„Miałam dość bycia na garnuszku męża i wybrałam niecodzienny zawód. Nikt we mnie nie wierzył, a teraz mnie podziwiają”

Pewna siebie kobieta fot. iStock by GettyImages, Westend61
„Wszyscy we mnie wątpili, mąż się nabijał, a dzieci o mnie bały. Jednak czułam, że to praca dla mnie. Poza tym musiałam wyrwać się z domu, żeby udowodnić sobie, że jeszcze życie się dla mnie nie skończyło”.
/ 07.10.2023 15:15
Pewna siebie kobieta fot. iStock by GettyImages, Westend61

Co z tego, że czuję się młodo? Nieważne! Mam czterdzieści sześć lat, a więc dużo. A do tego jestem niedoświadczona, co najwyżej mogę szukać pracy jako opiekunka do dzieci!

Największym moim marzeniem w dzieciństwie było zostać pilotem. Wychowałam się niedaleko Dęblina, słynącego ze Szkoły Orląt kształcącej lotników wojskowych. Szkoleniowe samoloty latały nam nad głowami, a granatowe mundury spotykało się na każdym kroku. To działało na wyobraźnię.

Nam, dziewczynom jeszcze w podstawówce, podchorążowie wydawali się młodymi bogami. Byli przystojni, a otaczała ich aura prawdziwego bohaterstwa. Zdarzały się przecież katastrofy, niektórzy ginęli podczas ćwiczebnych lotów. Tym bardziej wydawali się nam romantyczni i nieustraszeni.

Jestem kobietą, więc nie mogę

Do liceum lotniczego, przedsionka Szkoły Orląt, wybierali się najfajniejsi chłopcy. Musieli zdawać trudne egzaminy i mieć żelazne zdrowie. Już sama decyzja o zdawaniu nobilitowała ich w naszych oczach. Od chwili, gdy oświadczali, że idą na pilotów, kochałyśmy się w nich na zabój wszystkie naraz.

W moim przypadku było coś jeszcze. Chciałam być wśród nich. Widok samolotu od zawsze budził we mnie dziwne uczucia. Z jednej strony była to nostalgia, pragnienie wzbicia się w niebiosa, w ten cudowny błękit. Zawsze kochałam wpatrywać się w niebo i w chmury, śledzić ich zmieniające się kształty, porównywać kolory.

Jako dziecko, głęboko wierzyłam w to, że jestem aniołem, który za karę nie mieszka w niebie, tylko na ziemi. Miałam wrażenie, że tam w górze znajduje się mój prawdziwy dom. Dorastając, nabrałam przekonania, że powietrze to mój żywioł, a w poprzednim wcieleniu byłam ptakiem i pamięć tego żyje we mnie bardzo mocno i głęboko.

Z drugiej strony i jakby zupełnie na przekór dziewczęcym sentymentom samoloty po prostu mnie fascynowały, dużo bardziej zresztą niż ptaki. Wielka kupa żelastwa i – proszę – wznosi się do góry tak lekko, tak szybko, po prostu cud. Bardzo byłam tego ciekawa. Nie leciałam samolotem nawet raz, ale marzyłam o tym, by to zrobić i to nie w roli pasażera, lecz prowadzącego. Chciałam się dowiedzieć, jak wprawić w ruch tę niezwykłą maszynę, jak działa jej silnik, wszystkie te skomplikowane urządzenia. Co to za wyzwanie!

Niestety, w tamtych czasach dziewczyn do tej szkoły nie przyjmowano. Wkurzało mnie to. Dlaczego nie? Dlaczego nie będę mogła prowadzić samolotu wyłącznie dlatego, że jestem babą? Moi rodzice mieli samochód i mama prowadziła dużo lepiej niż tata. Miała doskonały refleks, wyczucie odległości, prowadziła pewnie, swobodnie, z optymalną dawką brawury. Tymczasem wszyscy dookoła robili głupie miny i przewracali oczami.

– Baba za kierownicą! Haha.

Rzeczywiście, bardzo śmieszne.

Los miał dla mnie inne plany

W końcu wyprowadziliśmy się z tamtych okolic i moje lotnicze fascynacje gdzieś uleciały. Można powiedzieć, że górę wzięła romantyczna strona mojej duszy. Przestały mnie pociągać silniki odrzutowe, a zaczęły literatura i filozofia. Poszłam na studia humanistyczne.

