„Dopiero co przeszłam na emeryturę, a moje córki już każą mi objąć etat prywatnej niani dla ich dzieci. Oczywiście za darmo”

kobieta która przeszła na emeryturę fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
„Przez głowę przelatywało mi tysiące myśli: dlaczego moja córka uważa, że zajmę się jej dzieckiem? Dlaczego traktuje mnie jak własność? Dlaczego – po tylu ciężkich latach – ja też nie mam prawa do własnego życia?".
/ 18.01.2023 15:15
kobieta która przeszła na emeryturę fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Wyciągnęłam się wygodniej w fotelu, a książkę odłożyłam na stolik. Jej kartki zaszeleściły przyjemnie. Na moją twarz padały ciepłe promienie słońca, nieśmiało wkradające się do pokoju. Przymknęłam leniwie oczy i wzięłam głęboki oddech. Zima może nie była moją ukochaną porą roku, ale lubiłam jej urok, gdy śnieg skrzył się na parapecie żywym srebrem, a słońce dodatkowo ozłacało go promieniami. Świat wyglądał wówczas jak oblubienica w białej szacie, która zaczyna swoje nowe życie. Tak samo, jak niedawno zrobiłam to ja.

Kilka dni temu skończyłam 62 lata. Urodziny uczciłam w gronie najbliższych koleżanek butelką szampana i tortem z nieprzyzwoicie grubą polewą czekoladową. Ale tym razem nie miałam wyrzutów sumienia z powodu nadmiernej ilości kalorii: nie odkładają mi się w biodrach, bo – jak nigdy wcześniej – dużo spaceruję, co sobota wyjeżdżam na wycieczki do podmiejskiego lasu, a pewnego popołudnia (raz kozie śmierć) zapisałam się nawet na lekcje jogi! Zawsze chciałam to zrobić, ale kiedyś nie miałam pieniędzy, potem czasu, a potem uwierzyłam sąsiadkom, że w pewnym wieku wygibasy już nie przystoją.

Jaka ja byłam głupia, że dałam to sobie wmówić!

Jakby kobiety po 60-tce nie czekało już nic poza oglądaniem telewizji, niedzielnymi wyjściami do kościoła i zajmowaniem się wnukami. Kiedy to sobie przypominam, oczyma wyobraźni widzę nobliwą staruszkę z siwym kokiem, która siedzi w bujanym fotelu z robótką na drutach w ręku. Na tę myśl śmieję się sama do siebie, bo nijak nie pasuję do tego wizerunku: owszem, moje włosy są siwe, ale pocieniowane w krótkie, twarzowe pazurki, a jedyne „druty”, jakie mam w domu, to bierki, w które grywam z koleżankami w środowe wieczory. Cotygodniowe spotkania stały się naszym rytuałem i nie wyobrażałam sobie już bez nich życia. Tak samo, jak nie potrafiłabym funkcjonować bez wielu innych drobnostek, na które kiedyś nie miałam czasu.

Kiedy patrzę wstecz i przypominam sobie te wszystkie lata, z całą pewnością mogę powiedzieć: zasłużyłam, żeby w końcu odpocząć. Moje dzieciństwo przypadło na ciężkie czasy, w których ludzie nie myśleli o tym, co będzie jutro, tylko o tym, co zjedzą na obiad dzisiaj. Żyło się z dnia na dzień, zasypiając i budząc się z myślą wpojoną przez rodziców: lepszą przyszłość możesz zapewnić sobie tylko dzięki nauce. Uczyłam się więc jak oszalała – ślęczałam nocami w swoim kąciku, który wydzielono mi z kuchni burą zasłonką, wkuwając gramatykę łacińską i zasady pierwiastkowania. Widząc mój ogromny zapał i wzorowe stopnie, mama przestała z czasem narzekać, że marnuję prąd. A jaka była dumna, kiedy skończyłam studia. Gdy odbierałam dyplom – a był to pierwszy dyplom w naszej rodzinie – popłakała się ze szczęścia!

