namacalny. W końcu zarezerwowałam bilet na pierwszy możliwy lot do Paryża – wymyśliłam, że Francja będzie moim rytuałem przejścia od monotonii do bardziej mobilnego życia w zgodzie z sobą. Paryż, miasto sztuki i wolności, miał zmienić moje życie.
Dzień, który wybrałam jako moment mojej metamorfozy był zwyczajny – nie żadna nasuwająca konotacje z wypoczynkiem sobota, ale powszedni, niewyszukany wtorek. Mąż akurat siedział sobie w fotelu przed telewizorem, odpoczywając po obiedzie. Patrzyłam na jego zastygłą przed ekranem sylwetkę i już czułam we włosach wiatr przygody.
Podjęłam decyzję
– Dolać ci jeszcze herbatki? – Udawałam jednak potulną żonę.
– A… tak. – Uśmiechnął się. – Widzę, że w końcu zrozumiałaś, że najlepiej to jest w domu.
– A… tak, misiu, właśnie ostatnio to zrozumiałam bardzo dobrze. W naszym wieku nie ma to jak szlafroczek i miękkie ciapciuszki.
– Super – popatrzył na mnie z początku lekki zdziwiony, ale ostatecznie uśmiechnął się.
– Ja ci dam ciapciuszki – powiedziałam w kuchni do siebie, dolewając gorącą wodę do filiżanki mojego męża.
– Co mówiłaś?
– A nic, tak mówię, że zaraz przyniosę ci jeszcze twoje ulubione kapcie w zajączki.
– O, jakbyś mogła!
Poszłam wtedy na górę po torebkę, bo walizkę już miałam przygotowaną w garażu. Pa, mój ciapciuszku – pomyślałam sobie, schodząc z góry, a do męża powiedziałam:
– Idę po pierniczki, bo się skończyły, zaraz wracam – ale Sebastian tylko machnął ręką, zafascynowany jakimś nudnym serialem o policjantach.
Powietrze pachniało croissantami
Wsiadłam. Samolot unosił się nad ziemią i poczułam, jak uwalniam się z kajdan dawnego życia. Rozpuściłam włosy i nawet zdjęłam klapki, bosymi stopami dotykając podłogi samolotu. Pierwszym moim przystankiem miała była Francja, ale na razie nie planowałam kolejnego – liczyłam na spontan i nieznane. Ta myśl, że nie wiadomo gdzie się jutro obudzę, ekscytowała mnie.
Wylądowałam w Paryżu, a właściwie na lotnisku Charles de Gaulle i od razu poczułam magię tego miejsca – powietrze pachniało świeżutkimi croissantami, a ludzie chodzili zupełnie inaczej niż w Polsce, jakoś tak nonszalancko, jakby każdy z nich celebrował swoją indywidualność.
Ten klimat finezyjności wprost zaprowadził mnie przez Pola Elizejskie pod Wieżę Eiffla, mimo że byłam zmęczona, to musiałam zwiedzić to ikoniczne miejsce. Wtedy rozdzwonił się telefon – nie zamierzałam odbierać. Ten dureń dopiero zorientował się, że nie wróciłam ze sklepu!
To jest życie dla mnie
Stojąc pod wieżą Eiffla czułam, że świat stoi przede mną otworem. Dosłownie poczułam, jak moje stare ja, przez lata tłumione i więzione, zaczyna ode mnie odpadać, niczym stara skóra. To wrażenie jeszcze podkręcił deszcz, który niespodziewanie spadł. Taki lekki deszczyk, nie jakaś ulewa.
Wędrowałam sobie wąskimi uliczkami z walizeczką, bo nie wzięłam ze sobą zbyt wiele. Następnie zameldowałam się w małym hoteliku na Montmartre, by kolejnego dnia zwiedzić Luwr. Byłam podekscytowana tym, że zamiast oglądać mojego starego grzyba, wchodzę w duchową relację z Moną Lisą. „I to jest właśnie towarzystwo dla mnie” – myślałam, lustrując wzrokiem rzeźby greckich bogów.
„Wyjechałam zwiedzać świat. Na razie nie wracam. Pa. Karo” – napisałam esemesa. Przez kilka dni żyłam w euforii. Zahaczyłam o Prowansję, bajkowe zamki nad Loarą i poleciałam do Egiptu. Lądując w Kairze, poczułam zupełnie inne powietrze – piasek pustyni wymieszany z klimatem egzotyki, czegoś kompletnie mi nie znanego.
Delektowałam się tym aromatem
Byłam gotowa na spotkanie z duchem przeszłości, a napotkałam przede wszystkim na gwar współczesności: dźwięki klaksonów, nawoływania sprzedawców, unoszący się w powietrzu zapach przypraw. Kolejny dzień spędziłam u stóp Wielkich Piramid w Gizie, czując jak mówią wręcz do mnie tysiąclecia historii.
Potem przeżyłam hipnotyczne spotkanie z tajemniczym, emanującym spokojem Sfinksem, by natrafić na najciekawszy aspekt egipskiej kultury, czyli bazary. To tam kupiłam amulety i inne atrybuty mojej metamorfozy.
Bazary! Zakochałam się w misternie zdobionych lampach z mosiądzu, rzucających magiczne cienie na ściany – tworzyły atmosferę niczym z „Baśni Tysiąca i Jednej Nocy”. Zresztą każda rzecz na tym bazarze zdawała się mieć swoją duszę. Kupiłam sobie parę przedmiotów na nową drogę życia – maskę i amulet Ozyrysa, boga odrodzenia i przemiany, amulet skarabeusza symbolizującego transformację, kilka flakoników olejków eterycznych mających moc oczyszczania i otwarcia na nowe doświadczenia.
Jutro lecę do Meksyku
Potem zatrzymałam się w maleńkiej kawiarence, delektując się aromatem świeżo zmielonej kawy i smakiem pieczonych baklaw. Wypiłam egipską kawę – małą, bardzo słodką – i spróbowałam egipskich ciasteczek o smaku miodu, orzechów i kardamonu. A potem… wyjęłam z torebki laptopa. Postanowiłam zostać freelancerką – rano dostałam swoje pierwsze zlecenie na montaż filmów do social mediów.
Przeszłam też na tryb zdalny w swojej pracy w agencji marketingowej. Trzeba jakoś zdobyć pieniądze na kolejne przystanki mojej podróży – jutro lecę do Meksyku, a potem na dłużej zatrzymam się chyba w Nowym Jorku.
Jeszcze nie postanowiłam, co zrobię z moim mężem. Coś tam do mnie wypisuje, nie czytam dokładnie. Może nawet zanosi się na to, że zrozumiał swoje zachowanie… Nie wiem, może wrócę do domu na trochę, chyba że po drodze spotkam jakiegoś uroczego podróżnika albo tubylca.
Alicja, 36 lat
Czytaj także:
„Wszyscy się bali, że Karola zostanie starą panną. Po 30. urodzinach ciągle nie miała obrączki, a jej kwiat przekwitał”
„Myślałem, że syn spędzi darmowe wakacje u teściowej. A ona kazała nam zapłacić 2 tysiące za jego pobyt”
„Mój facet marzył o wakacjach we dwoje, a ja wybrałam farmę. Wolałam spędzić lato z kurami”