Nie skończyłam ich. Kolejna faza mojego życia to wychowywanie dzieci. Ania przyszła na świat na początku trzeciego roku, jeszcze wtedy pełna byłam optymizmu, że dam radę i pogodzę studiowanie z macierzyństwem. Wierzyłam, ale kilka miesięcy po porodzie znowu byłam w ciąży. Poddałam się.

Przyszedł na świat Pawełek, a potem jeszcze Jola i w końcu Beatka, którą urodziłam już po trzydziestce.
Nie mogę powiedzieć, że mi się kiedykolwiek nudziło, dom i dzieciaki pochłaniały mnie bez reszty.

Koleżanki na ogół nie rozumiały mojego wyboru, wszystkie pracowały zawodowo i jakoś łatały życie swoje i swoich rodzin, tak by dziury nie były zbyt widoczne. Ja poszłam inną drogą, zawsze osiągalna dla swojej rodziny, zawsze przy nich i z nimi.

„Chcesz zostać kierowcą autobusu? Zgłoś się do nas!”

Mąż zarabiał na tyle dobrze, że nie musieliśmy się martwić o pieniądze. Lubił wrócić do domu i zastać wszystko na swoim miejscu: obiad na stole, piwo w lodówce, a dzieci przy lekcjach. Lata mijały, a ja trwałam w wiecznej gotowości służenia najbliższym. Sęk w tym, że coraz mniej było im ono potrzebne.

Nawet mężowi przestało w końcu zależeć na domowym obiedzie, godziny pracy zmieniły się, teraz jadł w biurze lunch przygotowywany przez firmę cateringową, a kolacje ograniczał w trosce o utrzymanie figury. Bardzo mu nagle zaczęło zależeć na płaskim brzuchu, wieczory zamiast przy piwie, spędzał w siłowni. Moda? A może kryzys wieku średniego?

Mnie on też dopadł. Coraz częściej przychodziło mi do głowy, gdy siedziałam tak sama przed telewizorem, z niepokojem zerkając na zegar, że powinnam pójść do jakiejś pracy, oderwać się od tego wszystkiego. Czy mój ślubny naprawdę tyle czasu ćwiczy swoje mięśnie? Czy Beatka nie za długo przesiaduje u chłopaka?

Przecież wiem, że jego rodziców nigdy nie ma w domu, są sami tylko we dwoje. Czy Ania zrobi wreszcie jakieś studia? Właśnie zaczęła drugi kierunek, bo pierwszy przestał jej odpowiadać. A Pawełek? Dwadzieścia trzy lata i wciąż nie ma żadnej dziewczyny. Czy na pewno wszystko z nim w porządku?

Ile się można zamartwiać? Do końca życia będę taką kwoką zagarniającą pod swoje skrzydła niesforne potomstwo? Będę doprowadzać podłogi do stanu lśnienia, zapełniać lodówkę i gotować potrawy, na które nikt nie ma ochoty, bo jadł na mieście? Hola! Wciąż czuję się młoda i pełna sił, powinnam to wykorzystać, zanim popadnę w depresję i stanę się smutną, zgorzkniałą, nikomu niepotrzebną starą lampucerą.

Oczywiście, moje zawodowe CV to porażka. Nigdy nie pracowałam poza domem, ale przecież mogę się jeszcze do czegoś nadać. Mam skończone trzy lata studiów i odchowane dzieci, jestem inteligentna, bystra, dobrze zorganizowana, obowiązkowa i pracowita, posługuję się komputerem, coś tam jeszcze pamiętam z angielskiego. Mogłabym być idealną sekretarką w jakiejś małej firmie, asystentką pani dyrektor, recepcjonistką u lekarza, odbierać telefony albo sama dzwonić…

Wydawało mi się, że jak dobrze poszukam, to na pewno znajdę. Czy taka kobieta jak ja nie jest skarbem? Wici zostały rozesłane, znajomości uruchomione.

