„Mąż pił, a ja głaskałam go po główce i brałam wszystko na siebie. W końcu powiedziałam dość. Moje potrzeby też są ważne”

kobieta, której mąż pije fot. iStock by Getty Images, svetikd
„Koncentracja na mężu była wspólna dla wszystkich kobiet z grupy. Podobnie jak ogromne poczucie odpowiedzialności za dom i dzieci. Wszystko opierało się na naszych barkach, bo żadna z nas nie mogła właściwie liczyć na męża. Nieustannie czułam napięcie, nie umiałam odprężyć się ani odpocząć, właściwie stale byłam >>na baczność<<”.
/ 17.08.2023 21:30
kobieta, której mąż pije fot. iStock by Getty Images, svetikd

Obiektywnie rzecz biorąc powinnam być szczęśliwa. Mam 40 lat, stabilną pracę, zdrowe dzieci. Teraz owszem, często już tak właśnie się czuję, ale przez wiele, wiele lat byłam jedną wielką kupką nieszczęścia. Żyłam w oczekiwaniu, lęku i niepewności a całą swoją uwagę skupiałam wyłącznie na mężu. On jest żywym dowodem na to, że można codziennie pić i jednocześnie pracować, pomagać dzieciom w lekcjach i zajmować się rodzicami. Może dlatego, tak długo nie dostrzegałam, że jest alkoholikiem. Albo po prostu nie chciałam tego wiedzieć.

Dotarło to do mnie dopiero wtedy, gdy nasze małżeństwo było już w rozsypce. Nie dawało się niczego zaplanować (bo on uchylał się od jakichkolwiek deklaracji co do przyszłości), nie mogłam na niego liczyć (bo rozmawialiśmy tylko wtedy, gdy już był po paru głębszych i zwyczajnie następnego dnia zapominał, co ustaliliśmy), nie byłam nawet pewna tego, co wydarzy się za godzinę czy dwie.

Czułam się z tym wszystkim coraz gorzej

Wieczorami, gdy ja już marzyłam tylko o tym, by pójść do łóżka on stawał się miły, rozmowny i z każdym wypitym kieliszkiem coraz bardziej się rozluźniał. Ooo, takiego go lubiłam. Nawet kosztem zarwanej nocy byłam w stanie siedzieć z nim godzinami, rozmawiać o naszych dzieciach, planować wakacje. Co z tego, że następnego dnia on już wycofywał się ze wszystkich tych ustaleń. Przez chwilę mogłam żyć w  tym świecie pod tytułem  „normalne małżeństwo”.

Ale bywało i tak, że alkohol pobudzał go do tego stopnia, że zaczynał się awanturować o byle głupstwo. Kończyło się zwykle moim płaczem, jego groźbami, że w końcu ułoży sobie inaczej życie i błaganiem, żeby już przyszedł do łóżka, bo nie mogłam zasnąć bez niego, a od ósmej rano musiałam przecież być na lekcjach.

Po takiej nocy byłam w całkowitej rozsypce, wszystko waliło mi się na głowę i jeszcze długo nie byłam w stanie się uspokoić. Moje życie przez kilkanaście lat właśnie tak wyglądało: intensywna praca (oprócz lekcji w szkole miałam jeszcze codziennie kilka godzin korepetycji), dwie córki (starsza 12 lat, młodsza 5) i przytłaczająca odpowiedzialność, by to, co dzieje się w domu w żaden sposób nie wpłynęło na ich życie.

Owszem, na zewnątrz „trzymałam się” ale z biegiem lat mój organizm dawał mi coraz wyraźniejsze sygnały, że coś jest nie tak. Zawroty głowy, kołatania serca, uczucie duszności i ściskania w gardle. Często wydawało mi się, że za chwilę stanie się coś złego, zemdleję albo po prostu umrę. Siedziałam na przykład wieczorem z dziećmi i nagle pojawiało się to straszne uczucie lęku. Serce zaczynało mi tłuc, zimny pot pojawiał się na czole, nogi robiły się jak z waty a ja byłam przekonana, że to już koniec.