Tato, niestety, tej chwili nie doczekał. Na budowie, na której był majstrem, w ostatnie wakacje zdarzył się wypadek: z niewyjaśnionych nigdy przyczyn zawaliło się rusztowanie, grzebiąc wszystkich, którzy na nim pracowali. Nigdy nie zapomnę, jak oszalała ze strachu biegłam co sił w kierunku budowy z nadzieją, że mój ojciec był w tym czasie gdzie indziej.

Ale los zazwyczaj bywa okrutny…

Na uroczystościach w rocznicę katastrofy poznałam miłego chłopca, który też stracił w niej ojca. Nasz ślub był skromniutki – ja w kremowej sukience i toczku z woalką, on w garniturze po starszym bracie. Zamiast wesela, obiad dla najbliższych w rodzinnym domu, okraszony kolejnymi łzami mojej mamy, tym razem łzami szczęścia.

To były wspaniałe lata. Nie dość, że mieliśmy siebie, to jeszcze zakład mojego Janka przyznał nam służbowe mieszkanie. Dzieliliśmy je na mniejsze „pokoje” kolejnymi ściankami z półek i regałów: najpierw, kiedy urodziła się Ania, a potem, gdy do naszej rodziny dołączyła Asia. W ferworze codziennej pracy w przedszkolu, zakupów, kolejek, obiadów, tłumaczenia córkom lekcji i przerabiania im sukienek, dla siebie nie potrafiłam wykroić już ani chwili.

A potem… Potem przyszedł czas wielkich zmian w Polsce, na które wszyscy patrzyliśmy z taką nadzieją. Przez kolejne miesiące cieszyłam się i płakałam, wierząc, że będzie dobrze albo wieszcząc, że idzie tylko ku gorszemu. Naszej Ani udało się wyjechać i zakotwiczyć w Szwecji, skąd przysyłała entuzjastyczne listy zakończone zdaniem: „Kiedyś wszystkich was tu zabiorę”. Zakład Janka upadł, a on, choć był świetnym specjalistą, nigdy nie znalazł już stałej pracy. Urabiał sobie ręce po łokcie, dorabiając na czarno, lecz te marne grosze w połączeniu z moją pensją przedszkolanki wystarczały nam co najwyżej na rachunki. Żeby związać koniec z końcem, uprawiałam na działce pod miastem pomidory, kapustę, ogórki i dynię, która rosła mi wyjątkowa duża. Część przerabiałam, resztę wymieniałam z sąsiadkami na owoce, z lasu przynosiłam jagody i grzyby, a z okolicznych łąk – szczaw i pieczarki. Dzień i noc pestkowałam śliwki, gotowałam kompoty, kisiłam ogórki i splatałam warkocze cebuli. Nie miałam chwili wytchnienia, a w momentach zwątpienia powtarzałam sobie: odpoczniesz na emeryturze. Już wtedy miałam wielkie plany.

Po jakimś czasie doczekaliśmy wreszcie jako takiej stabilizacji

Ania co prawda pisała coraz rzadziej i już drugie wakacje z rzędu nie wybierała się w odwiedziny do rodzinnego domu, za to Joasia poznała pewnego miłego chłopca, z którym postanowiła spędzić resztę życia. Patrząc na nich, przypomniałam sobie siebie sprzed lat: zobaczyłam dziewczynę ubraną w skromną sukienkę i jej wielkie marzenia. Ile z nich zostało do dzisiaj? Janek musiał zobaczyć to samo, bo postanowił pomóc młodym w realizacji ich planów: wyjechał na zachód zbierać truskawki. Zarobione pieniądze miał wręczyć Asi i naszemu zięciowi w prezencie ślubnym, o czym wiedziałam tylko ja.

