Mam dwadzieścia osiem lat, pracuję w spółdzielni mieszkaniowej, jestem jedną z wielu urzędniczek. Cóż, stanowisko i otrzymywane za nie 2700 złotych netto nie czynią mnie kimś, na kogo należałoby zwracać uwagę. Siedzę więc sobie przy biurku, przekładam papiery i co jakiś czas zaciskam nogi, wzdycham i zamykam mocno oczy… Ktoś z boku, kto znałby historię moich ostatnich 1460 dni, powiedziałby:
– Dziewczyno, na co ty narzekasz? Inna na twoim miejscu za to, co przeżyłaś, dałaby się pokroić na sto plasterków.
Być może w innych okolicznościach i ja skomentowałabym to ze śmiechem:
– Szczęściara, która chce wyrzucić miliony przez okno…
Ciekawi was, o co tu chodzi? O orgazm.
Uważały mnie za zmyślającą wariatkę
Wiem, to fajna sprawa. A ja, odkąd pamiętam, miałam dużą – zbyt dużą! – łatwość jego przeżywania. Początkowo sprawiało mi to niesamowitą frajdę. Potem zaczęło być kłopotliwe, następnie denerwujące, męczące, aż wreszcie zaczęło doprowadzać mnie do szału.
Nie rozumiecie? A czy któraś z was miała w ciągu dnia sto orgazmów?! I to bez specjalnych starań? Jak wiadomo, kobieta szczytuje intensywnie na tysiące sposobów, o ile oczywiście jej partner wie, jak ją rozbudzić i zaprowadzić na Mount Everest rozkoszy. Nasze orgazmy mają niezliczone ilości barw, odmian i półtonów. Zazwyczaj facet zainteresowany tylko sobą nie ma o tym pojęcia.
Kiedy opowiadałam moim przyjaciółkom o tym, co przeżywam, te zawsze uznawały mnie za zmyślającą wariatkę ze skłonnością do nimfomanii, marzącą o tym, żeby stale leżeć pod pierwszym lepszym facetem.
Siedzę przy biurku i nagle… No wiecie.
Tyle że ze mną jest wręcz odwrotnie: do przeżycia orgazmu w ogóle nie potrzebuję mężczyzny! Ani nawet żadnych gadżetów z sex-shopu. To przychodzi… samo! Niezależnie od mojej woli czy chęci, nawet gdy siedzę przy biurku zajęta pracą, i to kilkanaście razy w ciągu dnia!
Co do dziewczyn, to one nie bardzo chciały słuchać ani znaleźć radę na moją przypadłość.
– Na cholerę chcesz wiedzieć dlaczego? – dopytywała się Grażyna. – Jesteś najszczęśliwszą dziewczyną na całej kuli ziemskiej! Każdej z nas potrzebny jest do tego facet albo chociaż wibrator. Chłop to kłopoty życiowe związane z wychowywaniem i jego, i dzieci, które nam po drodze zmajstruje. Wibrator… szkoda gadać. A ty masz to, co w życiu najprzyjemniejsze, ot tak! Za friko.
Idiotka.
Postanowiłam pójść ze swoim problemem do lekarza. Kiedy weszłam do ginekologa i powiedziałam, że czasami w ciągu dnia mam sto orgazmów, ten spojrzał na mnie, jakbym spadła z księżyca. A potem spytał, czy poznam go z facetem, który mi tak dobrze robi.
– To musi być kamikadze! – orzekł zdecydowanym tonem. – Jeśli go pani nie powstrzyma, to narzeczony straci życie.
Idiota.
Naprawdę potrzebowałam pomocy
Gdyby potrafił liczyć, szybko doszedłby do wniosku, że mój „narzeczony kamikadze” (który w tamtym momencie nawet nie istniał) musiałby nieustająco uprawiać ze mną seks. Przecież to i fizycznie, i logistycznie niewykonalne. Bo niby kiedy miałabym chodzić do pracy?
Wyszłam z gabinetu wściekła, trzaskając drzwiami. Nadal jednak nie wiedziałam, skąd się wzięła moja przypadłość. Ten ginekolog potraktował mnie jak idiotkę, a ja naprawdę nie przesadzam! Kiedyś nawet policzyłam swoje orgazmy. Oto malutki fragment mojego kalendarza sprzed roku: 8 stycznia – 98; 9 stycznia – 101; 10 stycznia – 96… W najgorszych momentach dobijałam do 110 orgazmów dziennie! Koszmar!…
Oczywiście były one różnego typu i nasilenia. Jedne ledwo wyczuwalne, po pewnym czasie nawet przestałam je zauważać. No, może trochę przesadzam. Robiło mi się miło, czułam się radośnie i byłam pokojowo nastawiona do otaczających mnie ludzi. Może dlatego owe orgazmy nazywałam pokojowymi.
