„Mąż wymyśla nam na starość durne rozrywki, a ja chcę w spokoju odpocząć. Nie sądziłam, że te głupoty uratują mnie z opałów”

Małżeńska kłótnia fot. Adobe Stock, djoronimo
„Władek był jednak uparty. Powiedział, że to doskonała rozrywka, świetne ćwiczenie pamięci, nie ma nic wspólnego ze sportem i na dodatek nie trzeba wychodzić z domu, bo nauczyciel sam przyjedzie. Fakt – to ogłoszenie spełniało wszystkie moje kryteria. Ale uczyć się słówek w tym wieku? Jaki to ma sens?” .
/ 28.12.2022 16:30
Małżeńska kłótnia fot. Adobe Stock, djoronimo

Władek wszedł do kuchni z gazetą codzienną i usiadł przy stole. Ja szykowałam śniadanie, a on podrzucał mi co ciekawsze smaczki z życia miasta.

– O, budują basen niedaleko naszego osiedla – powiedział z zachwytem, jakbyśmy mieli tam chodzić.

Trochę mnie niepokoił ten jego zapał

Dobiegam już siedemdziesiątki i przez całe życie nie nauczyłam się pływać, więc szczerze wątpię, żeby to jeszcze miało nastąpić. Władek także nigdy nie należał do fanów sportów wodnych. Teraz jednak intensywnie poszukiwał nam zajęcia. Uważał, że fajnie byłoby coś razem robić, znaleźć hobby, które nas oboje zainteresuje.

– Nudzisz się ze mną? – zapytałam, wystawiając szynkę i ser na stół.

– Nie, skarbie. Po prostu fajnie byłoby mieć jeszcze jakąś rozrywkę. No wiesz, pasję, która nas porwie.

Nie miałam najmniejszej ochoty wciskać się w kostium kąpielowy ani co gorsza chodzić po górach. Mnie wystarczała nasza codzienna rutyna. Dom, ogródek, koty, telewizja. Od kiedy pamiętam, byłam domatorką, tylko – jak to mawiał Władek – niepraktykującą. Zawsze dużo pracowałam, więc przynajmniej teraz na emeryturze mogłam sobie pozwolić na lenistwo.

– O! Mam! – wykrzyknął nagle Władek i poprawił okulary.

To był zły znak, cholera.

– Angielski z dojazdem do klienta.

Popatrzyłam na niego krzywo. Jaki znowu angielski? Chyba zwariował. Sto lat temu uczyłam się trochę rosyjskiego i tyle miałam związku z językami obcymi. Władek podobnie.

– Zawsze chciałaś zwiedzić Londyn! To świetna okazja!

– Nie wiedziałam, że na wycieczce organizowanej przez biuro ktoś wymaga znajomości języka! – parsknęłam, siadając przy stole.

Władek chodził dumny jak paw

Władek był jednak uparty. Powiedział, że to doskonała rozrywka, świetne ćwiczenie pamięci, nie ma nic wspólnego ze sportem i na dodatek nie trzeba wychodzić z domu, bo nauczyciel sam przyjedzie. Fakt – to ogłoszenie spełniało wszystkie moje kryteria. Ale uczyć się słówek w tym wieku? Jaki to ma sens?

Mąż nie czekał na moją zgodę. Wziął telefon i wybrał numer. Słyszałam, jak dogaduje szczegóły i umawia nas na spotkanie. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. On mówił poważnie! Zapisał nas na kurs angielskiego! Co za absurdalny pomysł!

Nauczycielka miała przyjść za dwa dni. Powiedziała, żeby się o nic nie martwić, bo przyniesie wszystkie materiały i dostosuje poziom do naszej wiedzy. No, chyba nie będzie to skomplikowane, bo oboje byliśmy na poziomie minus zero! Uprzątnęłam w domu każdy kąt, jakby miała przyjechać królowa angielska. Przygotowałam też ciasto. Władek śmiał się, ale przecież chciałam, żeby było miło. Kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi, aż podskoczyłam.

– Teacher! – powiedział Władek, chełpiąc się znajomością słówka.

