Zawsze miałem skłonności do oceniania innych po wyglądzie. Często nabierałem niechęci do kogoś, jak się potem okazywało całkiem równego gościa, tylko dlatego, że coś mi się w nim nie podobało. I nieraz wyszedłem na tym jak Zabłocki na mydle, ale taka już była moja natura. Przynajmniej do tamtego wakacyjnego wieczoru, kiedy to przejechałem się na swoich osądach tak, że jeszcze długo było mi wstyd przed samym sobą…
Po wypadku przeszedłem na rentę, choć dobiegałem dopiero sześćdziesiątki. Były to marne pieniądze, ale na szczęście mogłem dorobić.
Należę do grupy osób z umiarkowaną grupą niepełnosprawności, więc udało mi się załatwić robotę na hotelowym parkingu, prawie w samym centrum miasta. Tu, na Wybrzeżu, sezon był w pełni, więc i u mnie panował jeszcze spory ruch. Praca nie była ciężka, nawet ze swojego pawilonu nie musiałem wychodzić, bylebym tylko przypilnował, żeby każdy kierowca po zaparkowaniu podchodził do okienka po paragon z godziną wjazdu. A potem tylko wystawiałem rachunki, inkasowałem należność i podnosiłem szlaban.
Z nudów, czasem nie mogąc już wysiedzieć na swoim stołku, obserwowałem te wszystkie samochody z rejestracjami niemal z całej Europy. Ale najwięcej turystów przyjeżdżało z Niemiec. No cóż, Gdańsk, chociaż przed wojną miał status wolnego miasta i poza Polakami mieszkało tu wiele innych narodowości, to jednak Niemcy stanowili sporą ich część.
Ja sam byłem gdańszczaninem z dziada pradziada, a moi przodkowie zawsze mówili po polsku. Ale pamiętałem jeszcze z dzieciństwa, kilkanaście lat po wojnie nawet, jak w wielu sąsiedzkich domach ludzie mówili po niemiecku. Wielu z nich potem wyjechało na Zachód, więc nic w tym dziwnego, że przyjeżdżali tu teraz na wakacje, często pokazując młodszemu pokoleniu, wnukom, a nawet prawnukom, ulice i skwery, po których oni sami, za dzieciaka biegali.
Przeważnie przyjeżdżali takimi furami, na jakie mnie ani moich dzieci nigdy nie byłoby stać. Niektórzy zachowywali się zbyt głośno, śmiali się, pokrzykiwali, jakby byli u siebie.
Co prawda, zostawiali potem spore napiwki, które szybko chowałem do kieszeni, w końcu pieniądze nie śmierdzą, ale jakaś niechęć w duszy pozostawała. Niechęć i zazdrość.
Ani mi się śni pomagać temu bogaczowi z Niemiec!
Tamtego dnia przyszedłem na nocną zmianę, jak zwykle na dziewiętnastą. Miałem nadzieję, że noc będzie spokojna, bo pogoda się akurat zmieniła, zrobiło się zimno i padał rzęsisty deszcz. I tak do północy na parkingu panował nawet spokój, wjechało tylko kilka wozów, których właściciele szybko przemknęli do budynku, chowając się przed strugami deszczu. I wtedy pod hotel podjechał ten wielgachny kamper…
Wóz zaparkował niedaleko mojej budki, wprost pod jarzeniówką, mogłem więc mu się przyjrzeć. I chociaż wiele takich kempingowców przyjeżdżało, to taki wypasiony widziałem po raz pierwszy. Jego właściciele musieli być bardzo zamożnymi ludźmi.
Spojrzałem jeszcze na tablicę, rozpoznając hamburską rejestrację. Wypisałem paragon z godziną zaparkowania i spokojnie czekałem, aż ktoś z kampera podejdzie do okienka.
Ale jakoś nikt się nie kwapił. Czyżby ci turyści zamierzali nocować w wozie? Pomimo strug deszczu, zauważyłem, że kierowcą była kobieta. Obok niej nikt jednak nie siedział.
