Mój mąż kochał ptaki. Szczególnie upodobał sobie zimorodki. Zbierał albumy i opowiadał o swoich ulubieńcach, jakby były jego dziećmi. Każdego lata wybieraliśmy się na spływy kajakowe połączone z obserwacją tych połyskujących na niebiesko ptaków z rudymi policzkami i rudym brzuszkiem. O ile, oczywiście, nam się poszczęściło.
Piotr często znikał na całe dni w kryjówce w zaroślach z nieodłącznym aparatem. Cały salon i hol obwieszone były fotografiami zimorodków. Mąż traktował te zdjęcia jak trofea, ponieważ w Polsce coraz trudniej wypatrzyć te zjawiskowe ptaki. W wyniku ludzkiej działalności, niszczenia skarp, terenów łowiskowych i lęgowych, zanieczyszczenia wód, znikają ich siedliska. Z kolei liczebność zimorodków, które nie odlatują do ciepłych krajów, spada z powodu ostrych, surowych zim.
Zazdrościłam ptakom. Kochałam Piotra i pragnęłam mieć go na wyłączność. Poznaliśmy się trzydzieści lat temu, na spływie Krutynią. Był znajomym Danki, mojej koleżanki. Dołączył do grupy ostatni i zamiast się przywitać, wyciągnął z plecaka aparat i poszedł w swoją stronę. „Co za gbur” – pomyślałam. Danusia zauważyła, jak spojrzałam na niego ze złością, i uśmiechnęła się znacząco, jakby już wtedy wiedziała, że między nami zaiskrzy.
Nagle moje życie straciło sens
Zaczęło się przy ognisku. Siedział w pewnym oddaleniu. Płomienie z rzadka oświetlały jego twarz, która wydała mi się zupełnie przeciętna. Dopiero z bliska można było dostrzec w niej spokój, a w oczach figlarne ogniki. Jadł kiełbasę i szeptał coś z Mirkiem, ówczesnym chłopakiem Danki. Wyraźnie zerkali w moją stronę. Obgadywali mnie?
W końcu nie wytrzymałam.
– A pan – wskazałam na niego kijem z nabitą na końcu kromką chleba – raczy się wreszcie przedstawić?
– A pani – odparł zadziwiająco delikatnym głosem – zamierza grozić mi tą drewnianą kopią?
Mirek parsknął śmiechem. Mój przyszły mąż zachował powagę.
– Bałwan – mruknęłam i odwróciłam się do Danuśki.
Straciłam humor i apetyt. Wymówiłam się sennością, wstałam i poszłam w stronę namiotu. Jednak w ostatniej chwili skręciłam i dotarłam nad brzeg rwącej rzeki.
– Przepraszam, jestem Piotr – powiedział ktoś za moimi plecami.
Rozpoznałam jego delikatny głos. Zbliżył się i nagle na moje ramiona spłynął miękki koc. Piotr usiadł obok mnie i odtąd przez trzydzieści lat nie odstępował mnie na krok. Chyba że chodziło o zimorodki, ale umówiliśmy się, że tylko z nimi może mnie „zdradzać”.
Uwielbiałam jego poczucie humoru, mądrość, zainteresowanie przyrodą. Ujmował mnie ciepłem i spokojem. Trudno go było wyprowadzić z równowagi. Nie miał wrogów, bo nie lubił chować do nikogo urazy. Umiał wybaczać. Tak naprawdę, nie na pokaz. Był dla mnie rycerzem w lśniącej zbroi, księciem z bajki, kochankiem i przyjacielem.
Tamtej nocy nad rzeką opowiedział mi legendę o księżniczce, która po śmierci ukochanego męża rzuciła się do morza. Bogowie w ostatniej chwili zamienili ją w zimorodka. Od tej pory wiła swoje gniazdo nad brzegiem, czekając na męża. Jednak fale niszczyły gniazdo, a książę się nie pojawiał. Ulitował się nad nią Zeus, który uspokajał fale raz do roku, by mogła dokończyć dzieło.
To była nasza legenda. Wspominaliśmy ją latami w intymnych chwilach. Piotr pytał mnie w żartach, czy zrobiłabym to samo, gdyby umarł przede mną. Prosiłam, żeby tak nie mówił, nie kusił losu…
Ale tak się właśnie stało. Zmarł dwa lata temu. Nagle. Rozległy zawał. Nieraz miałam ochotę skończyć ze sobą w jakikolwiek sposób. Moje życie straciło sens, gdy zabrakło w nim Piotra. Co niby miałam robić bez niego? Czemu Bóg mi go zabrał? Był takim dobrym człowiekiem... Naprawdę nie zasłużył na dłuższe życie? Pięćdziesiąt sześć lat to za mało! Tyle kanalii chodzi po świecie, a mój Piotr musiał umrzeć!
Byłam wściekła i obrażona na Boga. Jak mógł nam to zrobić? Jak mógł być tak okrutny? Przestałam chodzić do kościoła. Przestałam przyjmować księdza z kolędą. Omijałam szerokim łukiem procesje. W czasie świąt wyłączałam telefon i zamykałam drzwi przed każdym, kto chciał mnie odwiedzić. Skoro nie było Piotra, nie było i mnie.
Przez te dwa lata nie tyle żyłam, co wegetowałam. Było mi wszystko jedno. Chodziłam do pracy, wykonywałam zadania, ograniczając rozmowy do minimum, wracałam do domu i siadałam w fotelu, gapiąc się na zdjęcie zimorodka nad taflą wody, z rozpostartymi skrzydłami i rybą w dziobie. Ulubione zdjęcie Piotra. Zdjęcie, na którym był mój mąż, stało na regale. A raczej leżało. Przewróciłam je. Nie mogłam znieść widoku twarzy Piotra.