I figa z makiem. Moje koleżanki już lata temu przewidziały tę sytuację. Wypadłam z rynku, zawodowo przestałam istnieć, a właściwie nawet nie zaczęłam. Teraz jestem za stara. Co z tego, że czuję się młoda? Nieważne, mam czterdzieści sześć lat, a więc dużo, a do tego jestem niedoświadczona, co najwyżej mogę szukać pracy w rejonach, na których najlepiej się znam – jako opiekunka do dzieci albo osoba prowadząca dom.

Dzięki serdeczne! To już wolę prowadzić swój własny.

I gdy już odpuściłam i pogodziłam się, choć z goryczą, że dokończę żywota jako perfekcyjna pani domu, wpadło mi w oko ogłoszenie w miejskim autobusie: „Chcesz zostać kierowcą? Zgłoś się, czeka na ciebie praca!”

– Chyba zwariowałaś, Anetko! – Przemek naprawdę patrzył na mnie jak na wariatkę. Miał grozę w oczach.

– To kobiety w ogóle prowadzą autobusy?

– Tak, muszę tylko zrobić prawo jazdy kategorii D, kurs trochę kosztuje, ale to się zwróci w przyszłości, jak już zacznę pracować. Wszystkiego się dowiedziałam. Najpierw prawo jazdy, potem jeszcze różne kwalifikacje i jeśli przez wszystko przejdę, to mogę ruszać w drogę. Jestem taka podekscytowana!

– Ale przecież to strasznie ciężka praca. Czy ty sobie zdajesz sprawę, na co się porywasz? – dopytywał mąż.

– Myślisz, że nie dam rady? – zaperzyłam się. – To zobaczysz!

Ogarnął mnie wojowniczy nastrój. Zawsze byłam dobrym kierowcą (po mamie!) i bardzo lubiłam prowadzić samochód. Kiedy jeździliśmy na wakacje, chętnie zmieniałam męża za kółkiem, a po Warszawie krążyłam niemal codziennie. A to robiłam zakupy, a to odstawiałam dzieciaki na popołudniowe zajęcia.

Co za wyzwanie!

Przypomniały mi się dziecinne marzenia o pilotowaniu samolotów. Jasne, autobus to nie samolot, ale zawsze to kawał maszyny. Szczególnie ten długi, przegubowy. Ale zrobią gały, jak mnie wreszcie zobaczą za kierownicą. Wszyscy. Przemądrzałe koleżanki ze swoimi wielkimi biurowymi karierami, wątpiący mąż i wystraszone dzieci.

– Mamo, po co ci to? Na co? Przecież tata zarabia, nie musisz tego robić! Nie musisz w ogóle pracować – w takiej bądź innej wersji słyszałam to samo zdanie.

Nikt we mnie nie wierzył. I nikt nie rozumiał mojego pragnienia, by wyrwać się wreszcie z domowych pieleszy, przewrócić wszystko do góry nogami, wyjść z szufladki, w jaką przypadkowo wpakował mnie los. Chciałam coś jeszcze osiągnąć, coś pokazać i przeżyć.

Uparłam się. Wsiadając do autobusu, cała aż dygotałam od tej adrenaliny, która się we mnie wydzielała. Tonami? Litrami? Wszystko jedno!

Zdałam pierwszy egzamin, drugi, trzeci. Nigdy za pierwszym razem, łatwo nie było. Ale nie ja jedna walczyłam, męczyli się wszyscy, wielu się wykruszyło. Po sześciu miesiącach zmagań, zszarganych nerwów, chwil kompletnego załamania, ataków paniki z jednej strony i oślego uporu z drugiej, podpisałam trzymiesięczną umowę o pracę.

Pękałam z dumy. Osiągnęłam cel! Spełniłam w maleńkiej części swoje dziecinne marzenie, a w dużej – świeżo dojrzałe ambicje. Polał się szampan. Rodzina i koleżanki patrzyli na mnie jak na bohaterkę. Chyba nie mogli uwierzyć, że mi się udało…

Jak mam sobie z tym poradzić?!

Euforia minęła, gdy zaczęłam regularną pracę, na dwie zmiany, od świtu do popołudnia albo od popołudnia prawie do nocy. Przez pierwszy tydzień jeździłam z patronem, starym, doświadczonym kierowcą, raczej z natury przeciwnym babom za kółkiem. Nieustannie mnie krytykował, ale ostatecznie wydał opinię wielce pozytywną.