Czekałem cierpliwie. Jednak po dłuższej chwili, gdy wciąż nikt nie wychodził, sam podniosłem się zza biurka, zły, że muszę wyjść na taki deszcz. Pomyślałem z pogardą, że pewnie jacyś niemieccy baronowie przyjechali, skoro nawet nie chce się im ruszyć tyłka i podejść do parkingowego, chociaż to było ich obowiązkiem. No, to ja im już powiem odpowiednio kilka słów… Już miałem wyjść z budki, gdy zobaczyłem, że otwierają się drzwi kempingowca.
Wyszła z niego kobieta, ta sama, która kierowała wozem. Wyciągnęła ze środka wózek inwalidzki, pomimo nocy dostrzegłem, że był bardzo nowoczesny, taki elektryczny. Niechętnie pomyślałem, że wojnę przegrali, a każdego ich emeryta pewnie stać na taki luksus, nie to, co u nas!
Tymczasem kobieta rozłożyła wózek i pomogła wysiąść z wozu starszemu mężczyźnie, który opierał się na kulach. Usiadł, ona otuliła go starannie peleryną przeciwdeszczową, a potem jeszcze rozłożyła nad nim parasol. Ale chociaż lało jak z cebra, wózek nie ruszał ze swojego miejsca.
Ona pochyliła się, coś tam majstrowała przy kole, po chwili jednak odwróciła się w stronę mojego pawilonu, jakby szukając pomocy. Ja jednak udałem ślepego i głuchego, nie zamierzałem moknąć dla jakichś… Więc kobieta biegiem ruszyła w moją stronę.
Otworzyłem okienko.
– Czy pan mógłby mi pomóc? – zapytała po niemiecku.
Znałem ten język dobrze, uczyłem się go w szkole, poza tym w latach mojego dzieciństwa tu, w Gdańsku, mówiło się nim na co dzień.
– A co się stało? – spytałem, niechętnie zerkając na deszcz, no bo naprawdę zupełnie nie chciało mi się wychodzić z ciepłego wnętrza.
– Wózek nie działa, nie wiem dlaczego – odparła kobieta. – W dzień jeszcze był sprawny, jedziemy z Kołobrzegu, a dziadek nie dojdzie do hotelu na własnych nogach.
Pomyślałem złośliwie, że w takim razie powinien siedzieć w domu i w szachy grać, Niemiec cholerny, a nie włóczyć się po świecie!
Ale co miałem robić. Niby nie należało to do moich obowiązków, jednak byłem gospodarzem parkingu i nie wypadało mi odmówić kobiecie.
Gdy podszedłem do kempingowca, zauważyłem, że mężczyzna siedzący na wózku jest bardzo stary, musiał mieć sporo ponad osiemdziesiąt lat. Że też mu się chciało ruszać z domu w dodatku, gdy miał niesprawne nogi… Sam nie wiedziałem dlaczego, ale od pierwszego spojrzenia wzbudził we mnie wielką niechęć.
– Docisnęłam baterię, niestety, wózek nie chce ruszyć z miejsca – mówiła kobieta. – Proszę, może pan zobaczy, zawsze to męskie oko.
Od razu spostrzegłem, że przycisk za bardzo odstawał i po prostu złącza nie kontaktowały. Zrobiłem, co trzeba, wózek zadziałał.
– Bardzo panu dziękuję – ucieszyła się. – Nie poradziłabym sobie bez tego wózka, dziadek ma zupełnie bezwładne nogi, jest inwalidą wojennym, wie pan, mina o mało go nie zabiła… – to mówiąc, Niemka sięgnęła do torebki, wyjęła z niej banknot, dwadzieścia euro. – Proszę, to za fatygę – uśmiechnęła się do mnie.
