Moje życie nie należało do najłatwiejszych. W domu rodzinnym nam się nie przelewało. Tata zmarł na zawał, kiedy miałam zaledwie 11 lat. Mama pracowała na dwa etaty, żeby zarobić na życie. Miała na utrzymaniu nie tylko mnie, ale też swoją starszą siostrę, która była chora i nie mogła pójść do pracy.
Odkąd pamiętam, ciotka w zasadzie mieszkała z nami. Siedziała w swoim pokoju, który rzadko opuszczała, i miała stale skwaszoną minę. Rzadko się odzywała, często była jakby nieobecna, czasem nieprzyjemna. Dużo płakała.
Co ja w nim widziałam?
Mama dbała o mnie i starała się, żeby niczego mi nie brakowało. Tymczasem ja codziennie tęskniłam za nią, za jej obecnością. Często zostawałam z ciotką, która się mną nie interesowała. Wymyśliłam sobie wtedy, że skończę szkołę i wyjadę za granicę. Bo marzyłam o studiach, ale wiedziałam, że najpierw muszę sama na nie zarobić. W klasie maturalnej poznałam jednak Krzysztofa.
Był dwa lata starszy ode mnie, przystojny, czarujący. Traktował mnie jak księżniczkę. Szybko się w nim zakochałam. I dla niego zrezygnowałam z wyjazdu, z planów, z marzeń. Przekonał mnie, że powinniśmy zacząć pracować, wynająć wspólnie mieszkanie i zacząć żyć na własny rachunek.
Mama nie była zachwycona. Nie ufała Krzysztofowi. Mówiła, że źle mu z oczu patrzy i nie powinnam się tak spieszyć. Próbowała mnie namówić, żebym nie porzucała swoich planów.
– Dziecko, znasz go zaledwie kilka miesięcy. Przemyśl to! – mówiła. – Jeśli naprawdę się kochacie, przetrwacie tę próbę. Nie rezygnuj ze studiów! Wiesz, że ja nie mogę ci ich opłacić…
Po ślubie był zupełnie inny...
Ja jednak byłam ślepo zapatrzona w swojego ukochanego i żadne racjonalne argumenty do mnie nie trafiały. Tuż po maturze zaczęłam szukać pracy. Wiedziałam, że nie mogę liczyć na wiele, dlatego z radością przyjęłam posadę w miejscowym supermarkecie. Krzysztof pracował w ochronie. Wynajęliśmy kawalerkę. Było nam ciężko, ale przyzwyczaiłam się już do skromnego życia. Po wakacjach okazało się, że jestem w ciąży. Urządziliśmy szybki ślub. Byli tylko moja mama i ciotka, rodzice Krzysztofa i jego dwóch braci.
Wtedy widziałam ich po raz pierwszy, wcześniej jakoś nie było okazji. Nie spodobali mi się. Przyszli lekko wstawieni, żartowali sobie ze mnie w niewybredny sposób, a przy składaniu życzeń miałam wrażenie, że za bardzo się kleją. Krzysztof stwierdził jednak, że przesadzam.
Po naszym ślubie wszystko się zmieniło. Mój ukochany się zmienił. A może był taki zawsze, tylko ja tego nie dostrzegałam? Niczego ze mną nie uzgadniał, coraz więcej pił, często wracał do domu nad ranem, awanturował się. Próbowałam z nim rozmawiać, ale nic do niego nie docierało. Wściekał się, że „ciągle się czepiam”.
Kiedy byłam w siódmym miesiącu ciąży, przypadkowo odczytałam esemesa do Krzysztofa. Przeżyłam szok. Nie ulegało wątpliwości, że… miał kochankę. Oczywiście wyskoczyłam do niego z pretensjami. Myślałam, że będzie się tłumaczył, przepraszał. Tymczasem on...
– Nie przesadzaj! – zbył mnie. – Roztyłaś się strasznie, a facet ma swoje potrzeby. To, że raz czy dwa przespałem się z jakąś babką, nic nie znaczy – wzruszył ramionami i jak gdyby nigdy nic poszedł do lodówki po piwo.
