„Maż latami miał do mnie żal, bo nie mogłam dać mu dziecka. Przerwałam ten letarg, odeszłam i w końcu zaczęłam żyć”

Kobieta, która odeszła od męża fot. Adobe Stock, New Africa
„2 razy poroniłam. Te wydarzenia wyniszczyły mnie psychicznie. Wiedziałam, że mąż ma do mnie żal, ale nie potrafi mnie zostawić, bo miałby wyrzuty sumienia. Miałam dość bagna, w którym tkwimy. Przerwałam pępowinę i w końcu odzyskałam siebie”.
/ 04.12.2021 07:14
Kobieta, która odeszła od męża fot. Adobe Stock, New Africa

Z Adamem żyliśmy obok siebie od dawna. Odgrywaliśmy przez sobą i bliskimi zgodne, kochające się małżeństwo. Ale tak naprawdę od dawna to były tylko pozory. Znaliśmy się z liceum, a parą zostaliśmy w drugiej klasie. Po maturze wyjechaliśmy na studia do tego samego miasta. Każde z nas miało oficjalnie swój pokój w akademiku, ale w tajemnicy przed rodzicami pomieszkiwaliśmy razem i bawiliśmy się w dom.

Na tyle skutecznie, że zaszłam w ciążę

Zdążyliśmy powiedzieć rodzicom – no cóż, nie byli zachwyceni – i zaklepać termin ślubu, kiedy poroniłam. Choć wcześniej wizja macierzyństwa mnie przerażała i martwiłam się, że nie jestem na nie gotowa, to po stracie dziecka nie umiałam się pozbierać, Adam nalegał, żebyśmy i tak brali ślub. Chyba uważał, że tak będzie honorowo. Moja mama miała inne zdanie – uważała, że powinniśmy zaczekać.
Posłuchałam Adama.

Pierwszego roku naszego małżeństwa za bardzo nie pamiętam. Miałam depresję, wzięłam urlop dziekański. Całe dnie spałam. Na studia już nie wróciłam. Adam zrobił licencjat i znalazł pracę. Wynajęliśmy mieszkanie. Dzięki lekom wróciłam do żywych, zaczęłam nawet pracować na pół etatu w małej kwiaciarni na osiedlu. Na drugą rocznicę ślubu pojechaliśmy wreszcie w podróż poślubną. Naprawdę byliśmy szczęśliwi.

Adam po raz pierwszy wspomniał o dziecku kilka miesięcy później.

– Lidka, może już pora, żebyśmy o tym porozmawiali?

Porozmawialiśmy. Powiedziałam Adamowi, że nie jestem gotowa. Zapewnił mnie, że rozumie. Ale okazało się, że to nie była do końca prawda. Dowiedziałam się tego od teściowej.

– Wiesz, Adam bardzo chce być ojcem. Nie wiem, na jak długo starczy mu jeszcze cierpliwości… – powiedziała niby tylko tyle, ale wyczułam, że ma na myśli to, że jak nie dam jej synowi tego, czego chce, to poszuka szczęścia gdzie indziej.

Tabletki antykoncepcyjne przestałam łykać pół roku później. Po czterech miesiącach byłam już w ciąży. Po kolejny dwóch – znowu poroniłam. Wiedziałam, że więcej nie dam rady. Nie zniosę kolejnego rozczarowania i bólu. I powiedziałam to Adamowi. Tym razem też mówił, że rozumie i akceptuje moją decyzję. Ale tym razem nie byłam taka pewna, że mówi prawdę. Zaczęłam zastanawiać się nad adopcją. Odwiedziłam nawet jeden ośrodek, wzięłam broszury. Ale Adam nie chciał o tym słyszeć.

– Nie będę wychowywał obcego dziecka. Nie ma mowy.

Nie nalegałam. Chciałam to zrobić dla Adama, sama już nie czułam potrzeby posiadania dzieci.
Przez kilka lat byliśmy względnie szczęśliwi. Znaleźliśmy sobie wspólne hobby – rowery szosowe. Dzięki temu mieliśmy o czym rozmawiać. Oglądaliśmy razem zawody, latem razem jeździliśmy. Nigdy się nie kłóciliśmy. Ale może po prostu dlatego, że nigdy nie poruszaliśmy trudnych tematów? Zaczynaliśmy mówić o czymś innym, gdy tylko jedno z nas zauważało, że drugie ma inne zdanie.

Marzyła mi się porządna kłótnia

– Jak wy to robicie, że się tak we wszystkim zgadzacie? – dopytywały koleżanki.

A ja w głębi duszy marzyłam o porządnej kłótni. Takiej z trzaskaniem drzwiami, a może i tłuczeniem talerzy. Bo to nasze ugrzecznione życie było po prostu… mdłe. Kilka razy próbowałam się z Adamem pokłócić. Celowo wygłaszałam uwagę, co do której miałam pewność, że powinna go zdenerwować. Prowokowałam. I nic.