Jestem gdańszczaninem z dziada pradziada…
Aż się cały najeżyłem w tym momencie! Pokręciłem głową, dumnie podniosłem do góry dłoń w geście protestu. Ja miałbym od niej przyjmować kasę? Nigdy w życiu.
Odwróciłem się ostentacyjnie i odszedłem w stronę mojej budki. Inwalida wojenny… Przecież to Niemiec i w czasie wojny pewnie niejednego Polaka zabił, zanim nie wszedł na tę minę. A teraz sobie przyjeżdża tutaj jak jakie panisko!
Mało to się nasłuchałem opowieści mojej babci, co działo się w Gdańsku przed samą wojną, jak napadano na Polaków, jak podpalano im sklepy i czasem nawet domy. A potem mój dziadek zginął w obozie, a ojciec, ujęty w łapance, jako młody chłopak został wywieziony na roboty do Rzeszy.
W mojej rodzinie nie pałano sympatią do Niemców i chociaż czasy się zmieniły, wojna dawno się skończyła i wyrosły nowe pokolenia, to ja trzymałem się swoich zasad w tej kwestii. I nie zamierzałem przyjmować napiwków od jakiegoś hitlerowca! Myślałem o tym inwalidzie na wózku z pogardą i niechęcią i gdybym wcześniej wiedział, że nogi postrzelili mu w czasie wojny, to nie wiem, czybym mu ten wózek naprawił. Pomimo sędziwego wieku mężczyzny.
Kilka dni później zauważyłem, że goście z kempingowca szykują się do podróży. Kobieta wnosiła do wozu jakieś paczki i bagaże. A potem na parking wjechał jej dziadek na wózku. Przez chwilę coś tam rozmawiali, wydawało mi się, że kobieta namawia go na coś, on jednak uparcie kręcił głową. W końcu machnęła ręką i wyszła z parkingu, zostawiając go przy wozie samego.
Myślałem, że zacznie się chwalić orderami od Adolfa
Zdziwiony ujrzałem, że po chwili skierował swój wózek w stronę mojego pawilonu. I znowu natychmiast się najeżyłem, na samą myśl o jego przeszłości. Nie miałem zamiaru z nim gadać, postanowiłem udać, że nie znam niemieckiego. Niech sobie sam radzi, ja tam nie myślałem w niczym mu pomagać.
Mężczyzna podjechał pod budkę, zastukał w okienko.
– Pewnie przeszkadzam, przepraszam – ku mojemu zdumieniu odezwał się czystą polszczyzną z minimalnym tylko twardym, niemieckim akcentem. – Wnuczka poszła jeszcze na ostatnie zakupy, coś z bursztynu wybrać, a ja chciałem podziękować za pomoc tamtej nocy, nie wziął pan wtedy pieniędzy, to rzadko się zdarza taka bezinteresowność… – sięgnął do małego plecaka, który trzymał na kolanach. – To może, chociaż to proszę przyjąć – wyjął butelkę wina w drewnianym opakowaniu.
– Nie trzeba – stanowczo potrząsnąłem głową; rany, gdyby on wiedział, dlaczego nie wziąłem wtedy napiwku, na pewno nie proponowałby mi dzisiaj wina. – Naprawdę, niech pan to schowa. Nie trzeba.
– Ale dlaczego? – trochę się zdziwił. – Ja z wdzięczności daję, to z mojej własnej winnicy – westchnął ciężko. – Widzi pan, ja tu ostatni raz przyjechałem, pożegnać się z moim miastem, bo ja tu przecież rodzony był, właśnie w Gdańsku… – jakby zamyślił się na moment. – Tu do szkoły chodziłem, kolegów swoich miałem. Ale wojna przyszła.
– No właśnie, wojna – rzuciłem kąśliwie, ale mężczyzna, pogrążony we własnych wspomnieniach, nie zwrócił chyba uwagi na mój ton.