Zwijałam się na kanapie, starając się po prostu przetrwać. Jedyna myśl, która trzymała mnie wtedy przy życiu, to: co się stanie z córeczkami, przecież one mnie potrzebują! Te wszystkie objawy mijały po pewnym czasie, czasem trwały pół godziny, czasem trochę dłużej. Dlatego kiedy pojawiały się następnym razem starałam się sobie tłumaczyć, że to tylko stres, tylko lęk i że na pewno zaraz poczuję się lepiej. Ale zawsze też gdzieś w tyle głowy majaczyła myśl: a co, jeśli tym razem to zawał i powinnam dzwonić po pogotowie zamiast przeczekiwać?

To oczywiście sprawiało, że było mi jeszcze gorzej. Po jakimś czasie dołączyły kolejne objawy – stale, właściwie codziennie bardzo bolała mnie głowa a wieczorami drętwiały nogi. Stopy stawały się lodowato zimne a mnie się wydawało, że nie zrobię ani kroku. Gdy wrzuciłam te symptomy do internetowej wyszukiwarki, pierwsze, co się pojawiło to stwardnienie rozsiane. Wszystko mi zaczęło pasować: wiek koło czterdziestki, typowe objawy, do tego okazało się, że siostra mojego dziadka na to chorowała, a stwardnienie może być przekazywane genetycznie.

Wtedy to już naprawdę byłam przekonana, że długo nie pożyję. Zaczęły się wędrówki po przychodniach, kolejni lekarze rozkładali ręce i twierdzili, że ich zdaniem wszystko ze mną w porządku i nie bardzo rozumieją, skąd takie objawy. Oczywiście robiłam też różne badania, tomografie i rezonanse, wszystko po to, by w końcu dowiedzieć sie, że nie mam guza mózgu ani żadnej innej strasznej choroby.

Wreszcie trafiłam na mądrego lekarza, który długo, długo patrzył w monitor z historią mojej „choroby” i nagle spytał:

– Niech mi pani szczerze powie, co tak naprawdę dzieje się w pani życiu.

Wtedy się rozpłakałam. Wystarczyła chwila a rozsypałam się w tym gabinecie, jak domek z kart. Opowiedziałam mu o tym, jak wygląda moje małżeństwo, o bezradności, o codziennym płakaniu pod prysznicem, żeby tylko dzieci nie usłyszały, o chowaniu rano butelek po piwie i wódce, aby nie domyśliły się, że tata tyle wypił. Wyszłam po godzinie, z adresem najbliższej poradni psychologicznej dla współuzależnionych i silnym postanowieniem, że wezmę się ze swoim życiem za bary.

Cały mój świat kręcił się wokół niego

Na konsultację z psychologiem zapisałam się od razu. Liczyłam na to, że dzięki jego wsparciu nauczę się, jak pomóc mojemu mężowi przestać pić. Jednak już podczas pierwszej wizyty terapeuta uświadomił mi, że jedyne, co mogę zrobić, to spróbować zmienić siebie.

– Na to, czy mąż pije, nie ma pani żadnego wpływu – powiedział spokojnie. Nie jest to też pani wina – dodał.

To było odkrycie! Do tej pory stale myślałam, że może on sięga po alkohol, bo nie wytrzymuje stresu, związanego m. in. z naszym małżeństwem (przyznaję, zdarzało mi się robić mu wymówki, że za późno wraca z pracy, za dużo siedzi przy komputerze, za mało czasu poświęca mnie i dzieciom). Ale psycholog powiedział, że takie sprawy są normalne w małżeństwie, że raczej trzeba o tym rozmawiać a nie znieczulać się alkoholem.