Przepłakałam całą noc. Już wtedy powinnam była od niego odejść, jednak, nie wiedzieć czemu, miałam nadzieję, że po porodzie wszystko się zmieni. Poza tym nie chciałam wychowywać córeczki samotnie.
Przez parę dni żyliśmy jakby obok siebie. Nie odzywałam się, nie gotowałam obiadów, zachowywałam się, jakby Krzysiek nie istniał.
Nadal jednak bardzo go kochałam i miałam nadzieję, że coś zrozumie, zacznie przepraszać, naprawi swój błąd i jakoś mi to wszystko wynagrodzi. Nic takiego się jednak nie stało. Irytowało mnie, że Krzysztof też chodzi nadąsany i obrażony, jakbym to ja zrobiła coś złego, jakbym to ja pierwsza powinna wyciągnąć rękę do zgody i go przeprosić.
Kilka dni później dostałam silnych skurczów. Wystraszyłam się, to był dopiero 30. tydzień i nie chciałam jeszcze rodzić. Szybko zadzwoniłam po męża z prośbą, żeby zwolnił się z pracy i zawiózł mnie do szpitala. Zjawił się już po kilku minutach. Czekałam na niego spakowana. Zeszliśmy do auta i ruszyliśmy w milczeniu.
Po chwili nie wytrzymałam. Chwyciłam go za rękę i powiedziałam:
– Kochanie, nie chcę się dłużej kłócić. Przepraszam cię… Tak się boję o nasze dziecko! – i zaczęłam płakać.
Krzysztof pogłaskał moją dłoń.
– W porządku, już się nie gniewam. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze! – uśmiechnął się nagle zadowolony.
Nie miałam zamiaru się kłócić
W pierwszej chwili nie zwróciłam uwagi na to, co powiedział. Byłam zbyt zdenerwowana i wystraszona. Dopiero później, już po badaniach, zdałam sobie sprawę, że to przecież ja miałam się o co gniewać. To on powinien mnie przeprosić. Poczułam się z tą świadomością okropnie, nie chciałam jednak roztrząsać tematu i prowokować kolejnej kłótni, więc po prostu to przemilczałam. Byłam za bardzo zaaferowana sprawami ciąży, żeby zajmować sobie tym głowę.
Na szczęście skurcze okazały się niezbyt groźne. Po trzydniowej obserwacji lekarz dał mi do ręki wypis.
– Ale proszę pamiętać, że powinna się pani naprawdę oszczędzać. Żadnego wysiłku, jak najmniej ruchu. Najlepiej leżeć już do końca ciąży i wstawać, tylko kiedy to konieczne – instruował mnie ginekolog.
Krzysztof był obok mnie, więc wszystko słyszał. Jednak zaraz po powrocie do domu stwierdził:
– W sumie dobrze, że jesteś. Może wreszcie ogarniesz mieszkanie, bo ja nie mam do tego głowy, ani czasu.
Dom rzeczywiście wyglądał tak, jakby przeszedł po nim huragan. Podłogi aż się lepiły, na szafach stały chyba wszystkie nasze kubki i talerzyki. Krzysiek nie zmywał w ogóle, po prostu wyciągał kolejne czyste naczynia z szafki. A kiedy zlew się zapełnił, brudne odkładał na meble, do których zresztą można się było przykleić, podobnie jak do stołu. W pokoju walały się puste kartony po pizzy, jakieś niedojedzone resztki i butelki po piwie.
Nie mogłam uwierzyć, jak to w ogóle możliwe, żeby w trzy dni doprowadzić mieszkanie do takiego stanu! Od razu zabrałam się do sprzątania. Krzysztof usiadł przed telewizorem i krzyknął tylko, żebym zrobiła mu kawę. Miałam ochotę rzucić w niego ścierką, jednak zagryzłam wargi i posłusznie włączyłam czajnik. Pod wieczór dom lśnił czystością, a w piekarniku dochodził kurczak. Ja byłam padnięta. Marzyłam tylko o tym, żeby się położyć. Nie miałam nawet siły się kąpać. Wzięłam tylko prysznic i powlokłam się do łóżka.
