Moja córka uznała, że będzie niesamowicie zabawne, jak da szczeniakowi imię swojego ojca. Kiedy wyraziłam swoje oburzenie, stwierdziła, że to był pomysł dzieci, bo bardzo lubią dziadka. Już lepiej nie mogliby wyrazić swojego uczucia, słowo daję! O dziwo, mąż uznał to za bardzo miłe, żeby więc zrobić mu na złość, zaczęłam nazywać go Kazimierzem dla odróżnienia od czworonoga.
Nie znosi tej formy swojego imienia, lecz tym razem zaakceptował ją bez sprzeciwu. Tyle dobrego, że córka razem z psem nie mieszka z nami, tylko w mieście oddalonym o kilkanaście kilometrów.
– Po co wam w blokach pies? – próbowałam jej przemówić do rozumu. – Pożytek żaden, a tylko kłopot.
– Dziewczynki się uparły – wyjaśniła. – Zabraliśmy je więc do schroniska, żeby uświadomić smarkulom, jak kończą niechciane zwierzaki, i właśnie tam wypatrzyły Kazika. W sumie, dobrze się nim zajmują i nie mam powodów, żeby narzekać, a pies jest słodki.
Tak go rozpuścili, że na podłodze nie zaśnie, wszystkie fotele i łóżka jego. My z Kazimierzem przez całe życie pracowaliśmy na gospodarstwie, blisko zwierząt i przyrody, i nie znieślibyśmy, żeby zwierzę bez potrzeby cierpiało, ale wpuszczanie psa do domu? Toż od tego ma budę na podwórku!
Ktoś powie, że kwestia psa właściwie nas nie dotyczy, ale to się, niestety, miało zmienić. Okazało się bowiem, że firma zięcia wysyłała go na rok do Japonii, gdzie mógł zabrać całą rodzinę. Nie mogli przegapić takiej okazji.
Jedynym problemem był zwierzak
– Zwróćcie go do schroniska, przecież tam go zjedzą – poradziłam.
– W Japonii nie jedzą psów, mamo – sprostował mądrym tonem zięć.
Jedzą, nie jedzą i tak go nie mogli wziąć ze sobą. Do schroniska też nie chcieli zwrócić, więc… padło na nas. Powiedziałam, że owszem, słomy do starej budy się nałoży, i proszę bardzo, mogę mu wynosić resztki z obiadu. Dziewczynki niby już duże, a spazmowały, jakbym chciała psa hyclowi oddać. Zięć na szczęście nie skomentował, za to córka spojrzała takim wzrokiem, że mało nie padłam.
– Ja się zajmę Kazikiem – nieoczekiwanie wyskoczył z propozycją mój ślubny. – Przeniosę się z nim do pokoiku na górze, co już dawno zamierzałem zrobić, bo babcia tak chrapie, że nie mogę się wyspać.
Aż mnie zamurowało. Ja chrapię? Toż wszyscy wiedzą, że od lat się męczę, żeby zasnąć przy jego rzężeniu! No jeżeli tak, to proszę bardzo, niech się przeprowadza, nie będę robić scen zazdrości o psa. Postawiłam tylko jeden warunek: jak zobaczę ślady kudłów w kuchni albo sypialni, to Kazik wylatuje na podwórze, i może tam zabrać ze sobą nowego pana.
Wszyscy na to przystali. Potem nastąpiła scena pożegnania i trzeba przyznać, że wzruszyłam się okropnie, że w tak daleki świat wywożą mi wnusie. Córka też się popłakała, a dziewczynek nie można było oderwać od psa. W końcu wyjechali, a my zaczęliśmy układać nasze emeryckie życie na nowo.
Kazimierz, tak jak obiecał, przeniósł się do pokoiku na poddaszu, i w naszym małżeńskim łożu zrobiło się nagle zimno i pusto. Nie powiedziałam mu o tym, co to, to nie, dopiero miałby satysfakcję! Wykorzystałam za to fakt, że pokój przeszedł na moją własność, i udostępniłam go na próby naszego chóru. Co czwartek przychodziły do mnie panie i urządzałyśmy babski wieczór.