Radzę pani zająć się sobą – powiedział. – Najlepiej, gdyby dołączyła pani do naszej grupy dla współuzależnionych.

– Ja? Współuzależniona? Owszem piję z nim wieczorami, ale tylko po to, żeby jemu zostało mniej i żeby nie upił się aż tak bardzo – obruszyłam się.

– To nie chodzi o to, że jest pani uzależniona od alkoholu – tłumaczył psycholog. – Pani jest uzależniona od męża i od jego nastrojów. Sama pani powiedziała, że może się cieszyć tylko wtedy, gdy on ma dobry humor. A jak on jest smutny – pani od razu zastanawia się, co mu zrobiła.  To nie jest normalne, to są sygnały, które świadczą o tym że żyje pani życiem męża, nie swoim. Osoby współuzależnione to takie, które starają się chronić alkoholika i to decyduje o ich postępowaniu, wpływa na ich uczucia, sprawia, że rządzi nimi lęk i chęć ukrycia prawdy przed rodziną czy znajomymi.

Szczerze mówiąc jeszcze wtedy miałam wątpliwości, czy mój mąż jest alkoholikiem, ale postanowiłam pójść na pierwsze spotkanie tej grupy (potem, już w czasie terapii przekonałam się, że zachowanie męża przypomina w znacznej części postępowanie osoby z nałogiem). Przyznaję, na początku podczas zajęć było mi trudno otworzyć się i przed zupełnie obcymi osobami opowiadać o tym, co dzieje się w moim domu. Przez pierwsze miesiące terapii, gdy przyszła moja kolej na opowiadanie co się w ciągu tygodnia zdarzyło, wymyślałam dość powierzchowne problemy, byle tylko coś powiedzieć.

– U mnie właściwie wszystko w porządku. Mąż owszem pije codziennie, ale ostatnio jest jakiś milszy, więcej pomaga w domu. No, może mógłby stawiać buty w przedpokoju, zamiast rzucać je gdzie popadnie – relacjonowałam beznamiętnie. Szczerze mówiac, myślałam przy tym:

„Moje problemy są właściwie trochę wydumane. Przecież on codziennie chodzi do pracy, jest tam ceniony, dobrze zarabia, może ja jednak przesadzam z tym alkoholizmem. O, Ewa  to ma prawdziwy problem – jej facet potrafi nawet podnieść na nią rękę. Wraca wieczorami zalany do nieprzytomności, wydaje wszystkie pieniądze na wódkę. A ja? W końcu nie jest u nas tak źle. Że jestem sama ze wszystkimi problemami? Że nie obchodzi go za bardzo, co u dzieci? Przecież jakoś daję sobie z tym radę i to od wielu lat”.

Psycholog tylko kiwał głową i o nic nie pytał.

Równocześnie chodziłam też na terapię indywidualną (czyli spotkania sam na sam ze specjalistą od uzależnień) i czytałam dużo książek, które polecił mi terapeuta (można było je wypożyczyć w poradni). Najważniejsze dla mnie okazały się dwie: „Koniec współuzależnienia” Melody Beattie, i „Małżeństwo na lodzie” Janet G. Woititz. Po około pół roku terapii zaczęło docierać do mnie, że całe moje dotychczasowe życie kręciło się wokół męża.

Jeśli on miał dobry humor, ja też się uśmiechałam, wystarczył jednak rano drobny grymas na jego czole, żebym miała zepsuty dzień. Nie byłam w stanie zająć się czymkolwiek, kiedy on spóźniał się po pracy do domu, chodziłam wtedy od okna do okna, żeby szybciej sprawdzić, w jakim stanie wraca. Często, właściwie codziennie, przychodził pobrzękując butelkami w reklamówce.