„Och, jaka to będzie dla nich niespodzianka” – cieszyłam się myśląc, że ułatwimy naszym dzieciom start w dorosłe życie. Ale okrutny los lubi płatać figle. Zaledwie tydzień po wyjeździe odebrałam telefon, by dowiedzieć się, że mój mąż nie żyje. Jakiś oschły głos w słuchawce poinformował mnie, że na plantacji zdarzył się wypadek i pytał, czy chcę sprowadzić ciało do kraju?

Ja musiałabym za to zapłacić, bo Janek oczywiście pracował na czarno. Choć kwota, jaką usłyszałam, była niewyobrażalna, nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, że muszę ją zdobyć…Wyjęłam z książeczki wszystkie oszczędności, sprzedałam niepotrzebne rzeczy, Asia oddała pieniądze przeznaczone na wesele, Ania przysłała swoje szwedzkie zaskórniaki, resztę pożyczyłam w banku. Gdyby wcześniej ktoś mi powiedział, że kiedyś wezmę tak ogromny kredyt, wyśmiałabym go mówiąc: „a spłacę czym? Muszelkami?”.

Ale teraz zacisnęłam zęby i zakasałam rękawy

Rano pracowałam w przedszkolu, popołudniami sprzątałam domy, a w weekendy pomagałam sąsiadce w jej stoisku na bazarze. Latem przerabiałam owoce i warzywa z działki, rozprowadzając je wśród znajomych; wyrobiłam sobie taką markę, że z czasem zaczęłam je wstawiać do pobliskiego sklepu. Pracowałam dzień i noc, bez chwili wytchnienia, powtarzając dawną mantrę: „odpoczniesz na emeryturze”. Spłacając ostatnią ratę, wierzyłam, że spłaciłam także kredyt wobec okrutnego losu i że teraz zostawi mnie już w spokoju…

I wtedy ze Szwecji wróciła Ania: zapłakana, z jedną torbą i brzuchem, który widocznie rysował się pod jej letnią sukienką. Nigdy nie powiedziała, kto jest ojcem jej synka, ani co takiego się wydarzyło, że od niego uciekła. Widząc, że sprawia jej to ogromny ból, ja też przestałam dopytywać. Narodziny pierwszego wnuka potraktowałam jak dar niebios: to kruche ciałko i ogromne niebieskie oczy, które wodziły za mną, gdy pochylałam się nad łóżeczkiem, były dla mnie najlepszym dowodem na to, że los potrafi być też łaskawy. Robiłam wszystko, by odciążyć Anię: opiekowałam się małym Jasiem popołudniami, prasowałam pieluchy i kaftaniki, a w wakacje zabierałam go na całe dnie na działkę, żeby moja córka miała czas dla siebie.

Było dla mnie normalne, że w tych trudnych chwilach pomagam jej ułożyć sobie życie na nowo. I następnego lata, cichutko, żeby nie zapeszać, w duszy mogłam powiedzieć: los jest dla nas znowu łaskawy. Ania poznała miłego wdowca i zamieszkała z nim, jego ośmioletnią córeczką i błękitnookim Jasiem w uroczym domu na skraju miasta. Asia i jej mąż też radzili sobie świetnie: bez żadnej pomocy znaleźli pracę w dobrych firmach, kupili mieszkanie – co prawda na kredyt, ale dla nich nie był on takim wyrzeczeniem jak dla mnie kilka lat temu – i dzielili się obowiązkami, wychowując córeczkę Natalkę. Ja znowu odważyłam się odetchnąć pełną piersią i zaczęłam marzyć o tym wszystkim, na co będę wreszcie miała czas na emeryturze. Im bardziej się zbliżała, tym częściej wieczorami myślałam o książkach, spacerach, spotkaniach, pokazach slajdów, a nieśmiało – o jodze i zajęciach sportowych dla seniorów. A może nawet obsługi komputera mogłabym się nauczyć? Jaka byłam podekscytowana!