– Namówiłem wnuczkę, żeby mnie tu przywiozła, bo chociaż sam sobie daję radę, to jednak kłopot ze mną jest – oczami wskazał na swoje nogi. – Jeszcze w Afryce szrapnel rozerwał mi się pod stopami.
Nie podjąłem rozmowy. Nie chciałem słuchać jego opowieści, wiedziałem przecież, że na północy Afryki walczyło wojsko generała Andersa. A ten łysy starzec pewnie strzelał do naszych żołnierzy!
– W dywizji Maczka byłem, żałowałem tylko, że na Monte Cassino nie dotarłem, ale akurat w lazarecie leżałem, jak moi koledzy tam ginęli – opowiadał dalej inwalida. – Ja ocalałem, ale władzę w nogach straciłem, więc ciężko było żyć…
Wyszedłem z budki, uścisnąłem dłoń starcowi
I w tym momencie dopiero dotarło do mnie to, co ten człowiek mówił. Spojrzałem na niego zdumiony. A on roześmiał się cicho, mówiąc, że pewnie myślałem, że to Niemiec przyjechał, wojenny hitlerowiec.
Prawda, że powołali go młodym chłopakiem do Wehrmachtu, ale on uciekł, z dwoma innymi jeszcze, też z Gdańska chłopakami, gdy stacjonowali na południu Europy. Nie byli Niemcami, lecz przecież nikt ich się wtedy nie pytał… I do Algieru zostali przerzuceni, i tam już do armii Andersa.
Słuchałem tego starego człowieka i czułem, jak gorąco mi się robi ze wstydu. Rany, on był takim samym gdańszczaninem pewnie jak mój dziadek i ojciec, jak ja sam. A ja z niego hitlerowca godnego pogardy zrobiłem, osądziłem go, zupełnie nie znając jego losów.
A starzec opowiadał dalej, jak to po wojnie we Włoszech został, jak ożenił się z piękną włoską dziewczyną, ale potem los rzucił ich do Hamburga. I tam dzisiaj cała ich rodzina mieszka, dzieci, wnuki. Jednak winnice, ojcowizna jego żony, wciąż są w ich posiadaniu, rodzinny interes dobrze prosperuje.
– Ale mnie się już czas zbierać do innego życia, tego lepszego – palcem wskazał do góry. – To koniecznie musiałem tu przyjechać, zobaczyć ostatni raz moje ulice, dom, w którym mieszkałem. Musiałem się pożegnać z moim rodzinnym miastem. A wino niech pan weźmie, to z mojej winnicy własnej, markowe – podał mi butelkę. – Najstarszy wnuk zarządza teraz wszystkim we Włoszech.
Przyjąłem to wino. Wyszedłem ze swojej budki, podszedłem do starca, uścisnąłem mu dłoń. I pomyślałem, jak bardzo można się pomylić w osądzie ludzi. Nie był tym, za kogo go uważałem, godnym pogardy niemieckim żołnierzem.
A gdyby nawet… To przecież wtedy była wojna, dawne, odległe już czasy, i nie powinienem czuć tak wielkiej niechęci do niego. Teraz był tylko starym człowiekiem stojącym nad grobem, o niesprawnych, kalekich nogach. I każdy powinien mu pomóc, nie tylko ja, pracownik parkingu.
A gdy jego wnuczka płaciła potem rachunek, skrupulatnie wydałem resztę. Nie przyjąłem i tym razem od niej napiwku, jednak z zupełnie innego powodu niż tamtej nocy.
Czytaj także:
„Mój dziadek był trzecim mężem babci. Pozostali dwaj zginęli. Niby w wypadkach, ale nie wiem, czy w to wierzę”
„Z dziadka był kawał drania. Za życia napsuł wszystkim krwi, a kiedy już stał nad grobem, jeszcze nam zagrał na nosie”
„Myślałam, że mama zaopiekuje się na emeryturze wnukami. Pomyliłam się, staruszka wybrała hulaszcze życie, zamiast rodziny”