Co wieczór liczyłam, ile wypija piw, kieliszków czy lampek i sprawdzałam, jak dużo jeszcze zostało w butelce. A przecież, bywało i tak, że piłam razem z nim po to, by on wypił mniej. Taka koncentracja na mężu była wspólna dla wszystkich kobiet z grupy. Podobnie jak ogromne poczucie odpowiedzialności za dom i dzieci. Wszystko opierało się na naszych barkach, bo żadna z nas nie mogła właściwie liczyć na męża. Nieustannie czułam napięcie, nie umiałam odprężyć się ani odpocząć, właściwie stale byłam „na baczność”.

To tylko mój wybór, że w tym tkwię

Gdy już, choć z trudem, uwierzyłam, że nie mam wpływu na niego, a to, czy pije i ile, nie zależy ode mnie, powolutku moje wieczory zaczęły wyglądać inaczej. Byłam w stanie wyjść z kuchni na dłużej (nie kontrolując go), żeby na przykład poczytać dziecku przed snem albo poleżeć w wannie. Wcześniej, nawet jeśli córeczka prosiła, żeby się z nią położyć, wymyślałam tysiące powodów, żeby trwało to tylko chwilę i bym mogła jak najszybciej wrócić w pobliże męża i pilnować go.

Żyłam na nieustannej huśtawce emocji - raz dobrze (bo nie upił się wieczorem, pocałował na dobranoc) raz na samym dnie (bo znów zabalował z kolegami a ja czekałam do rana tylko po to, by zobaczyć jak bardzo jest wstawiony). W dodatku przez cały czas czułam się jak w pułapce, żadne wyjście nie było dobre.

Nie mogłam już nie widzieć tego, co się z nim dzieje, ale rozstanie? Przecież mamy dzieci! Moja decyzja będzie przecież miała wpływ na ich życie. Czy mam prawo rozwalać im dom, w którym czują się bezpiecznie (przecież zadbałam, żeby tak się czuły!). Co stanie się z rodzicami, którzy są już starszymi schorowanymi ludźmi i taka wiadomość mogłaby ich chyba zabić. A znajomi? Wstydziłam się im przyznać do tego, że nasze z pozoru dobre małżeństwo to ruina?

Moje samopoczucie było na samym końcu. Przecież daję sobie radę, wszystko funkcjonuje, jakoś to przetrwam. Ciągle jeszcze nie docierało do mnie, że to, jak się czuję, moje problemy ze zdrowiem, moje lęki mają związek z tym, jak funkcjonuję na co dzień. Tak naprawdę stale czekałam na cud, na to, że on się opamięta, zrozumie, co jest w życiu ważne, zmieni się.

Gdy wreszcie to wszystko sobie uświadomiłam, zrozumiałam też, że na długie lata mężowi oddałam klucz do swojego szczęścia, a kontrolując jego, przestałam mieć kontrolę nad swoim życiem. To nie było jakieś olśnienie, które przyszło nagle, tylko długi proces dochodzenia do takiej prawdy. Choć był jeden przełomowy moment.

To stało się na zajęciach poświęconych możliwości wyboru. Uświadomiłam sobie nagle, że to jest mój wybór! To jest mój wybór, że w tym tkwię. I że to wcale nie jest żadna pułapka bez wyjścia, tylko ja podjęłam taką decyzję. Chociaż nie zmieniło to mojej sytuacji ani też męża, zupełnie inaczej zaczęłam na wszystko patrzeć.

Przed terapią mogłam stosować wyłącznie strategię „przetrwać”. Starałam się nie skupiać na tym, co czuję, spychałam swoje pragnienia, marzenia na bliżej nieokreśloną przyszłość. Bywały dni (np. weekendy, kiedy on wychodził na piwo z kolegami), kiedy chciałam zasnąć i obudzić się dopiero wtedy, gdy to już minie. Teraz wydaje mi się to bezsensowną stratą czasu i zastanawiam się, dlaczego pozwoliłam na to, by otrząśnięcie się zabrało mi tyle lat.