Codziennie inna trasa, codziennie inny autobus. Nie tak to sobie wyobrażałam. Na myśl o tym, że za kilka, za dwa, za jeden dzień wyruszę w trasę zdana tylko na siebie, martwiałam z przerażenia. To już nie tylko stres związany z prowadzeniem ogromnej maszyny w ruchu miejskim. Tak naprawdę łatwiej byłoby pilotować samolot, jestem pewna. Owszem, był większy i może bardziej skomplikowany, ale i pomocy więcej.

Jak spamiętać wszystkie te trasy, przystanki? Po ciemku czasem nawet ich nie widać. Jak nie pogubić się w labiryntach osiedlowych uliczek? Jak wyrobić się na małych rondach? Skąd wiedzieć, kiedy zmienić pas, by się znaleźć na odpowiednim we właściwym momencie? Jak kombinować, żeby zmieścić się w rozkładzie jazdy, gdy korki paraliżują całe miasto?

Do tego ten niemiłosierny tłok na ulicach, ta nerwowość, chamstwo, wymuszanie pierwszeństwa, zajeżdżanie drogi. Tak, po prostu horror. Zwykły pasażer czy też kierowca osobowego nie ma zielonego pojęcia, na jakie stresy jesteśmy narażeni.

Pół dnia jeździłam jako kierowca, a drugie pół jako pasażer, poznając trasy i ucząc się przystanków.
Nie mieszcząc się w pasie, potrąciłam kilka słupków. Raz mało nie najechałam na kobietę, a raczej kobieta mało nie weszła mi pod koła. Nerwy zżerały mnie żywcem. Czy naprawdę się nadaję? Coraz częściej ogarniało mnie zwątpienie.

Aż przyszedł ten dzień. Od rana ulewny deszcz. Niskie chmury, niskie ciśnienie. Trasa jak zwykle nowa, bo przecież musimy znać je wszystkie. Taka jest polityka firmy. Krążyłam po jednej z wielkomiejskich sypialni, wielkości sporego miasta. Chwila nieuwagi i… skręciłam o jedną uliczkę za wcześnie. Bardzo wąską, a do tego ślepą…
– Ale się wp…! – usłyszałam za sobą podniecone głosy. – No, teraz to już nie wyjedzie! Nie ma siły! Ciekawe, co zrobi. No tak, jasne, baba. Na cholerę je w ogóle przyjmują? Co to, chłopów brak?

Nagle poczułam, że mam tego wszystkiego dosyć, z całego serca dosyć.

Ach, poddać się, wyłączyć silnik i wyskoczyć z tego piekielnego rzęcha! – przyszło mi nagle do głowy. – Wmieszać się w tłum, uciec, zniknąć, zapaść pod ziemię. Odpuścić sobie raz na zawsze. Niech przyjedzie obsługa techniczna i zabierze tego cholernego potwora. Nie chcę pieniędzy, nie chce tej pracy. To przecież nie dla mnie!

Opanowałam się. Sama nie wiem jak, ponieważ byłam zbyt zdenerwowana, by to zapamiętać, ale w końcu wydostałam się z tej osiedlowej pułapki.

W zajezdni opowiedziałam o całym zdarzeniu koledze, pierwszemu lepszemu, na którego wpadłam, kompletnie przypadkowemu. Musiałam to z siebie wyrzucić. Nie zrobił zdziwionej miny, tylko zaśmiał się złośliwie.

– A co, myślisz, że ty pierwsza chciałaś dać nogę? Niektórzy tak nawet zrobili, Aneta. Uwierz mi, znałem takich!

A więc dlaczego nie? Może jednak to praca akurat dla mnie?

Czytaj także:
„Wścibska baba lata do kościoła na przeszpiegi. Węszy po ławkach, kto i co ma za uszami, a potem rozpowiada po wsi”
„Liczyłam na związek z Pawłem, a on liczył moje pieniądze. Dałam się podejść jak nastolatka i drogo za to zapłaciłam”
„Dorabiam sobie uczciwie na parkingu żeby związać koniec z końcem. Żaden bogacz z Zachodu nie będzie mi się tu panoszył”

Redakcja poleca

REKLAMA