Mąż oderwany od telewizora, którego nie mógł zainstalować w nowym lokum, chodził struty i poirytowany, ale słowa skargi od niego nie usłyszałam. Zresztą, pies po paru dniach jakoś go zagospodarował i razem znikali na długich spacerach. Zauważyłam, że stara wędka wróciła do łask, więc pewnie chodzili razem na ryby.
Mówiąc szczerze, ucieszyło mnie to, bo odkąd Kazimierz przeszedł na emeryturę, zrobił się strasznie nieruchawy, nic tylko siedział w fotelu i oglądał mecze albo wyścigi; nawet dyscyplina sportu stała mu się obojętna. Co by tu mówić, zmiany mu służyły. Wracał zarumieniony od wiatru i z roziskrzonymi oczami opowiadał, jakiej to nowej sztuczki nauczył się Kazik.
Przyznam, że ja też go polubiłam
A trzeba przyznać, kundelek był dobrze ułożony i posłuszny. Nie odstępował męża na krok, ale do kuchni nigdy za nim nie wchodził, tak jakby wiedział o moich warunkach!
Kładł się na progu i nie spuszczał oczu z nowego pana, a Kazimierz piał zachwyty pod jego adresem. A jaki mądry, a jaki przywiązany! Normalnie dostał kota na punkcie psa.
Pokpiwałam sobie z niego, lecz po prawdzie, też polubiłam Kazika, i kiedy tylko mąż nie widział, dokarmiałam go różnymi przysmakami. Kazik z chęcią korzystał z poczęstunku, ale zaraz biegł szukać swojego imiennika. Tworzyli zgraną paczkę, ja zaś najwyraźniej nie byłam jej członkiem. Czasami czułam ukłucie zazdrości, lecz nie przyznawałam się „chłopakom”.
Rok zleciał nam szybko, może nawet zbyt szybko. Im jestem starsza, tym dni szybciej biegną. Ileż to było czekania na pełnoletność? Człowiek myślał, że nigdy nie będzie dorosły, a potem, jakoś niepostrzeżenie, przyszedł wiek dojrzały. Nagle czas, który do tej pory miał chyba pod górkę, teraz pokonawszy wierzchołek, nabierał zawrotnej prędkości…
Tak więc doczekaliśmy się powrotu dzieci z wnukami. Dziewczynki urosły przez ten rok i wydawały się dojrzalsze. Z utęsknieniem czekały podobno na spotkanie z Kazikiem. Ileż było okrzyków radości, psiego ujadania, śmiechu! Dom odżył jak za dawnych lat, tylko Kazimierz był jakiś nieswój.
Domyśliłam się, że chodzi o psa, ale cóż, musieli się rozstać, nie było wyjścia. I mnie zrobiło się trochę smutno, kiedy futrzak wskoczył bez zastanowienia do samochodu. Nawet się nie obejrzał, kiedy odjeżdżali… To była jego prawdziwa rodzina, a my pełniliśmy tylko funkcję rodziny zastępczej, trzeba było się z tym pogodzić.
Jeśli chodzi o mnie, nie było to takie trudne, lecz Kazimierz znosił rozłąkę
z pupilem dużo gorzej. Oczywiście, że się nie skarżył, on nigdy nie narzeka, ale chodził taki osowiały i oklapnięty, że żal było patrzeć. Znowu przeprowadził się na dół i całe dnie spędzał przed telewizorem. Myślałam sobie, to nic, minie z czasem, jednak nie mijało.
Kiedy już poważnie zaczęłam się martwić, zadzwoniła córka.
– Mamo, czym karmiliście Kazika? – spytała. – Cokolwiek mu podsuwam do jedzenia, tylko spróbuje z grzeczności, a potem kładzie się i patrzy smutnym wzrokiem. Chory czy co?
Spojrzałam na mojego Kazimierza, który siedział nad zimnym obiadem i tępo wpatrywał się w ekran telewizora. Wiedziałam, czego tym dwóm brakuje, ale nie chciałam obciążać córki nowym zmartwieniem. Poradziłam więc, żeby poszła z psem do weterynarza, może coś zaradzi. Zgodziła się i obiecała, że zadzwoni, gdy tylko czegoś się dowie o tej dziwnej chorobie. Zadzwoniła po tygodniu.