– Masz ochotę na kanapkę? Przełączyć na wiadomości? Jutro pojadę do rybnego, mam ochotę na dorsza… – Adam był mistrzem zmieniania tematu.

Nie wiem, czy rzeczywiście odpowiadało mu takie ugrzecznione życie w temperaturze pokojowej, czy to był jego sposób na przetrwanie, bo uważał, że nie może mnie porzucić. W końcu się poddałam. Też się uśmiechałam, dziękowałam, przepraszałam. Latem, jesienią i wiosną mieliśmy rowery. Każdy weekend spędzaliśmy na szosie i jakoś czas mijał. Ale zimy zaczęły się stawać nie do zniesienia.
We wrześniu Adam zaraził się w pracy koronawirusem. Przeszedł chorobę łagodnie, ja się nie zaraziłam. Ale te dwa tygodnie, które spędziliśmy w izolacji, doprowadziły do tego, że podjęłam decyzję.

Pierwszego dnia „wolności” Adam przygotował uroczystą kolację. Wyjątkowo dużo mówił. Ja zaś w milczeniu zjadłam krem pomidorowy, kopytka ze zrazami i zasmażanymi buraczkami. Chciałam się odezwać przed deserem, ale crème brûlée pachniał tak smakowicie, że poczekałam. Adam poszedł do kuchni i wrócił z butelką wina musującego.

– Zaczekaj, muszę ci powiedzieć coś ważnego. Odchodzę. Dziś złożyłam w sądzie pozew rozwodowy. Nasze małżeństwo od dawna nie istnieje. Tylko nie mieliśmy odwagi się do tego przyznać…

Moje słowa zagłuszył huk. Adam cisnął butelką o podłogę. Wino rozprysnęło się po całym pokoju.

– Ty niewdzięczna suko! Jak możesz? Poświęcałem się dla ciebie przez tyle lat! Udawałem, że jesteś coś warta, żeby i inni tak myśleli. A ty jesteś zerem, bez serca, nawet dziecka nie chciałaś mieć, choć to obowiązek kobiety! Ale wierzyłem w tę głupią przysięgę… A ty mi się tak odpłacasz?

Ostatniego dnia naszego wspólnego życia wreszcie doczekałam się kłótni. Adam wyrzucał z siebie inwektywy przez kilkanaście minut. Jakby eksplodowało w nim to wszystko, czego nie powiedział mi przez ostatnie lata.

– Wynoś się natychmiast, to jest moje mieszkanie, ja na nie zapracowałem, nie masz do niego żadnego prawa! – ryczał dalej Adam.

Poszłam do sypialni i wzięłam dwie walizki, które już miałam spakowane. Położyłam klucz na stole.

– Przepraszam. Przepraszam, że robię to dopiero teraz. Zmarnowaliśmy sobie nawzajem mnóstwo czasu – powiedziałam i wyszłam. Nie wiem, co to było, ale coś rozbiło się o drzwi wejściowe, gdy tylko je za sobą zamknęłam.

Byłam wolna. I kompletnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić.

Przyjęła mnie pod swój dach aż na dwa miesiące

Zadzwoniłam do Beaty, właścicielki kwiaciarni, w której ciągle pracowałam. Była jedyną osobą, która znała prawdę o moim małżeństwie. Z nią, może dlatego że nie była moją przyjaciółką, lecz szefową, rozmawiało mi się łatwiej niż z koleżankami. Beata była wdową od dziesięciu lat. Chwaliła sobie samodzielność. Nigdy otwarcie nie namawiała mnie do rozwodu, ale byłam pewna, że zrozumie moją decyzję. Nie zawiodłam się.

– Przyjeżdżaj natychmiast, już szykuję gościnny pokój. I wstawiam wino do lodówki. Wszystko mi opowiesz, jak przyjedziesz – Beata przerwała mi moje tłumaczenia.

Mieszkałam u niej prawie dwa miesiące, aż do rozwodu. Dostaliśmy go już na pierwszej rozprawie – nie mieliśmy ani dzieci, ani majątku (oprócz mieszkania, które zgodziłam się zostawić Adamowi), a sąd chyba chciał mieć nas z głowy. Po rozwodzie wynajęłam malutką kawalerkę. Było mnie stać, bo Beata zatrudniła mnie na cały etat. Sama postanowiła mniej pracować, tylko dwa razy w tygodniu.
Spodobało mi się samotne mieszkanie. Miałam czas na książki, filmy. Jadłam pizzę i chińszczyznę i byłam szczęśliwa.

Moje koleżanki mnie unikały. Kiedy usłyszały, że się rozstaję z Adamem, wszystkie uznały, że musiał mnie zdradzić. Ale kiedy wyjaśniałam, że to ja doszłam do wniosku, że nasze małżeństwo nie działa, robiły wielkie oczy.

– Oszalałaś? Jak możesz tak po prostu zostawiać idealnego faceta? Przecież we wszystkim się zgadzaliście, do tego przystojniak z niego, no i nieźle zarabia. Robisz błąd! – od każdej z nich słyszałam niemal taką samą gadkę.