Nadszedł dzień chrzcin

Ostatni dzień w pracy zbiegł się z przygotowaniami do chrzcin mojej najmłodszej wnuczki – pięciomiesięcznej Zosi, córeczki Ani, kolejnego błękitnookiego daru od niebios, który zdawał się mówić, że nasza dobra passa trwa. Uwijałam się jak w ukropie, żegnając się z koleżankami z pracy, piekąc ciasta na obie uroczystości i szukając srebrnej łyżeczki odpowiedniej na prezent dla mojej wnuczki. Wszystko udało się znakomicie, a ja – siedząc nad suto zastawianym stołem w domu Ani – czułam, jak spływają ze mnie wszelkie troski i zmartwienia. Uśmiechnęłam się do maleństwa, pogroziłam rozrabiającemu Jasiowi i wzięłam na kolana starszą wnuczkę Natalkę, która od jakiegoś czasu domagała się nieustającej uwagi. Och, dzieci wymagają tyle troski, że teraz ani bym nie chciała, ani dałabym rady zajmować się nimi na stałe, tak jak zajmowałam się Jasiem. Na szczęście, nie mam takiego dylematu jak inne babcie, które wiedzą, że muszą zająć się wnukami, żeby odciążyć dzieci. Ja już swoje córki odciążyłam, dzięki czemu teraz świetnie sobie radzą i nie potrzebują mojej pomocy.

Tak właśnie myślałam, kiedy poczułam, że ktoś się nade mną pochyla. To była Ania, która podawała mi właśnie talerzyk z lodami dla mnie i małej. Cieszyłam się widząc, że promienieje szczęściem. Ona też się do mnie uśmiechnęła i kiedy nasze dłonie się zetknęły, cichym, ale stanowczym głosem spytała:
– To od kiedy przyjdziesz, mamo?

Patrzyłam na nią zdziwionymi oczami, nie rozumiejąc, o co chodzi. Ona też była zdziwiona.

– No, kiedy możesz zacząć opiekować się Zosią? Szef chce, żebym jak najszybciej wróciła do pracy.

Jeśli naprawdę można zamienić się w słup soli, to ja tak w tym momencie musiałam wyglądać. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć, a przez głowę przelatywało mi tysiące myśli: dlaczego moja córka uważa, że zajmę się jej dzieckiem? Dlaczego traktuje mnie jak własność? Dlaczego – po tylu ciężkich latach – ja też nie mam prawa do własnego życia? Już chciałam gorzko wyrzucić to wszystko z siebie, kiedy pomyślałam, że mogę być niesprawiedliwa. Może dla mojej Ani było jasne jak słońce, że babcia nie marzy o niczym innym, jak o zajęciu się kolejną wnuczką, bo skoro przeszła na emeryturę, nie będzie miała co robić?

Musiałam zachować się dyplomatycznie, żeby nie pozwolić wejść na głowę sobie, ale żeby też Ania nie pomyślała, że postanowiłam utrudnić jej życie.

– Mamo? – pytała tymczasem z troską moja córka. – Dobrze się czujesz?

Wywołała tym pytaniem małe poruszenie, bo jak spod ziemi wyrosła moja druga córka, zabierając z moich kolan Natalkę ze słowami „nie męcz babci”. Pohuśtała ją chwilę w ramionach, potem oddała zięciowi i – patrząc w podłogę – powiedziała:

– No tak, trzeba to koniecznie ustalić. Pomyślałyśmy z Anią, że można to zorganizować tak, że jak już wyjdziesz od Zosi, odbierzesz z przedszkola Natalkę. Przecież będziesz miała teraz tyle wolnego czasu.

Ogarnął mnie wielki smutek

Nawet nie dlatego, że moje córki zdecydowały za mnie, co chciałabym robić, ale dlatego, że ich zdaniem miejsce babci emerytki jest przy wnukach. Przez chwilę się zawahałam – kto wie, może faktycznie powinno tam być? Mnie co prawda w wychowaniu Ani i Asi nikt nie pomagał, ale może w dzisiejszych zwariowanych i pędzących jak ekspres czasach,  młode matki same sobie nie radzą?