Wyrzuciłam go z domu...
Pamiętam, jak zrobiłam mu to zdjęcie. Mąż wyglądał na nim jak najszczęśliwszy człowiek na ziemi. Obok leżało zdjęcie ze ślubu. Na nie też nie chciałam patrzeć. Na wspomnienie dnia, gdy przysięgaliśmy sobie miłość przed Bogiem, w którego przestałam wierzyć.
Tamtego wieczoru ktoś zapukał do moich drzwi. Uznałam, że to listonosz i otworzyłam. To był ksiądz. Też interesował się ornitologią i kiedyś często do nas wpadał. Zanim się zorientowałam, przestąpił próg. Jego wzrok padł na jedno ze zdjęć zrobionych przez Piotra.
– Piękne ujęcie! – zawołał.
Wyciągnął dłoń, by dotknąć zdjęcia, a we mnie wezbrał gniew. Jak śmiał! Zerwałam ze ściany fotografię i wcisnęłam mu do ręki.
– Proszę! – wrzasnęłam. – Niech pan sobie weźmie! A teraz do widzenia. Nie interesuje mnie, po co pan tu przyszedł. Nie zapraszałam. Nic nie zrobię ani dla waszego kościoła, ani dla waszego Boga!
– Ale… – mężczyzna był zdumiony i nie wiedział, jak zareagować.
Przytulił zdjęcie do piersi i wymknął się na dwór. Zatrzasnęłam za nim drzwi. Oparłam plecy o ścianę i osunęłam się na podłogę. Z moich oczu popłynęły strumienie łez. Patrzyłam na puste miejsce, prostokąt jaśniejszy niż reszta ściany, i łkałam, obejmując dłońmi kolana.
– Jak mogłeś mi to zrobić?! Jesteś podły, nienawidzę cię!
Coś jeszcze mówiłam, krzyczałam, odgrażałam się, kompletnie nad sobą nie panując. Komu złorzeczyłam? Piotrowi czy Bogu? Chyba obu. O czym szeptałam? O miłości, samotności, sensie życia. Jak długo? Sama nie wiem...
Czas mijał, wieczór przeszedł w noc, a ja rozpadłam się na kawałki. Wiedziona impulsem zerwałam się z podłogi i pobiegłam do kuchni. Usiadłam naprzeciw kuchenki. A gdyby tak odkręcić gaz... Nagle uświadomiłam sobie, że oddając księdzu zdjęcie, pozbawiłam się cząstki Piotra i poczułam się gorzej. Siedziałam wpatrzona w kuchenkę, łzy spływały mi po policzkach, tak że ściągacz koszulki zrobił się cały mokry. A gdyby naprawdę powiedzieć życiu „do widzenia”...
Nie wolno mi się poddawać
Nie interesowało mnie, co znajduje się po drugiej stronie. Nie miałam nadziei ujrzeć Piotra. Ten wspaniały, dobry człowiek był w zupełnie innym miejscu niż to, do którego ja mogłam trafić. Do nieba nie przyjmują samobójców. Zatrzaskują im bramy przed nosem, bo są dla nich zbyt nieszczęśliwi, skaziliby im raj swoim smutkiem, goryczą...
Wtedy usłyszałam przenikliwy gwizd. Spojrzałam w okno. Wstrzymałam oddech. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Zakręciło mi się w głowie.
Na gałązce dotykającej okna po drugiej stronie… Tak, nie myliłam się. Na gałązce w blasku marcowego słońca przycupnął zimorodek. Skąd się tu wziął? W środku miasta? Wstałam, lecz natychmiast musiałam przytrzymać się krawędzi stołu. Emocje mnie wyczerpały. Chciałam podejść do okna, ale bałam się spłoszyć ptaka.
– Piotr? – szepnęłam. – To ty?
Oczywiście zimorodek nie odpowiedział, ale miałam wrażenie, że spojrzał na mnie rozumnie. Potem zerwał się i odleciał w stronę zarośli.
Dopadłam okna. Otworzyłam je na oścież i wzięłam głęboki wdech. Świeże powietrze wypełniło moje płuca. Poczułam, jakbym się obudziła z dwuletniego snu. Zimorodek pod moim oknem. Akurat w chwili, gdy… Potrząsnęłam głową, żeby odpędzić czarne myśli. Spojrzałam w niebo. Rozpogodziło się. Czy to kolejny znak? Znak, że nie wszystko skończone, że po nocy wstaje dzień, a po deszczu świeci słońce. Niby to wiedziałam, ale... dopiero teraz zrozumiałam. Po raz pierwszy od dwóch lat na mojej twarzy zagościł uśmiech.
Straciłam Piotra i zawsze będę za nim tęsknić. Ale kochałam i byłam kochana. Niektórzy nie mają tyle szczęścia. Bolało, lecz utrata takiej miłości musi boleć. Zamiast się obrażać, powinnam być wdzięczna. Odnaleźliśmy się z Piotrem na tym świecie, odnajdziemy się i na tamtym. Tylko nie wolno mi się poddać.
Czytaj także:
„Przez całe życie byłam >>tylko<< żoną. Gdy mąż zmarł, straciłam tożsamość. Dzieci były już dorosłe, więc nie miałam nic”
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mąż zmarł, a rodzina pochowała mnie razem z nim. Według nich moje życie już się skończyło, a ja mam dopiero 57 lat"