Kiedyś przyszło mi do głowy, że gdyby natura obdarzyła nimi całą ludzkość, nie byłoby wojen, a liczba mieszkańców Ziemi błyskawicznie przekroczyłaby dziesięć, nie… sto miliardów! Tak więc to były te najlżejsze i najmniej absorbujące moją uwagę. Średnio – około osiemdziesięciu procent w ciągu dnia. Potem szły orgazmy średnie. Kiedy taki mnie łapał, dostawałam kolorów na twarzy, mój oddech gwałtownie przyśpieszał, i wszyscy, którzy w tym momencie znajdowali się w pobliżu, byli przekonani, że zaraz zemdleję. Kilka razy nawet tak się stało.
Zwykle kręciło mi się w głowie i siłą zwalczałam przemożną chęć położenia się na podłodze. Ale i te napady jeszcze dawało się przeżyć. Najgorsze były te osiem do dwunastu w ciągu doby. Te potężne, „prawdziwe”, od których „trzęsła się ziemia cała”. Świetnie, jeśli dopadały mnie w nocy, gdy spałam i śniłam. Jednak bywały dni, kiedy doświadczałam ich w pracy, sklepie, u lekarza, a nawet w trakcie leczenia kanałowego zęba!
Naprawdę potrzebna mi była pomoc, dlatego zaczęłam odwiedzać gabinety psychologiczne. Dopiero trzeci z kolei terapeuta, zresztą w odległej miejscowości, przyznał, że domyśla się, o co tu może chodzić. Po wysłuchaniu mojej opowieści, po serii pytań stwierdził, że cierpię na rzadką, niedawno odkrytą przypadłość, która określana jest mianem zespołu przetrwałego pobudzenia seksualnego. To spontaniczne i niechciane pobudzenie seksualne.
Dziś czuję się jak nowo narodzona
Dalej psycholog mówił to, co ja wiedziałam od co najmniej czterech lat: że nadchodzącego orgazmu kobiety nie potrafią ani przewidzieć, ani mu zapobiec.
– Podniecenie seksualne mogą wywoływać również zwykłe czynności – wyliczał terapeuta. – Jazda samochodem, kapiąca rytmicznie woda z kranu, a nawet wibracje odkurzacza czy telefonu komórkowego…
– Ja to wiem! – przerwałam tę tyradę. – Ale jak się tego pozbyć? I skąd ja to, do cholery, mam?
– No cóż, przyczyny pani schorzenia nie zostały jeszcze dokładnie poznane, mówi się między innymi o zmianach w obrębie centralnego układu nerwowego, jednak to wciąż nic pewnego – oznajmił facet. – Ja zalecałbym terapię, może połączoną z farmakologicznym wsparciem. Ale do tego potrzebna byłaby jeszcze konsultacja psychiatry. No i nie ręczę za sukces. Przyznaję, byłaby pani moim pierwszym… – zawahał się – przypadkiem.
Podziękowałam panu ładnie i pełna mieszanych uczuć wróciłam do domu. Po tej rozmowie wcale nie czułam się mądrzejsza. A świadomość, że na moje schorzenie jeszcze nie ma lekarstwa, zwyczajnie mnie dobijała…
Odpuściłam sobie lekarzy oraz terapie, postanowiłam pogodzić się ze swoim losem. A pewnego dnia pod koniec zimy do mojego pokoju wszedł Piotr. Od pierwszego wejrzenia przypadliśmy sobie do gustu. Nie wiem, co mnie do niego ciągnęło, lecz coś wręcz krzyczało we mnie, że nie powinnam dać mu odejść. Umówiliśmy się na kawę i… już wiedziałam, co się dzieje. I nie pozwoliłam mu odejść.
Od dwóch lat jesteśmy szczęśliwym małżeństwem. Mojemu mężowi daleko do wytrawnego kochanka i to paradoksalnie mnie ratuje. Przy Piotrze w ogóle przestałam doświadczać orgazmów, a jego nieporadny seks kompletnie mnie ich pozbawia, za co jestem mu szczerze wdzięczna. Przysięgam! Miłość, seks i zaspokojenie to zwykła chemia. Wystarczy, że nie widzę się z Piotrem dłużej niż dwa dni i tamte fale znowu powracają. Chociaż nie wiem jakim cudem – Piotr mnie uleczył!
Czytaj także:
„Zdradzałem żonę już przed ślubem, bo była kiepska w łóżku. Po 8 latach małżeństwa zmieniła się w pięknego łabędzia”
„Przez 10 lat małżeństwa żona udawała, że jestem świetny w łóżku. Przez przypadek odkryłem, co naprawdę o mnie myśli...”
„Do cnotki mi daleko, nie leżę w łóżku jak kłoda, ale to czego oczekuje mój mąż to przesada. Chce ze mnie zrobić ladacznicę?”