– Pies jest zdrów jak ryba – zakomunikowała. – Wydałam masę pieniędzy na badania, które nie wykazały niczego niepokojącego.
– To chyba dobrze, córeczko, nie? – spytałam ostrożnie.
– Ano nie bardzo, bo Kazik nadal jest osowiały i poza wodą i kilkoma chrupkami dziennie nie tyka niczego. Dziewczynki są takie smutne, że serce mi się kraje, gdy na nie patrzę. Są przekonane, że Kazik umrze jak papużka, którą kiedyś mieliśmy. Co robić, mamo? – zapytała na koniec.
– Pakujcie psa do samochodu i przyjeżdżajcie do nas. Wiem, co mu jest!
Przyjechali jeszcze tego samego dnia wieczorem. Kazimierz oglądał jakiś teleturniej w telewizji, krytykując co chwila poziom wiedzy uczestników. Nic mu nie mówiłam o gościach, bo chciałam, żeby miał niespodziankę. Kiedy tylko samochód się zatrzymał i drzwi się otwarły, spomiędzy nóg dziewczynek wypadł jak strzała cudownie ozdrowiały Kazik i z radosnym ujadaniem pognał prosto do dużego pokoju, gdzie siedział mąż.
– Kazik! – usłyszeliśmy radosny okrzyk, a gdy zajrzeliśmy do środka, obydwa Kaziki tarzały się po dywanie.
Dziewczynki, nie zastanawiając się długo, dołączyły do zabawy, wnosząc jeszcze więcej pisków i śmiechu. Córka spojrzała na dzieci, na ojca i potem na mnie pytającym wzrokiem.
– No widzisz, tego im obu brakowało – wyjaśniłam z uśmiechem. – Swojego towarzystwa.
Jakby potwierdzając moje słowa, Kazik pobiegł do przedpokoju, szukając miski, w której dostawał jedzenie. Nasypałam mu trochę psiej karmy, która błyskawicznie została przez niego wchłonięta, jakby kto odkurzacz włączył. Córka z zięciem patrzyli na to i kręcili głowami z niedowierzaniem.
Zarobiliśmy nowego domownika
– Jak to możliwe? – powtarzała Ewa ze zdumieniem. – Przecież wy nie znosicie zwierząt!
– Skąd ci to przyszło do głowy? – teraz ja się zdziwiłam. – Zawsze darzyliśmy zwierzęta szacunkiem, tyle że na wsi nie ma czasu na dyrdymały. Ale teraz to z nas żadni rolnicy, a Kazik też nie jest byle jakim kundlem.
Postanowiliśmy, że tym razem pies sam wybierze swój los. Kiedy nadeszła chwila odjazdu i cała rodzinka ulokowała się w samochodzie, Kazik, popiskując z emocji, usiadł przy nodze Kazimierza, dając wszystkim do zrozumienia, że zostaje. Dziewczynki czuły się zawiedzione, ale tata obiecał im, że co parę dni będą odwiedzać starego przyjaciela.
Tak więc zyskaliśmy nowego domownika, bo Kazimierz ani myślał przenosić się z powrotem do pokoiku na górze. Jakoś moje chrapanie przestało mu przeszkadzać, ale nie wypominałam mu tego. Ja z kolei musiałam się pogodzić z obecnością psa w sypialni, odzyskałam za to mężczyznę pod pierzyną. Zapowiedziałam jednak bardzo stanowczo, że pies śpi na podłodze. Wszyscy się na to zgodzili, a nad ranem poczułam, że Kazik delikatnie układa się na naszych nogach
Czytaj także:
„Przez kłótnie z teściową prawie poroniłam. Dopiero wtedy mój mąż zrozumiał, że powinniśmy zamieszkać sami”
„Mój mąż uważał, że 2-letnie dziecko powinno chodzić na tenis i angielski. Czy on oszalał?”
„Mój mąż to tyran, ale przed wszystkimi udaje pana idealnego. Nawet moja matka uważa, że przesadzam, chcąc odejść”