– A kto posprząta po kolacji? – spytał Krzysztof z pretensją. Nawet nie zauważył, że ja sama tej kolacji nie zjadłam…
Moje „oszczędzanie się” pozostało tylko teorią. Miałam wybór – albo będziemy żyć w brudzie i o głodzie, albo ja będę robić to wszystko, co robiłam do tej pory – prać, sprzątać, gotować, prasować. Nie mogłam oczekiwać od męża żadnej pomocy…
Nie chciałam słyszeć prawdy
Na szczęście dotrwałam szczęśliwie do 38. tygodnia i Marcelka urodziła się zdrowa. Krzysztof ani razu nie odwiedził mnie w szpitalu – opijał z kolegami narodziny córeczki… Nie zjawił się nawet, aby mnie odebrać, choć kilka razy dzwoniłam i przypominałam mu, że to już następnego ranka. W końcu, zrezygnowana, zadzwoniłam po mamę. Nie chciałam tego robić, ale nie miałam innego wyjścia.
Odkąd wzięłam z Krzysiem ślub, moje relacje z mamą bardzo się ochłodziły. Nie lubili się, mąż nie chciał jej u nas widzieć, sam do niej też nie jeździł. Ja początkowo ją odwiedzałam, ale ciągle słyszałam tylko, jak marnuję sobie życie, więc z czasem ograniczyłam nasze kontakty do minimum. Niby wiedziałam, że mama chce dla mnie dobrze, i w dodatku ma rację. Strasznie też za nią tęskniłam i czułam się okropnie, unikając jej, lecz denerwowało mnie to jej ciągłe narzekanie na Krzysztofa. Chyba po prostu nie chciałam słyszeć prawdy…
Oczywiście mama była oburzona, że mąż po mnie nie przyjechał. Całą drogę ze szpitala wysłuchiwałam jej kazania. Pod blokiem niechętnie spytałam, czy wejdzie na herbatę. Miałam nadzieję, że odmówi, ale zgodziła się. Spięta szłam do mieszkania.
Nie wiedziałam, co w nim zastanę. Spodziewałam się wielkiego bałaganu, ale jeszcze bardziej martwiło mnie, czy będzie tam Krzysiek. Szczerze mówiąc, wolałam, żeby go nie było. Jednak moje życzenie się nie ziściło. Krzysiek rozwalał się na kanapie przed telewizorem, oczywiście nietrzeźwy. W mieszkaniu śmierdziało papierosami i wódką. Na podłodze leżały ubrania, śmieci, puste butelki. Poczułam wstyd.
Tak chciałam, by mama wierzyła, że żyje mi się cudnie… Ten obrazek był tego zaprzeczeniem. Mama, cała w nerwach, zaczęła krzyczeć na zięcia i mu wymyślać od nieodpowiedzialnych syfiarzy.
– Nie dość, że po własną żonę i dziecko do szpitala nie przyjechałeś, to nawet ci się mieszkania nie chciało przewietrzyć. Śmierdzi tu jak w gorzelni, a przecież od dziś mieszka z wami niemowlę. – tak zaczęła, a dalej było tylko gorzej.
Jak się mogłam spodziewać, Krzysztof nie wytrzymał zbyt długo. Zrobiła się dzika awantura, w końcu mój mąż wyrzucił mamę za drzwi, wyzywając ją od najgorszych i zabraniając jej kiedykolwiek tu wracać. Słabym głosem próbowałam protestować… Gdy zostaliśmy sami, Krzysiek podszedł do mnie i wycedził przez zęby:
– Ostatni raz sprowadziłaś tę wieśniarę do mojego mieszkania. Rozumiesz, idiotko?! – po czym uderzył mnie w twarz i wyszedł.
Stałam chwilę jak wryta. Nie docierało do mnie, co się właśnie wydarzyło. Do rzeczywistości przywrócił mnie płacz Marcelki. Wzięłam ją w ramiona i płakałam wraz z nią. Czułam ból, upokorzenie, żal, rozczarowanie. A także bezsilność, lęk i strach. Dotarło do mnie, za kogo wyszłam.