Nie mam jednak żalu, widocznie przedtem nie miałam wystarczająco dużo siły na to, by zająć się sobą. To też nowość w moim życiu, przestałam się obwiniać, mam więcej wyrozumiałości nie tylko dla wszystkich wokół, ale też dla samej siebie. Jestem przekonana, że wszystko co nas spotyka, przychodzi po prostu w tym jedynym właściwym momencie. I to od nas zależy, co z tym zrobimy.

Często powtarzane na terapii słowa „zadbaj o siebie” też przestały być dla mnie jedynie pustym określeniem. Zrozumiałam, że to nie tylko ubrać się i umalować, ale przede wszystkim wyznaczyć granice i reagować, gdy ktoś je przekracza. I o dziwo (!) mój mąż zaczął to respektować.  Wreszcie poczuł się odpowiedzialny za to, co robi i ustala. Wie, że ja nie odprowadzę małej do przedszkola, jeśli jest jego kolej, nawet kiedy jemu nie chce się wstać rano, bo pił do późna. Przestałam traktować go jak jeszcze jedno dziecko, które trzeba pilnować a on powoli zaczyna zachowywać się jak dorosły. Poszedł nawet na konsultację do poradni AA i na jedne zajęcia.

Życie jest po to, by się nim cieszyć

Nadal nie jest zdecydowany na terapię, ale widzę, że dociera do niego, że to, co robi nie jest tylko niewinnym odreagowaniem stresu przy kieliszku wina. Gdy skończyłam z nagabywaniem, by przestał pić, dałam mu szansę wzięcia odpowiedzialności za swoje postępowanie i poniesienia jego konsekwencji (zapomniał, że mieliśmy jechać do znajomych? To jego sprawa, ja swoich planów z tego powodu nie zmienię). Coraz rzadziej używam słowa „muszę”, częściej zdarza mi się powiedzieć „chcę”, „mam ochotę”.

Ostatnio pojawiło się jeszcze jedno, całkiem przeze mnie zapomniane, uczucie. Uświadamiam sobie co jakiś czas, że… jest mi dobrze. Nie spodziewałam się tego, po prostu samo przyszło. Czuję się tak zwykle w momentach, gdy rozmawiam z dziećmi, gramy w coś albo po prostu jemy razem obiad.

Wreszcie mogę po prostu być z nimi, nie zerkając nerwowo na telefon czy drzwi. Coraz częściej spędzamy też czas wszyscy razem: dzieci, mąż i ja. Całą rodziną wychodzimy na spacer czy choćby po zakupy. Tę zmianę zauważyły już moje przyjaciółki – one także odetchnęły z ulgą, że można już ze mną porozmawiać o wszystkim, a nie tylko o moim mężu i jego wyczynach lub nastrojach.

Jestem bardzo wdzięczna lekarzowi, który skierował mnie na tę terapię, bo wiem, że bez niej wszystko byłoby nadal tak, jak wcześniej. Bez wsparcia psychologa i kobiet z grupy nie miałabym siły zmienić swojego życia. Teraz też mam kłopoty, codzienne smutki czy problemy do rozwiązania, ale umiem już radzić sobie z nimi na bieżąco. Życie nie jest po to, by je znosić, ale po to, by się nim cieszyć i z niego korzystać – tę prawdę poznałam na terapii. Poczułam, tak dla siebie, znacznie później. Przez kilkanaście lat moim jedynym celem było: przetrwać. Dopiero teraz to się zmieniło!

Czytaj także:
„Po ślubie mąż pokazał prawdziwe oblicze. Pił bez umiaru, nie powstrzymał się, nawet gdy nosiłam pod sercem jego dziecko”
„Mój mąż pił przeze mnie. Próbowałam od niego odejść, ale powstrzymywały mnie wyrzuty sumienia i miłość”
„Wiem, że mój mąż pije, ale to nie powód, by nasi synowie go nie szanowali. A oni mówią, że się go wstydzą!”

Redakcja poleca

REKLAMA