„Mąż odszedł do kochanki, córka wyjechała, a ja zostałam sama. Pewnie dalej usychałabym z samotności, gdyby nie... przypadek”

szczęśliwa babcia fot. Adobe Stock, fizkes
„Mąż rozwiódł się ze mną kilkanaście lat temu i nie zaprzątałam sobie głowy ani serca nowymi związkami. Córka wyszła za mąż i wyjechała do innego miasta. Odwiedzają mnie z zięciem i wnusią, ale przecież nie mogę wymagać, by kursowali tu do mnie co tydzień. Jestem sama...”.
/ 17.02.2023 11:15
szczęśliwa babcia fot. Adobe Stock, fizkes

Na emeryturze świat wygląda inaczej. Czas płynie wolniej, bo człowiek już nigdzie się nie spieszy. Nie trzeba też wstawać wcześnie rano, a jednak przyzwyczajenie robi swoje i oczy otwierają się same, skoro świt. A potem… nie bardzo jest co robić. Mąż rozwiódł się ze mną kilkanaście lat temu i nie zaprzątałam sobie głowy ani serca nowymi związkami. Córka wyszła za mąż i wyjechała do innego miasta. Odwiedzają mnie z zięciem i wnusią, ale przecież nie mogę wymagać, by kursowali tu do mnie co tydzień. Druga babcia też za nimi tęskni. I mają prawo spędzać wolny czas z przyjaciółmi albo tylko we trójkę, po swojemu, we własnym domu.

Spacerowałam zatem. Przez lata siedziałam na poczcie w okienku, w jednym miejscu, przyjmując paczki, stemplując listy, wydając przesyłki. Znałam niemal wszystkich mieszkańców osiedla, bo każdy czasem zachodził na pocztę, odebrać polecony albo coś nadać. Przed erą komórek, komputerów i szybkich wiadomości on-line klientów było o wiele więcej. Przed świętami, jak ludzie wysyłali kartki, to potrafili po kilkadziesiąt sztuk kupować, żeby nikogo nie pominąć. Potem coraz częściej się nudziłyśmy. Niby zawsze zostawały te polecone i rachunki, no i paczki, ale to już nie było to co kiedyś, ech. Więc niby nie powinno być tak dużego przeskoku między pracą a emeryturą, a jednak…

Cóż, miałam w zamian spacery. Z domu na chodniki osiedla, potem do lasu, który zaczynał się za tuż za rogatkami osiedla. Krążyłam godzinami, przysiadając na ławkach, gdy się zmęczyłam. Przyglądałam się ludziom, którzy jeździli na rowerach, biegali, spacerowali z kijkami albo z psem, albo z kimś pod rękę, albo samotnie jak ja…

Zazdrościłam rodzinom z dziećmi i wzdychałam tęsknie. Kiedyś miałam nadzieję, że moja córeczka zostanie z mężem w mieście, w którym się wychowała, blisko mnie, ale lepsza praca była gdzie indziej. Więc ani córci, ani wnusi przy sobie nie miałam. Mogłam dzwonić, nawet nauczyłam się obsługiwać te rozmowy z kamerą, ale to nie było już to samo. Nie mogłam ich przytulić, wycałować, zabrać na spacer…

Już zapomniał o łzach

– Och, kochanie, nic się nie stało, no, już… – podeszłam do małego chłopca, który rozpłaszczył się na chodniku tuż obok mojej ławki.

Maluch miał może ze trzy latka i żałośnie płakał. Dwa kroki i już byłam przy nim, podniosłam go i posadziłam na ławce obok siebie. Rozejrzałam się za kimś dorosłym, kto by do niego biegł, ale nikogo nie zauważyłam.

– A gdzie twoja mama? Tata? Może jesteś tu z ciocią? Babcią? – zgadywałam.

Malec tylko kręcił głową. To było dziwne. Wyciągnęłam z torebki wodę, której nie zdążyłam jeszcze otworzyć, i dałam mu się napić. Otarłam chusteczką łzy z buzi.