Krzysiek po powrocie zachowywał się, jakby nic się nie stało. Wziął nawet Marcelkę na ręce. Zignorowałam go. W końcu spytał, o co mi chodzi i czego znów beczę.
– Dobrze wiesz. Nie dość, że zostawiasz mnie w szpitalu na pastwę losu, robisz awanturę mamie, że mnie przywiozła, wyrzucasz ją, to jeszcze mnie uderzyłeś. – wykrzyczałam.
– Rany, nie przesadzaj. Wcale cię nie uderzyłem, tylko delikatnie szturchnąłem. Zresztą sama jesteś sobie winna. Po cholerę ją tu przywlokłaś?! Wiesz, jak nie cierpię tej baby – prychnął. – To co dziś na obiad? Jestem głodny.
Jego obojętność i brak jakiejkolwiek skruchy… Niby już do mnie dotarło, kim jest mój mąż, ale w głębi serca liczyłam na to, że żałuje, a teraz ze wstydu nie będzie wiedział, gdzie oczy podziać… O ja naiwna. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że muszę odejść. I się przeraziłam. No bo dokąd miałabym pójść? Nie było mnie stać na wynajęcie mieszkania, a nie chciałam wracać do mamy i wysłuchiwać jej: „A nie mówiłam?”. Poza tym nadal uważałam za ważne to, żeby Marcelka miała tatę. Może jednak Krzysztof się zmieni?…
Zostałam i po kilku cichych dniach znów wszystko wróciło do normy. Odtąd właśnie tak wyglądało nasze życie. Przez parę dni było całkiem miło i fajnie, Krzysztof czasem nawet ugotował obiad czy pomógł mi w sprzątaniu. Chodziliśmy na spacery i żartowaliśmy, a ja cieszyłam się, chłonęłam te chwile całą sobą i wierzyłam, że tak już będzie zawsze. Ale nie było. Mijał tydzień i znów wychodził z kolegami pić, potem się awanturował, wyżywał się na mnie psychicznie i coraz częściej bił.
Stałam się kłębkiem nerwów. Starałam się zachowywać tak, by nic go nie wkurzało – sprzątałam, prałam, gotowałam, dogadzałam mu. Ale i tak zawsze znalazł jakiś powód do wszczęcia kolejnej awantury: Marcelka za głośno płakała, ja wyglądałam brzydko i on się za mnie wstydził albo, dla odmiany, wystroiłam się tak, że pewnie kogoś mam. Obiad był za wcześnie lub za późno, włączyłam nie ten program w telewizji, co należało, źle ułożyłam rzeczy w szafie…
Sama nie wiem, jak Krzysztof to zrobił, ale wytresował mnie tak, że po każdym jego wybuchu dąsałam się coraz krócej, a w końcu i tak pierwsza wyciągałam rękę i przepraszałam. Chwilami nawet zaczynałam wierzyć w to, że wszystko jest moją winą, rzeczywiście za mało się staram i do niczego się nie nadaję. I pewnie długo jeszcze pozwalałabym się upokarzać i niszczyć psychicznie, gdyby nie pewne zdarzenie…
Wszystko zmieniło się, gdy Krzysztof wrócił wieczorem pijany i oczywiście zaczął się awanturować. Wrzeszczał, że nie czekam na niego z ciepłym obiadem, a potem uderzył mnie tak, że zachwiałam się i upadłam na podłogę, strącając przy tym wazon. Huk rozbijającego się szkła obudził Marcelkę. Zaczęła przeraźliwie płakać. Próbowałam ją uspokoić, utulić, a Krzysztof dalej wrzeszczał, że chce ciepły obiad.
– Zostaw tego wyjącego bachora i won do kuchni! – darł się.
– Krzysiek, proszę cię, nie krzycz. Ona ma dopiero piętnaście miesięcy, nie rozumie, co się dzieje, boi się… – płakałam. – Już idę ci podać.
Teraz chodzi o moją córkę
Ruszyłam w stronę kuchni z dzieckiem na rękach. Wyjęłam z lodówki schabowe, chciałam je odgrzać.
