Nigdy mnie jakoś specjalnie nie ciągnęło za kierownicę. Wszędzie woził mnie mąż, a i takie czasy były, że kobieta z prawem jazdy to była rzadkość. Kiedy więc mój małżonek mocno podupadł na zdrowiu i nie było już mowy o prowadzeniu samochodu, przez głowę przeszła mi myśl, że może ja powinnam zrobić kurs? Tym bardziej, że samochód stał w garażu i pokrywał się kurzem. Głowiłam się cały tydzień, aż przy rodzinnym obiedzie nie wytrzymałam i zdradziłam najbliższym swoje plany.
– Żartujesz? – roześmiał się mąż. – Przecież ty mylisz lewą stronę z prawą, no i chyba, kochanie, wybacz, ale jesteś trochę za stara... A tak w ogóle to kobiety nie są najlepszymi kierowcami z założenia.
– Ty to potrafisz wesprzeć – rzuciłam mu gniewne spojrzenie,
Ten śmiał się w najlepsze!
– Mamo, to świetny pomysł! – skwitowała starsza córka. – Mogę ci nawet dać kilka lekcji.
„Postanowione. Zapiszę się na kurs i będę kierowcą wbrew temu, co myśli mąż” – przekonywałam sama siebie.
Ale tak naprawdę bałam się okropnie. Raz, że za kółkiem nigdy nie siedziałam, a dwa, że może faktycznie po pięćdziesiątce należy dać sobie spokój z takimi rzeczami. Czułam jednak, że muszę i, co ważniejsze, chcę to zrobić. Przede wszystkim dla siebie. I zrobiłam. Część teoretyczna przeleciała szybko, a ja systematycznie przyswajałam przepisy i znaki drogowe. Nie sądziłam, że aż tyle tego jest! Wieczorami ślęczałam nad podręcznikiem, zamiast oglądać seriale. Nadchodził pierwszy dzień jazdy z instruktorem. To dopiero było wyzwanie.
– No to jedziemy! – zakomunikował Igor, mój instruktor.
– Jak to? Tak od razu? – wystraszyłam się.
Dopiero co pojeździłam trochę po placu manewrowym, a on już chciał mnie wypuścić dalej.
– Jak chce się pani nauczyć jeździć, to tylko na drodze – uśmiechnął się.
Jego optymizm wcale jednak na mnie nie działał.
Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam
W duchu modliłam się, żeby tylko nikomu nie zrobić krzywdy. Nie ma co kryć, że narobiłam masę błędów. Nie mówiąc już o tym, ile razy zgasło mi auto. Myślałam, że spalę się ze wstydu!
– Mamo, myślisz, że każdy jak zaczyna, to od razu jest mistrzem kierownicy? – pocieszała mnie córka. – Mam ci przypomnieć o moich przygodach z kursu? – roześmiałyśmy się, bo rzeczywiście miała dziewczyna przeboje, a teraz świetnie sobie radzi jako kierowca.
Im więcej godzin jeździłam, tym czułam się pewniej. I wcale nie myliłam prawej strony z lewą. No może czasem musiałam dłużej rozważyć manewr na drodze, ale uczyłam się sprytu na tym polu.
– Pani Teresko, trochę więcej gazu i powoli puszczamy sprzęgło. O właśnie tak! No widzi pani, że od razu płynniej ruszamy – instruował Igor.
Muszę przyznać, że trafiłam na anioła. Ani razu nie podniósł na mnie głosu, a powinien czasem. Miał nadludzką cierpliwość do mnie i moich gaf. A dobre słowo, gdy coś mi wyszło, było balsamem dla już i tak skołatanych nerwów. Im bliżej było egzaminu praktycznego, tym bardziej dokuczał mi stres i, co najgorsze, dekoncentrował mnie na tyle skutecznie, że znów zaczęłam robić podstawowe błędy. Byłam tak przerażona, że poza obowiązkowymi 30 godzinami dokupiłam jeszcze 10 i męczyłam córkę, żeby ze mną poćwiczyła.
Pierwszy egzamin oblałam na dzień dobry
Nawet nie wyjechałam z placu manewrowego. Podobnie za drugim razem. Córka pocieszała mnie, że to teraz standard, że nikt nie zdaje od razu. Ona sama zdała dopiero za piątym razem, ale jakoś mnie to nie uspokajało. Nie mówiłam tego głośno, lecz po cichu liczyłam, że ten trzeci raz nareszcie będzie szczęśliwy. Niestety, nie był. Ku mojej radości wyjechałam z placu, jednak wymusiłam pierwszeństwo i znów wracałam z żółtymi papierami i cieńszym portfelem.
– Ja się chyba do tego nie nadaję! Może rzeczywiście powinnam spokojnie siedzieć na tyłku, a nie porywać się z motyką na słońce – lamentowałam.
Czarę goryczy przelało zestawienie, ile to już pieniędzy pochłonęła ta moja fanaberia, jak nazywał ją ironicznie mąż.
– Teresko, jeszcze trochę i pójdziemy z torbami – podśmiewał się.
W takich chwilach, choć wiedziałam, że żartuje, bo zawsze lubił ze wszystkiego drwić, miałam ochotę mu przyłożyć. Zagryzłam jednak zęby i ostentacyjnie wyszłam z kuchni. Nie będzie mi mój własny mąż podcinał skrzydeł. A niewiele już brakowało, żebym się podłamała. Szczególnie, że obowiązkowo musiałam dokupić kilka godzin jazdy, by móc znów zdawać egzamin.
– Nie może się pani teraz poddać! – dopingował mnie Igor. – Wie pani, ile razy niektórzy kursanci podchodzą do egzaminu?
– A teraz to chcesz mnie pocieszyć, czy zdołować?
– Jasne, że pocieszyć! Trzy oblane to jeszcze nie dramat. Jak będzie 10, to wtedy można się martwić – zaśmiał się.
Stwierdziłam, że się nie dam
Choć wizja kolejnego oblanego egzaminu spędzała mi sen z powiek. Wciąż uważałam, że powinnam coś jeszcze doszlifować. Wpadałam chyba powoli w paranoję.
– Jak dla mnie, zda pani bez mrugnięcia okiem – stwierdził Igor podczas ostatniej lekcji. – Wszystko ma pani opanowane.
– No, nie wiem – wydukałam.
– Ale ja wiem – uśmiechnął się. – I proszę mi wierzyć, bo to w końcu ja jestem tu instruktorem. Naprawdę, optymizmu we mnie było jak na lekarstwo.
Dzień kolejnego egzaminu rozpoczęłam od filiżanki melisy i niestety z nią też skończyłam, cicho pochlipując, że jestem do niczego. Znów nie zdałam. Kompletna porażka. Głupi mały błąd. Chwila nieuwagi. Sama byłam sobie winna.
– Oj, Teresko, po co ty się tak męczysz? – nareszcie mąż zlitował się nade mną.
– Żebyśmy nie byli zdani na łaskę dziewczyn. Chyba lepiej jechać na zakupy czy do lekarza swoim samochodem?
– Tak, ale jeśli masz tak to przeżywać, to może lepiej dać sobie spokój...
– Chyba żartujesz! – poderwałam się z kanapy. – Zrezygnować? Kiedy poświęciłam temu tyle czasu, nerwów i wydałam tyle pieniędzy? Nie ma mowy. Zdam!
Już następnego dnia miałam wyznaczony termin piątego egzaminu.
– Piątka to nasza szczęśliwa cyfra! – córka była dobrej myśli. – Pamiętaj, nie denerwuj się. Wszystko przecież umiesz. Wiesz, co mi pomagało opanować stres?
– Co?
– Wyobraziłam sobie, że obok siedzi mój instruktor, a nie egzaminator. I że to on wydaje polecenia. Jechało mi się lepiej.
– Może to jest jakieś rozwiązanie?
Sądny dzień nadszedł
Poszłam za radą córki i spróbowałam odsunąć od siebie myśl, że to egzamin. „Na najbliższym skrzyżowaniu pojedziemy w lewo”, „teraz w prawo” itd. Egzaminator wydawał polecenia, a ja jechałam po dobrze znanej trasie jak w transie. Miałam opanowane wszystkie miejsca. Kiedy więc wjechałam po 45 minutach z powrotem do ośrodka egzaminacyjnego, serce biło mi strasznie głośno. Zgasiłam silnik, czekając na komentarz.
– Gratuluję – usłyszałam.
– Zdałam? Naprawdę? – nie mogłam uwierzyć.
– Może nie jest pani mistrzynią, ale jeździć pani potrafi – uśmiechnął się, wręczając mi kwitek ze słowem: ZDANE. Kiedy dwa tygodnie później zamachałam mężowi przed nosem moim prawem jazdy, ten pocałował mnie i szepnął, że jest ze mnie dumny. W życiu się tak nie cieszyłam! Warto było się pomęczyć! Nie było łatwo. Nie raz zastanawiałam się, czy to wszystko rzucić. Ale nie zrobiłam tego. W końcu twarda babka ze mnie.
Czytaj także:
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”