Spojrzałam na niego krzywo i poszłam otworzyć. Cóż. Spodziewałam się chyba kogoś nieco starszego. Na progu stała jakaś małolata. Chyba studentka. Wyglądała, jakby była w wieku naszej wnuczki. Uśmiechnęłam się i ją wpuściłam.

Pani Beatka opowiedziała krótko o sobie. Była studentką piątego roku anglistyki i pracowała w szkole językowej od trzech lat. Miała certyfikaty, pracowała w czasie wakacji w Londynie i w ogóle sprawiała wrażenie bardzo rezolutnej jak na swój wiek. Usiedliśmy więc, nalaliśmy kawy i zaczęliśmy rozmawiać o oczekiwaniach.

Beatka była wyraźnie poruszona tym, że w naszym wieku zamierzamy zrealizować swoje marzenie, więc od razu postawiła na praktyczne tematy – sklep, turystyka, poruszanie się w mieście i zabytki Londynu. Władek spoglądał na mnie znacząco. Był dumny jak paw, że znalazł taką świetną nauczycielkę.

To, że była młoda i ładna, traktował jako bonus za zasługi. Wciąż poklepywał mnie po udzie pod stołem i sprawiał wrażenie niezmiernie zainteresowanego nauką. Ja także wciągnęłam się w lekcję. W ciągu godziny nauczyliśmy się przedstawiać i powiedzieć kilka słów o sobie. To faktycznie dawało sporego kopa mózgowi, który musiał rozbudzić mocno zaspane szare komórki z obszaru nauki języka… Po skończonej lekcji wyszłam odprowadzić Beatę do samochodu, a ona pożegnała się ze mną na podjeździe po angielsku. Oczywiście odpowiedziałam tym samym.

Nie umknęło to uchu mojej sąsiadki

Przybiegła natychmiast dowiedzieć się, co to za młoda dziewczyna z zagranicy. Roześmiałam się i wyjaśniłam, o co chodzi. Była bardzo zainteresowana i oświadczyła, że namówi męża, żeby też zapisali się na jakieś dodatkowe zajęcia. Ja tymczasem wróciłam do domu i zastałam Władka rozwiązującego zadanie domowe.

– Już się za to zabrałeś? W szkole nie byłeś taki ambitny! – zaśmiałam się na wspomnienie czasów, gdy chodziliśmy jeszcze do jednej klasy w liceum.

Tam się poznaliśmy i zaczęliśmy spotykać. Na maturze byliśmy już oficjalnie parą i pobraliśmy się niedługo potem. Kiedy to zleciało? Wierzyć się nie chce. Najważniejsze, że jesteśmy zdrowi i w nie najgorszej formie. No i że wciąż się kochamy. Władek uważa, że to dlatego, że nasze charaktery się uzupełniają – on odlatuje za marzeniami w świat fantazji, a ja go utrzymuję blisko ziemi swoim racjonalizmem.

Może to i racja. W każdym razie pomysł z angielskim był całkiem niezły. Uczyliśmy się intensywnie słówek, przepytywaliśmy nawzajem wieczorami, puszczaliśmy słuchowiska, które Beata dała nam na płytach. Gdy odwiedził nas wnuk, który sam przygotowuje się do matury z angielskiego, nie mógł uwierzyć, że uczymy się z własnej, nieprzymuszonej woli.

– Jak chcecie, przyniosę wam filmy bez lektora – zaproponował.

– Nie przesadzaj, dopiero zaczynamy! – odparłam rozbawiona, ale on powiedział, że jego nauczycielka zawsze każe im oglądać filmy, które już dobrze znają, w wersji angielskiej.

– To może „Casablankę”? Widzieliśmy już sto razy. Znamy wszystkie dialogi na pamięć. Znalazłbyś…?

Olek odparł, że bez problemu.

