Rodzice powinni umierać przed dziećmi. Nie ma większej tragedii dla człowieka niż stracić syna czy córkę. Chyba łatwiej jest z życiem pożegnać się samemu. Tak mi się przynajmniej wydaje po tym, co mnie spotkało.
Mój ukochany syn zginął w wypadku samochodowym. Moje jedyne dziecko, którym Bóg obdarował mnie tak późno, że przestałam już marzyć o macierzyństwie, nie żyje. Tomek miał dwadzieścia trzy lata i właśnie rozpoczął pracę jako kierowca. Był wspaniałym młodym mężczyzną, całym moim światem…
Pamiętam, jak się cieszyłam, gdy znalazł sobie tę posadę. Myślałam, że to początek jego dorosłego życia. Już wyobrażałam sobie, jak się usamodzielnia, jak znajduje żonę, jak zakłada rodzinę. Widziałam siebie – taką radosną – jak się bawię z wnukami. „Mam już sześćdziesiąt lat, za chwilę zabraknie mi sił” – myślałam. Ale praca, która miała być początkiem, stała się dla Tomka końcem.
Kiedy dowiedziałam się, że zginął, kiedy policja przyszła mi o tym powiedzieć, po prostu zapadłam się w sobie. Trudno opisać, jak głęboka była moja rozpacz, bo to jest coś nie do opowiedzenia, nie do opisania. „Patrz głupia, niepotrzebnie się starałaś. To wszystko było nic niewarte. Twoje życie to kpina”. Tak się czułam. Przeżyłam ten czas tylko dlatego, że pomogła mi rodzina. Mam trzy siostry i jednego brata. Byli przy mnie w każdej chwili. Przez kilka dni najmłodsza z nich nawet mnie karmiła…
Tylko dzięki nim przetrwałam, bo tak poza tym to nie miałam już nikogo. Mąż odszedł, gdy syn był mały. Odszedł bez słowa. Gdzieś go ktoś widział potem kilka razy na mieście, jak się słaniał na nogach, jak szedł obdarty, brudny, pijany. A potem zniknął z naszego życia. Myślałam, że na zawsze, ale się myliłam. I właściwie o tym jest ta opowieść. O jego powrocie tuż po śmierci syna.
Myślałam, że wrócił na chwilę
Pierwszy raz po tych ponad dwudziestu latach nieobecności zobaczyłam go właśnie na pogrzebie Tomka. Stałam nad grobem podtrzymywana przez brata i starałam się godnie pożegnać syna. Właśnie wtedy dostrzegłam jego. Stał kawałek dalej. Poznałam go z trudem. Schudł, zmizerniał, poszarzał na twarzy. Zestarzał się, widać było po nim tę wódkę, tę bezdomność, na którą sam się skazał.
Nie wierzyłam, że naprawdę tam jest, myślałam, że to moje zwidy. A zresztą, nawet jeśli był prawdziwy, to akurat wtedy nie miałam siły ani ochoty, żeby do niego podchodzić. Wtedy wszystko było mi obojętne. Na tym pogrzebie mógł się zjawić Bóg we własnej osobie, a ja bym go tylko zapytała, czy mogę już się zobaczyć z synem.
Dlatego dopiero na drugi dzień dotarło do mnie, że chyba widziałam swojego męża. I przyznam szczerze, że zaskoczenie i szok związane z jego powrotem trochę mi w tych najtrudniejszych chwilach pomogły. Zajęły mi myśli pytaniami: po co wrócił, dlaczego, gdzie był, czy go zobaczę. Tak, przyznam, że chciałam go zobaczyć. Trudno to wyjaśnić, ale z jednej strony obwiniałam go za śmierć syna, a z drugiej, bardzo chciałam z nim porozmawiać, bo przecież straciliśmy nasze wspólne dziecko.
A dlaczego uznałam go winnego śmierci Tomka? Sama nie wiem. Chyba dlatego, że odkąd zniknął, widziałam w nim winowajcę wszystkich nieszczęść.
Nie wiedziałam jednak, czy będzie mi dane porozmawiać z Henrykiem. Przypuszczałam, że pojawił się na chwilę, żeby pożegnać się z synem. Ale nie, on wrócił na stałe. Tak przynajmniej przekonywał, gdy przyszedł do mnie po kilku dniach od pogrzebu. Kiedy zobaczyłam go w drzwiach, znów miałam wrażenie, że śnię. Wpuściłam go do domu, zaprosiłam na herbatę. Nie krzyczałam, nie rzuciłam się na niego z pazurami, jak przez te wszystkie lata planowałam. On też nie był w zaczepnym nastroju. Przypominał zbitego psa. Człowieka przez życie zupełnie przeżutego.