Nasze kontakty szybko się urwały. Kiedy one i ich mężowie musieli wybrać między Adamem i mną, wybierali jego. Okazało się, że za bardzo za nimi nie tęsknię. Nie pojechałam na święta do domu. Rodzice nie zaakceptowali mojej decyzji o rozwodzie. Prawie się do mnie nie odzywali. Gdy zadzwoniłam z życzeniami, rozmawialiśmy jakieś pięć minut. Na Wigilię zaprosiła mnie Beata. Okazało się, że miała dla mnie niezwykły prezent.

– Mówiłam ci już, że myślę o emeryturze. Ale nie potrafię sprzedać kwiaciarni. Założyłam ją 45 lat temu… I wiesz, nie wyobrażam sobie, że miałaby trafić w obce ręce. Dlatego chcę ją… przekazać tobie. Co ty na to? – Beata podała mi małą paczuszkę. Otworzyłam ją. W środku był klucz.

Nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Beata, jejku, bardzo bym chciała. Ale ja nie mam pieniędzy, żeby kupić od ciebie kwiaciarnię, przecież wiesz…

– Ale kto tu mówi o kupnie?

– Daj spokój, przecież wiem, że będziesz dostawać minimalną emeryturę, twój plan zawsze zakładał, że kwiaciarnię sprzedasz.

– A teraz mam inny plan. Po pierwsze – będę u ciebie dalej pracować. A oprócz tego będziesz mi wypłacać udział w zyskach. Ile – to się jeszcze dogadamy. Już twoja w tym głowa, żebyś rozkręciła interes i mogła mi zapewnić godną starość. Liczę na ciebie!

Spierałyśmy się tak jeszcze długo, ale raczej tylko dla zasady. Od początku wiedziałam, że przyjmę ten prezent. I nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę wprowadzać w kwiaciarni swoje pomysły! Formalnie zostałam jej właścicielką 1 stycznia. Ale nie bardzo wiedziałam, jak się zabrać do zmian. Było mi głupio szarogęsić się przy Beacie. To ona podjęła temat po dwóch tygodniach.

– Hej, szefowo. Może chociaż nowy szyld powiesisz? Ten stary już dawno wyblakł. Pora się zabrać do roboty!

Powiedziałam jej prawdę – że boję się, że jak zacznę wprowadzać swoje pomysły, to jej będzie przykro.

– OK, rozumiem, nie chcesz, żebym ci patrzyła na ręce. To zrobimy tak. Ja na miesiąc wyjadę. Moja kuzynka prowadzi pensjonat. Teraz stoi pusty, więc namawia mnie, żebym przyjechała na trochę. No to się zgodzę! I obiecuję, jak wrócę, nic nie powiem. Nawet jak zamienisz kwiaciarnię w sex-shop. Co ty na to?

Co było robić? Zgodziłam się. I ostro zabrałam się do roboty.

Wierzę, że biznes się rozkręci. Nie może być inaczej!

Zaczęłam od wnętrza. Wymieniłam podłogę, pomalowałam ściany. Kupiłam nowe, kolorowe wazony. Na giełdzie znalazłam nowych dostawców – Beata kupowała tylko „bezpieczne” kwiaty – róże, tulipany, goździki, frezje. Ja wprowadziłam nowe gatunki, takie, których nazw długo nie mogłam zapamiętać. Zupełnie przez przypadek natrafiłam w internecie na stronę młodej artystki, która robiła urocze gliniane figurki. Zaproponowałam jej, że będę je sprzedawać. Joanna zadeklarowała, że zrobi mi nowy szyld. Gliniany! Zamiast starego hasła „Kwiaty u Beaty” głosił: „U Beaty – nie tylko kwiaty”.

Z powodu pandemii wielkiego uroczystego otwarcia nie było. Ale Beata po powrocie z urlopu musiała przeciąć wstążkę i wypić kieliszek szampana. Bałam się jej reakcji, ale okazało się, że naprawdę jej się podoba! Mam mnóstwo pracy. Uczę się księgowości i tajników mediów społecznościowych (założyłam stronę kwiaciarni na Facebooku i Instagramie), szukam nowych artystów, którzy chcieliby z nami współpracować.

Na razie ruch jest niewielki i obroty nie najlepsze. Ale jestem pewna, że późną wiosną, a najpóźniej wczesnym latem nasze życie wróci do normy, a ludzie zaczną kupować kwiaty jak szaleni. Wystarczy tylko chwilę poczekać.

Czytaj także:
„Teściowa rządziła się w moim domu, grzebała w naszych rzeczach i próbowała przekonać narzeczonego, żeby mnie zostawił”
„Uciekłam sprzed ołtarza, bo zrozumiałam, że on mnie nie kocha. Chciał się tylko dorwać do kasy mojego taty”
„Mam rozmowę o pracę u kolegi ze szkoły. Boję się, bo dałam mu kosza wiele lat temu. Był brzydki i źle się ubierał”

Redakcja poleca

REKLAMA