Postarałam się opanować i najspokojniejszym w świecie głosem odpowiedziałam:

– Jeszcze nie wiem. Pozwolicie, żebym najpierw trochę odpoczęła?

Udało mi się nawet uśmiechnąć, co moje córki przyjęły za dobrą monetę i na wyścigi zaczęły mówić, że tak, nie ma problemu, kilka dni tylko dla siebie oczywiście mi się należy.

Kilka dni! Postanowiłam opracować strategię i dobrze przygotować się do rozmowy z Anią i Asią. Zebrałam milion argumentów, ale i tak – kiedy do niej doszło – zdołałam z siebie wykrztusić tylko: „W wolnym czasie chętnie wam pomogę, ale nie liczcie, że zostanę niańką. Ja już swoje w życiu odpracowałam”. Najpierw zapadła cisza jak makiem zasiał, a potem się zaczęło. Z krzyków córek, do których po chwili dołączyły krzyki zięciów przywołanych z odsieczą, zdołałam wyłowić coś o niewdzięczności, ciężkim życiu, braku wsparcia z mojej strony i egoizmie. Zwłaszcza ten egoizm mnie zabolał. Przypomniałam sobie wszystkie nieprzespane noce i ciężko przepracowane dnie, żeby tylko im było lepiej. Nie wytrzymałam: wstałam, otworzyłam drzwi i bez słowa wyszłam. Tak się skończyła moja dyplomacja.

Następne dni były jednymi z najtrudniejszych w moim życiu. Siedziałam przy telefonie, a po dzwonku podnosiłam słuchawkę tak szybko, jakby miała od tego zależeć przyszłość świata. Liczyłam, że usłyszę Anię albo Asię, ale nie: dzwoniły jedynie moje koleżanki z przedszkola albo akwizytorzy chcący mi sprzedać ciepłą kołdrę czy polisę „pogodna starość”.

Prawie się złamałam, gdy...

Już się prawie złamałam i miałam wykręcić numer starszej córki, kiedy usłyszałam ciche pukanie do drzwi. W progu stały obie moje dziewczynki… Rozmowa nam się nie kleiła, ale ważniejsze było to, że w ogóle zaczęłyśmy dyskusję i że do Ani i Asi zaczęły docierać moje argumenty. W kolejne dni takich rozmów odbyłyśmy jeszcze kilka. Ustaliłyśmy, że zasłużyłam na to, żeby w końcu pomyśleć o swoich potrzebach. Że chcę regularnie odwiedzać wnuki, pokazywać im świat i przekazywać mądrość, jakiej nabyłam przez lata życia, ale nie będę ich piastunką. Oczywiście w awaryjnych wypadkach chętnie zajmę się maluchami, ale proszę, żeby to ze mną wcześniej ustalać.

Kiedy dzisiaj, leniąc się w fotelu i ciesząc się słońcem, przypominam sobie tamte dni, myślę, że miałam dużo odwagi. Musiałam walczyć o to, żeby nie skrzywdzić ani siebie, ani bliskich. Wiem, że było warto. Wszyscy jesteśmy szczęśliwi. Ja, bo w końcu niczego nie muszę i robię to, co lubię, moja rodzina, bo ma spełnioną babcię, na którą w trudnych chwilach może liczyć.

Czytaj także:
„Tata z poczciwego dziadka, zmienił się w jurnego ogiera. Wszystko przez lafiryndę z internetu, która przemeblowała nam życie”
„Przyjaciółka na każdym kroku chwaliła się idealnym życiem. O tym, że gryzie piach, bo męża wylali z roboty, zapomniała wspomnieć”
„Przez wiele lat żyłam w trójkącie z byłą żoną mojego męża. Myślałam, że jest moją przyjaciółką, ale ta żmija miała inny plan”

Redakcja poleca

REKLAMA