– Kacper! Boże, jesteś! – młoda kobieta wyłoniła się zza moich pleców, podeszła do ławki i przytuliła brzdąca. – Ile razy ci mówiłam, że nie możesz uciekać? To nie zabawa!
Chłopiec zaśmiał się, jakby dla zaprzeczenia. Już zapomniał o łzach sprzed chwili.

– Przewrócił się, ale chyba nic się nie stało – wtrąciłam się. – Podniosłam go, dałam pić. Pytałam, z kim przyszedł, ale tylko kręcił głową.

– Dziękuję, że się pani nim zajęła. Uwielbia mi uciekać, chować się, a potem patrzy, jak go szukam. A ja zawału dostaję… – kobieta westchnęła ciężko, choć uśmiechnęła się do swojego łobuziaka.

– To nie jest moja mama! – obwieścił głośno chłopiec, aż kilka osób obejrzało się, zaciekawionych.

– Jak to? – spytałam, nieco zaniepokojona.

W głowie zapaliła mi się czerwona lampka

Niby malec wyraźnie znał tę kobietę, ale tyle się teraz słyszy o porwaniach…

– Kacper jest u nas, u mnie i męża, w rodzinie zastępczej – kobieta wyciągnęła z torebki czekoladkę i podała malcowi. Pewnie po to, żeby się nią zajął i nie kombinował. – Więc formalnie nie jestem jego mamą, ale prawnym opiekunem owszem. Bardzo go polubiłam, choć ostro daje mi do wiwatu.

– Piękna praca. Piękna inicjatywa… – uśmiechnęłam się.

– Ale bywa też smutna. Czasem serce pęka, gdy się widzi, w jakim stanie te maluchy do nas trafiają. I psychicznym, i fizycznym. Potem serce pęka, gdy jadą dalej, bo człowiek zdąży się przywiązać, nawet pokochać… Ale dwie dziewczynki zostaną z nami chyba już na stałe. Dwóch chłopców przyjechało pół roku temu, jeden trzy miesiące temu, no a ten urwis jest z nami miesiąc.

– Toż to cała gromadka! Jak pani daje radę? – zdziwiłam się.

Kobieta była szczupła, niewysoka, drobna, a miała na głowie szóstkę dzieci, i to takich, które wymagały więcej pracy i uwagi niż przeciętne dzieciaki.

– Jakoś muszę, w końcu po to jestem – zaśmiała się.

Pożegnali się i odeszli w swoją stronę

Ale to nie był ostatni raz, gdy ich spotkałam. Kilka dni później widziałam, jak szli w towarzystwie dwóch dziewczynek, tak na moje oko druga–trzecia klasa podstawówki. Kacper biegł z przodu. Kiedy mnie zauważył, skręcił, podbiegł i przytulił się do mojej nogi. Kobieta też podeszła.

– To Ola i Milenka – przedstawiła dziewczynki.

Panienki były urocze, ale ostrożniejsze. Zachowywały w stosunku do mnie większy dystans niż Kacper, który impulsywnie nazwał mnie babcią.

– Tak nie można, Kacperku – pouczyła go pani Anna. – Już ci tłumaczyłam. Mnie możesz nazywać ciocią albo mamą Anią, jeśli chcesz, ale nie możesz każdej starszej ode mnie pani nazywać babcią…

– A cemu?

Uśmiechnęłam się do chłopca. Właśnie. Czemu by nie? Zrodził się w mojej głowie pewien pomysł. Popatrzyła na mnie zdziwiona

– Nie potrzebowałaby pani „zastępczej babci”? – spytałam odważnie. Chyba nie weźmie mnie za dziwaczkę albo kogoś podejrzanego?

– Nie od razu – uspokoiłam ją, widząc, jak jej brwi wędrują do połowy czoła.

– Dzieci najpierw musiałyby mnie poznać, państwo też. Ale jestem na emeryturze, córka mieszka daleko, wnuczkę widuję rzadko, a chciałabym być babcią na pełen etat – wyjaśniałam. – Mogę wziąć tego ancymona na spacer albo pomóc w odrabianiu lekcji starszym dzieciom. A pierogi robię najlepsze na świecie! – reklamowałam się.

