„Mąż mnie wrobił i zmusił do adopcji dziecka. Przez 25 lat dawałam odczuć Marcinowi, że go nie kocham”

Projekt bez nazwy.png fot. Getty Images, Letizia Le Fur
„Nie byłam kochającą mamusią, ale i tak cały czas żyłam w przekonaniu, że bardzo mu się poświęcam. W tym samym czasie Agnieszka i Ania miały znacznie więcej swobody i prowadziły spokojne życie nastolatek”.
/ 22.03.2024 07:15
Projekt bez nazwy.png fot. Getty Images, Letizia Le Fur

Doskonale pamiętam ich ślub, mimo że czułam, jakby cała sytuacja odbywała się poza moją świadomością. Jako matka pana młodego stałam w ławce tuż za nim, powinnam bardzo dobrze słyszeć słowa wypowiadanej przez niego przysięgi. Zamiast tego w mojej głowie pojawiały się wspomnienia z ostatnich 25 lat. Ciekawe, co z tego pamiętał Marcin? Niestety, pewnie zbyt wiele…

Nie czuję się dobrą matką

Gdy młoda para wyszła ze świątyni, rozległy się brawa na ich cześć. W ich kierunku posypał się deszcz ryżu i drobnych pieniędzy, które miały zapewnić im dostatek i szczęście. Wszyscy goście ustawili się w kolejce, by złożyć nowożeńcom życzenia, jednak to mnie mój mąż zaciągnął do nich na samym początku.

Nie jestem pewna, czego im życzyłam. Wiem, że uściskałam Marcina i jego żonę, Zosię. Krzysztof był bardzo wzruszony i ze szklistymi oczami życzył im miłości, pomyślności i spełnienia marzeń. Następnie z boku przyglądaliśmy się bardzo przejętym rodzicom naszej synowej. Po chwili dopadła do mnie moja siostra, zaczęła mocno przytulać, szlochać i mówić o tym, że jestem bohaterką.

– O jakim bohaterstwie ty mówisz? O co ci chodzi? – odparłam zdziwiona

– Doskonale wiesz, o co mi chodzi. Przecież nie wszystkie kobiety byłyby w stanie aż tak się poświęcić! Ze świecą takiej szukać – chciała mnie przekonać do swojego punktu widzenia. – Większość ludzi, która decyduje się na adopcję dzieci, robi to z pobudek egoistycznych, bo chcą być rodzicami. Zazwyczaj to ludzie, którzy nie mogą mieć swoich dzieci. A ty naprawdę postąpiłaś bohatersko. Wychowałaś swoje dwie własne córki i jeszcze… tego biednego chłopca. Zobacz, jak cudownie wyrósł, niczym nie różni się od innych młodych facetów. Przystojny, wykształcony… A ja doskonale pamiętam, jaki to był biedny chłopak – Marysia wpadła w słowotok, nie byłam w stanie jej przerwać.

Na szczęście Krzysiek jakoś zaczął ją zagadywać. To, co mówiła, sprawiło, że zrobiło mi się gorąco, a na mojej twarzy pojawiły się kropelki potu. Przed oczami pojawił mi się tamten dom, kobieta leżąca na brudnym materacu i przykryta jakimiś szmatami. W kącie pomieszczenia stało kartonowe pudełko, a w nim leżało dziecko. To był malutki Marcin.

Nieszczęście za ścianą

To był 1987 rok. Mieszkaliśmy na łódzkich Bałutach, razem z dziadkiem Krzysztofa. Czekaliśmy, aż spółdzielnia przyzna nam własne mieszkanie. Mieliśmy na to spore szanse, ponieważ mój mąż piastował wyższe stanowisko w fabryce i mógł liczyć na załatwienie tej sprawy poza kolejnością. Nasze dziewczynki chodziły już do szkoły: Agnieszka do czwartej klasy, a Ania do pierwszej. Okolica, w której mieszkaliśmy nie cieszyła się najlepszą sławą, jest tak do dzisiaj, więc przyznam, że czasami bałam się wychodzić z domu.

Wszędzie brud, smród i ubóstwo. W każdej bramie melina, na każdym rogu grupa pijaczków. Nawet nasi sąsiedzi należeli do tych, którym nigdy nie udawało się wytrzeźwieć. Policjanci i kuratorzy odwiedzali ich co drugi dzień, a ostatecznie skończyło się na tym, że odebrano im dzieci. Pewnej soboty, gdy wróciłam z rynku, usłyszałam za ścianą płacz i kwilenie dziecka. Szybko wyszło na jaw, że maleństwo miało nieco ponad miesiąc. Nikt z nas nie zorientował się, że nasza sąsiadka była w kolejnej ciąży i urodziła synka.