Bez nas aparat, by… wyparował

Po kilku dniach wpadł do nas z płytą, butelką wina i paczką popcornu do mikrofalówki, po czym życzył nam miłego wieczoru filmowego i tyle go widzieliśmy. Kochany dzieciak. Wieczorem włożyliśmy płytę do odtwarzacza, ja nastawiłam popcorn, a Władek nalał nam po kieliszku białego wina. Do tego „Casablanca” i czułam się jak na randce. Było przemiło i faktycznie dobra znajomość treści filmu pozwoliła nam go obejrzeć bez większych trudności. Beatka pękała z dumy, gdy opowiedzieliśmy jej o naszych staraniach.

Na każdą lekcję przynosiła fajne materiały, a my z zainteresowaniem powtarzaliśmy kolejne frazy i zdania. Gdy zbliżał się koniec „roku szkolnego”, Beatka przyniosła folder jakiegoś biura podróży, które organizowało tygodniowy wyjazd do Londynu dla seniorów. Był całkiem niedrogi, a program obejmował niemal wszystkie zabytki, o których się z nią uczyliśmy.

– Pewnie trzeba dopłacać za wszystkie bilety – powiedziałam sceptycznie, bo ta cena była podejrzanie niska.

– Nie, w Londynie niemal wszystkie zabytki można zwiedzić za darmo, bo każdy z nich ma dni zwolnione z opłat.

Władek oczywiście natychmiast zapisał nas na wycieczkę, żeby przypadkiem nie zabrakło miejsc. Nasi sąsiedzi także się zapisali. Od tej pory na każdej lekcji ćwiczyliśmy proste konwersacje. Szło nam całkiem nieźle. Nauczycielka była bardzo dumna z naszych postępów. Ja także, choć byłam przekonana, że wszystko to raczej nam się nie przyda podczas wycieczki z przewodnikiem. Okazało się jednak, że byłam w błędzie.

Podczas wycieczki byliśmy jedyną parą, która potrafiła cokolwiek wyartykułować po angielsku. Byliśmy więc bardzo chętnie wynajmowani do kupowania pamiątek i kartek. Zyskaliśmy opinię prawdziwych lingwistów, co bardzo nas bawiło. Nasi sąsiedzi nie odstępowali nas na krok, bo byli pewni, że z nami nie zginą. Jakby co, potrafiliśmy przecież zapytać o drogę.

Była pewna, że ktoś go ukradł

W pewnym momencie, gdy byliśmy w British Museum, Basia zauważyła, że nie ma swojego aparatu fotograficznego. Wpadła w panikę i zaczęła przeszukiwać torebkę. Zniknął! Była pewna, że ktoś go ukradł. Podeszliśmy z Władkiem do strażnika i zapytaliśmy, gdzie można dowiadywać się o zguby, a on poprosił o opisanie zgubionego przedmiotu i informację, gdzie mieliśmy go po raz ostatni. Wspólnymi siłami wszystko wytłumaczyliśmy, a on przez krótkofalówkę poinformował kolegów.

– Prawdziwa akcja poszukiwawcza! – ekscytowała się Basia, dodając, że w Polsce pies z kulawą nogą nie pomógłby jej w poszukiwaniach.

W końcu strażnik podszedł do nas i poinformował, że aparat został znaleziony w damskiej łazience. Poszłyśmy w tamtym kierunku i kolejny strażnik przekazał nam zgubę.

– Bez waszego angielskiego w życiu bym go nie odzyskała! – cieszyła się sąsiadka. – A zrobiłam tyle pięknych zdjęć. Władek spojrzał na mnie w oczekiwaniu na pochwały.

– Miałeś rację – przyznałam w końcu. – Nigdy nie jest za późno na naukę.

Czytaj także:
„Ledwo przeszłam na emeryturę, a synowa zatrudniła mnie jako darmową nianię. Chciała mnie wykorzystać, to niech płaci”
„Całe życie dusiłam w sobie ból i tańczyłam, jak mi zagra rodzina. Przeszłam na emeryturę i tama pełna goryczy pękła”
„Ledwo przeszłam na emeryturę, a moje córki już każą mi objąć etat prywatnej niani dla ich dzieci. Oczywiście za darmo”

Redakcja poleca

REKLAMA