Posadziłam Marcelkę na jej krzesełku, chciałam tylko wyjąć talerz. W tym czasie do kuchni wpadł wściekły Krzysiek. Zanim zdążyłam zareagować, zamachnął się i… uderzył naszą córeczkę. Rozpłakała się jeszcze bardziej, a z noska zaczęła jej kapać krew. W sekundę chwyciłam ją w ramiona i tak, jak stałam, wybiegłam z mieszkania. W biegu chwyciłam komórkę.
Już na klatce schodowej wybrałam numer mamy i zaczęłam się modlić, by odebrała. Na szczęście po kilku sekundach usłyszałam jej zaspany głos.
– Mamo, przyjedź, szybko. Będę przed blokiem, pospiesz się, błagam – krzyczałam do słuchawki.
Rękawem piżamy delikatnie wytarłam córeczce nosek, krwi na szczęście płynęło jej coraz mniej, a maleńka, znużona płaczem, zaczęła przysypiać w moich ramionach.
Mama zjawiła się po kwadransie.
– Dziecko, co się stało? Czemu siedzicie w piżamach na klatce? Skąd ta krew? Na litość boską, co on wam zrobił?! – zarzuciła mnie pytaniami.
Wiedziałam, że jeśli teraz się nie odważę, jeśli wszystkiego jej nie powiem, to za chwilę emocje opadną i znów zacznę bronić Krzyśka, a potem wrócę do mieszkania i do dawnego życia. Nie mogłam tego zrobić. Nie chodziło już o mnie, tylko o dziecko.
– Mamo, zawieź nas na pogotowie, muszą obejrzeć Marcelkę. Zaraz ci opowiem… – powiedziałam.
A potem wyrzuciłam z siebie cały swój ból, strach, wstyd – wszystko to, czym żyłam w ostatnich latach. Płakałyśmy obie. Ustaliłyśmy, że potem pojadę z Marcelinką do mamy i na razie u niej zamieszkamy.
Na szczęście okazało się, że ten bydlak, wyrodny ojciec, nie złamał jej noska. Lekarz uspokoił mnie, że nic małej nie jest. Ale pod jej okiem pojawił się brzydki siniak. Jakiś czas potem przyjechało dwóch policjantów. Podobno taka jest procedura, że kiedy do lekarzy dociera pobite dziecko, muszą to zgłosić. Może to i lepiej? Kto wie, czy ja sama bym się na to odważyła… Złożyłam zeznania, lekarz przekazał wyniki naszej obdukcji i wreszcie byłyśmy wolne.
Z pomocą mamy powoli zaczęłam stawać na nogi. Gdyby nie ona, nie wiem, co by się z nami stało. Jednak nie od razu poczułam się bezpiecznie. Bałam się Krzyśka. Bo co, jak zacznie się na nas mścić? Wiedziałam przecież, że będzie miał poważne problemy – w końcu pobił tym razem nie tylko mnie, ale też maleńkie dziecko.
Mama zmusiła mnie, bym poszła na terapię. Dopiero wtedy zrozumiałam, że byłam od męża uzależniona: bałam się go, a przy tym było mi go żal, więc nie chciałam go zostawiać. Chciałam chronić go nawet przed nim samym i ponosić za niego odpowiedzialność.
Kilka tygodni temu złożyłam pozew o rozwód. Mój adwokat twierdzi, że dostanę go na pierwszej rozprawie. Dowody przeciwko Krzyśkowi są ewidentne. Mam zamiar zacząć nowe życie. Bo zasługuję na szczęście. I mam Marcelkę, która potrzebuje szczęśliwej mamy. Wszystko będzie dobrze.
Więcej listów do redakcji:„Żona zrobiła ze mnie tresowanego pieska. Jadłem, co chciała, kupowałem, co chciała, chodziłem tam, gdzie chciała”„Spakował swoje rzeczy i uciekł. Stwierdził, że nie jest gotowy na dziecko. Zrobił to, jak byłam w pracy, bo był tchórzem”„Zaszłam w ciążę w wieku 19 lat z ojcem mojego byłego chłopaka. On nie chciał słyszeć o tym dziecku”