Teść wezwał milicję, zaraz po nich pojawiło się pogotowie, Na próżno, ponieważ okazało się, że ta kobieta nie oddycha, a zmarła najprawdopodobniej wiele godzin wcześniej. Dziewczyna miała dopiero 25 lat, a zapiła się na śmierć. Malucha zabrano do domu dziecka, wszędzie szukano ojca chłopca, jednak bezskutecznie. Najważniejsze, że dziecko było bezpieczne.

Lubił pomagać ludziom

W końcu się udało i otrzymaliśmy własne mieszkanie w spokojniejszej dzielnicy. Byłam bardzo szczęśliwa, bo wszystko zaczęło się układać po naszej myśli. Nasze córki poszły do nowej szkoły, mnie udało się zmienić pracę na biurową i znacznie lepiej płatną. Wszystko było dobrze, tak mi się wtedy wydawało.

Z czasem Krzysztof zaczął wracać z pracy coraz bardziej niespokojny. Bałam się, że może mieć jakieś problemy, ponieważ był bardzo sfrustrowany. Przez wiele lat był społecznikiem, udzielał się między innym w Caritasie. Miał na głowie dużo spraw, spotykał się z wieloma osobami. Mało spał, wychodził z domu wcześnie rano, wracał późnym wieczorem.

Pół roku po przeprowadzce nabawiłam się zapalenia płuc. Leżałam w domu z apteczką pełną lekarstw, od ich nadmiaru ciągle było mi niedobrze. Ze swoją pomocą przychodziła do mnie teściowa, która dbała o dziewczynki, gdy ja nie mogłam ruszyć się z łóżka. Sugerowała nawet, że może jestem w ciąży, skoro ciągle mnie mdli. Oczywiście podzieliła się tym przypuszczeniem z moim mężem, który o dziwo stwierdził, że byłby bardzo szczęśliwy, gdyby w naszym domu pojawiło się maleństwo.

– To nie jest ciąża mamo, to pewnie wrażliwy żołądek Wandzi – odparł ucinając dyskusję.

Po czym po chwili powiedział coś, co mnie zmroziło.

– Ale co do dziecka, to masz mamo rację. Niedługo w naszym domu pojawi się mały chłopiec – powiedział żując kotleta.

Nie miałam nic do powiedzenia

Krzysiek ma specyficzne poczucie humoru, do którego jestem przyzwyczajona. Niekiedy nie jest łatwo zrozumieć i polubić jego żarciki, a tym razem właśnie nie pojęłam tego, co mówi. Ale on zauważył moją zdziwioną minę.

– Wandziu, tym razem nie żartuję. Pamiętasz tego chłopca w kartonie? Tego od sąsiadów z Bałut?

Musiałam mocno wytężyć swoją pamięć, ale wspomnienia wróciły z pełną mocą.

– No tego Marcinka, co jego mama się zapiła – w zasadzie już nie musiał kończyć

– Tak, kojarzę. Ale co my mamy z tym wspólnego?

– Kochanie, adoptujemy go – Krzysiek oznajmił mi to z uśmiechem na ustach, a mnie opanował szał.

– Nie zgadzam się na żadną adopcję. Nie chcę! – wykrzyknęłam. – Mamy dwoje swoich dzieci, a ze swojego domu nie będę robiła przytułku dla sierot!

Matka Krzyśka zabrała nasze córki do ich pokoju, a między mną i mężem wybuchła prawdziwa wojna. Zrobiłam mu karczemną awanturę, nie wiem, co mówiłam i jak go wyzywałam. Wiem, że nigdy przedtem nie przeżywałam takich emocji. Krzysiek natomiast był całkowicie spokojny. Do dzisiaj słyszę jego stanowczy głos mówiący:

– Porozmawiamy na ten temat jak ochłoniesz. Ja zjem obiad i idę załatwiać swoje sprawy.

Tamtej nocy Agnieszka i Ania nocowały u teściowej, ja w ogóle nie mogłam zmrużyć oka. Do bladego świtu dyskutowałam z Krzysztofem i mówiłam mu, że nie mam ochoty przyjmować pod swój dach jakiegoś obcego dziecka, na dodatek cudem wyrwanego z patologii. Mój mąż miał całkowicie odmienne zdanie na ten temat – stwierdził, że adoptujemy Marcina, będziemy go kochać i wychowywać, a nasze kolejne dziecko będzie porządnym i szczęśliwym człowiekiem.

– To nasz obowiązek jako chrześcijan – rzucił na koniec.

I tak zostałam postawiona przed faktem dokonanym. Kochałam Krzysztofa, byłam bardzo wierzącą osobą i nie pozostało mi nic innego, jak zgodzić się z jego decyzją.