Poszedł do pokoju, a ja zrobiłam herbatę. Siedzieliśmy przy niej przez dobre kilka minut i żadne nie wykrztusiło słowa. W końcu ja zapytałam:
– Gdzie byłeś?
– Kiedy?
– Przez cały ten czas.
– Nie chciałabyś wiedzieć – odpowiedział, a oczy miał smutne.
– Czego chcesz, po co przyjechałeś?
– Poznać się z synem…
– Trochę za późno – nie mogłam sobie odmówić ironii.
– Nie rozumiesz. Ja przyjechałem tu cztery miesiące przed jego śmiercią.
– I co robiłeś przez ten czas?
– Zbierałem odwagę. Nie potrafiłem – ukrył twarz w dłoniach.
– No to znowu zawaliłeś sprawę, nie zdążyłeś… – wypaliłam, bo wezbrała we mnie złość na niego.
To był całkiem nowy związek
Myślałam, że się odgryzie, że też mi coś powie. Ale on tylko siedział i patrzył w ziemię. Jak podniósł wzrok, to zobaczyłam, że ma oczy pełne łez.
– Przepraszam – powiedziałam.
– Nie przepraszaj. Masz rację. Całe moje życie jest nic niewarte. Wszystko zawaliłem. Miałem jedną szansę, żeby coś dobrego zrobić, żeby coś najważniejszego próbować naprawić i znów ją przegapiłem. Może gdybym cały czas był tu, na miejscu, to inaczej by się to potoczyło…?
Wtedy dotarło do mnie, że i Henryk obwinia siebie za śmierć syna. Jakaś część mnie chciała, żeby mu jeszcze dołożyć, pogłębić jego poczucie winy, ale nie mogłam. Widziałam, że cierpi. To był już zupełnie inny człowiek niż ten, który wtedy od nas uciekł. Pogodziliśmy się. Nie było sensu rozdrapywać ran. Zamiast tego zaczęliśmy się znów do siebie zbliżać.
Najpierw razem zajmowaliśmy się grobem Tomka. Przesiadywaliśmy tam godzinami, dużo rozmawialiśmy, a ja się przekonywałam, że to naprawdę jest już inny człowiek. Dużo przecierpiał, alkoholizm zaprowadził go na granice śmierci i życia. Sporo też zrozumiał. Bardzo chciał, żebym mu o Tomku opowiadała. To syn nas znowu połączył. Inni moi bliscy rozmów o nim unikali, bo myśleli, że mnie te wspomnienia ranią. A ja nimi przecież żyłam! Tylko mąż to zrozumiał, a do tego sam tych wspomnień potrzebował.
Po jakimś czasie wprowadził się do mnie. Żyliśmy razem. Chciałoby się powiedzieć, że znowu razem, ale wcale tego tak nie czułam. Nie tylko Henryk był inny, nie tylko on się całkiem zmienił. Ja też już byłam tą tragedią odmieniona. To był nowy związek i jedyne, co nas z minionymi czasami łączyło, to wspomnienia o synu.
Któregoś razu siedzieliśmy w kuchni i znów o Tomku rozmawialiśmy. Wspominałam czasy szkolne, opowiadałam mężowi o tym, jak uwielbiał geografię, jak planował podróżować.
– Miał to po tacie – wyrwał mu się głupi żart związany z jego alkoholową tułaczką. – Przepraszam… – dodał.
– Nic nie szkodzi. To było nawet zabawne – przyznałam, a Henryk ciężko westchnął.
– Tęsknię za nim – przyznał. – Chociaż go nie znałem, to bardzo tęsknię.
– Ja też.
– Ale ty przynajmniej wiesz, że on czeka na ciebie tam na górze… A ja?
– Myślę, że ci już wybaczył. Przecież widzi, jak się mną opiekujesz.
Nie myślałam, że kiedyś powiem coś takiego. Te słowa zrobiły na Henryku wielkie wrażenie. Bardzo się wzruszył – widziałam to w jego oczach. Wstał i poszedł zaraz do łazienki, ale nie zdążył ukryć emocji. Myślę, że nie było dla niego większego pocieszenia niż myśl, że może zasłużył u Tomka na wybaczenie. Mnie też krzepiła wiara, że tam, na górze będziemy żyli razem. Wszyscy razem…
Czytaj także:
„Zakochałem się w niani mojej córki. To wina żony, bo żyła tylko pracą. Ja tęskniłem za kobiecym ciepłem i ciałem”
„Mąż jest typem sportowca, nasz syn to mózgowiec. Tata go upokarza, bo mały nie chce ćwiczyć i nie interesuje go karate”
„Moja babcia to rasowy Wielki Brat. Przez jej codzienne kontrole, we własnym domu czuję się jak w więzieniu”