Anna przyglądała mi się, jakby miała radar w oczach, a potem wolno pokiwała głową.

– To miłe z pani strony, ale rzeczywiście… najpierw musimy się lepiej poznać.

– Oczywiście, to zrozumiałe!

W końcu była odpowiedzialna za bezpieczeństwo dzieciaków, które nie bez powodu zostały zabrane z rodzinnych domów. Musiała być pewna osoby, której je powierzy, choćby na krótko. Z tygodnia na tydzień, gdy się spotykałyśmy na spacerach, obydwie nabierałyśmy do siebie coraz więcej zaufania. Ja widziałam, jak bardzo oddana jest dzieciakom, ona – ile mam do zaoferowania ciepła, czułości, czasu, troski.

Poznałam też jej męża, który był świetnym mężem i ojcem. Patrzyłam na tę niezwykłą rodzinę, niejako zlepioną, połataną, a jednak było w niej o wiele więcej miłości niż w niejednej tradycyjnej rodzinie.

Pół roku później byłam już babcią na pełen etat. Miałam wnuki, i to od razu sześcioro! Wszystkie mówią do mnie „babciu”. To cudowne uczucie: móc je przytulić, wziąć za rączkę na spacerze, wytrzeć umorusane lodami buzie, pocieszyć, pomóc, nauczyć czegoś o świecie. W moim sercu rodzona córka i wnusia zawsze będą miały specjalne miejsce, to się nigdy nie zmieni, ale czas wolny, który do tej pory marnowałam na oglądanie telewizji czy samotne spacery, teraz poświęcam dzieciakom, które nie miały łatwego startu w życie.

Bycie zastępczą babcią to niesamowita przygoda

Nie jestem już samotną, rozczarowaną jesienią życia emerytką, która nie ma co ze sobą zrobić, tylko energiczną starszą panią, otoczoną przez wnuki. I kompletnie nie ma dla mnie znaczenia, że nie łączy nas żadne pokrewieństwo. Najważniejsze jest to, co ma się w sercu, a w moim jest mnóstwo miłości do tych dzieciaków. One zaś kochają mnie i nadają sens mojemu życiu. Wszystko dzięki przypadkowi…

Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdyby tamtego dnia Kacper upadł przed inną ławką, gdzieś dalej, nie przy mnie. Albo gdybym tamtego dnia poszła inną trasą czy w ogóle nie wyszła z domu. Aż mnie ciarki przechodzą...

Bardzo polubiłam też Annę i Juliusza, małżeństwo, które postanowiło otworzyć swój dom i swoje serca przed dzieciakami, które nie miały w życiu szczęścia. Dają im tyle miłości, ciepła i opieki, ile tylko potrafią, choć pod koniec dnia nierzadko są wykończeni. Jednak dalej twierdzą, że uśmiech i spokojny sen dzieciaków, które zostały im powierzone, to najlepsza nagroda za ich trud. A tych uśmiechów wokół nich jest całe morze.

Sama się w nim pławię. Nie tylko jestem „zastępczą babcią”, ale też propaguję ideę takiej „adopcji wnuków”. Namawiam moje znajome na emeryturze, by pomogły w ten sam sposób innym rodzinom, niekoniecznie zastępczym. Mało to wokół wielodzietnych rodzin i zabieganych, zapracowanych rodziców? A za kilka dni do domu Ani i Julka ma trafić kilkumiesięczna dziewczynka. Nie mogę się już doczekać!

Czytaj także:
„Przyjaciółka na starość zupełnie straciła głowę i chce ciągać mnie po jakichś sektach. Czy ta baba zapomniała, ile mamy lat?”
„Wypruwam sobie żyły, by ojciec na starość żył jak król, a on rzuca mi kłody pod nogi. Jak tak dalej pójdzie, to go oddam”
„Zrezygnowałam z macierzyństwa, bo mąż nie chciał dzieci. Na starość zostałam sama, a on zrobił sobie bobasa z jakąś siksą”

Redakcja poleca

REKLAMA