Zawsze lepiej traktowałam córki

Marcin był bardzo płaczliwym i humorzastym dzieckiem. Gdy do nas trafił wiedzieliśmy, że cierpi na lekkie opóźnienie w rozwoju, ze względu na fakt, że jego matka piła alkohol będąc z nim w ciąży. Rokowania co do jego zdrowia były dobre, jednak wymagało to od nas wiele energii i czasu, by sprostać wszystkim zaleceniom. Wierzyliśmy, że Marcin będzie mógł chodzić i rozwijać się podobnie jak jego rówieśnicy.

Najtrudniejsze dla mnie były godziny spędzone w szpitalach i salach rehabilitacyjnych, na wizytach u psychologów, psychiatrów, logopedów, pediatrów… Marcin zaczął mówić mając 5 lat, a do normalnej szkoły, czyli gimnazjum, zapisaliśmy go gdy miał lat 13. Muszę się przyznać, że nie byłam dla Marcina czułą i empatyczną matką. Nie odpuszczałam mu, nie okazywałam uczuć. W stosunku do moich córek nigdy nie miałam z tym problemu, w przypadku Marcina – owszem. Zawsze lepiej traktowałam dziewczynki.

Odkąd moje trzecie dziecko stało się samodzielne, zawsze wymagałam od niego, by po sobie sprzątał, pomagał mi w domowych obowiązkach, odkurzał i wycierał kurze. To on wychodził ze śmieciami i wyprowadzał naszego psa. Nie byłam kochającą mamusią, ale i tak cały czas żyłam w przekonaniu, że bardzo mu się poświęcam. W tym samym czasie Agnieszka i Ania miały znacznie więcej swobody i prowadziły spokojne życie nastolatek.

Z naszej najbliższej rodziny wsparcie w moim buncie okazywał mi jedynie mój teść. Ojciec Krzyśka był zimnym facetem, który twardą ręką rządził swoją rodziną. Może dlatego nawiązało się między nami milczące porozumienie. Też byłam zimna, ale tylko w stosunku do Marcina. Krzysiek był z kolei całkowitym przeciwieństwem swojego ojca. Zawsze pomagał biednym, swój wolny czas poświęcał potrzebującym. Doskonale wiedział, że jestem wrogo nastawiona do syna, nie trudno było tego nie zauważyć. Ale nie odzywał się, nie robił mi awantur, wspierał mnie.

Miałam dość opieki nad nim

Gdy miałam 45 lat, a Marcin był już w miarę samodzielny, uznałam, że wreszcie chcę zrobić coś dla siebie. Tym czymś miał być powrót do pracy, z której zrezygnowałam zaraz po pojawieniu się syna w naszej rodzinie. Chciałam żyć swoim życiem, a nie tylko tym podporządkowanym potrzebom Marcina.

Jak się szybko okazało, życie zweryfikowało moje plany. Pracowałam nieco ponad 3 miesiące, gdy otrzymałam wiadomość od wychowawczyni Marcina, że bardzo opuścił się w nauce, a i jego zachowanie pozostawiało wiele do życzenia. W wieku 14 lat zaczął popalać papierosy i kilka razy zdarzyło mu się pić alkohol. Podczas jednej z imprez poczęstował się alkoholem rodziców jednego z kolegów, a ja musiałam zgarniać go stamtąd pijanego.

– Nie chcę na ciebie patrzeć – krzyczał, kiedy odbierałam go ze szkoły i według niego robiłam mu tym obciach przed kolegami.

Trwało to wiele lat, na wszystko nałożył się nastoletni bunt. Nie byliśmy sobie bliscy, ja czułam się jak największy wróg mojego trzeciego dziecka. Nie ukrywam, że nim byłam. Sama sobie na to zapracowałam.

– Mamuś, dziękuję, że namówiłaś mnie na ten garnitur. W tamtym szarym wyglądałbym jak szczur na otwarciu kanału – wyszeptał mi, gdy weszliśmy do sali weselnej

Marcin stał z Zosią przy boku i wyglądał na przeszczęśliwego. Wokół nich była rodzina i najbliżsi znajomi. Wychowałam syna na dobrego człowieka, ale czy mogę nazwać to bohaterstwem? Nie sądzę. Zastanawiam się też, kiedy zaczęłam kochać tego chłopaka. Na pewno nie była to miłość od pierwszego wejrzenia.

Czytaj także:
„Zatrudniłem teścia i szybko tego pożałowałem. Żona mi nie wierzy, że to leń i obibok, przez którego tracę pieniądze”
„Mój młodziutki kochanek rozpala mnie do czerwoności. Choć czuję, jakbym kochała się z synem, to nie mogę mu się oprzeć”
„Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Matka chciała mnie chronić, a zrobiła mi wielką krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA