Łatwo zniszczyć komuś życie głupią plotką, trudniej je potem naprawić. Już nie mówili na nią po imieniu, tylko: „ta wiedźma”.
Nie miała łatwego życia
Matylda mieszkała z rodziną w domu pod lasem, na skraju naszej wioski. Jak inne gospodynie, krzątała się po gospodarstwie, pomagała w kościele i w każdą niedzielę widziano ją na mszy z mężem i synem. Była cicha, pomocna, lubiana. Wiele lat temu, gdy nie było mnie jeszcze na świecie – jej mąż i piętnastoletni syn poszli do lasu na grzyby. I nie wrócili. Trwały poszukiwania, ale nie przyniosły rezultatu. Dopiero po kilkunastu dniach znaleziono ich, ale już nie można było im pomóc. Od chwili zaginięcia jej mężczyzn żyła jak w amoku, patrząc na świat przerażonymi oczyma.
– Chodziła po lesie dniami i nocami, szukając ich i nawołując – opowiadała mi mama. – A kiedy odkryto ich ciała i przywieziono do wioski, po prostu zapadła się w sobie. Patrzyła na ich ciała oczyma pełnymi takiego bólu, że myśleliśmy, że oszaleje z rozpaczy. Ale to twarda kobieta – dokończyła z uznaniem.
Matylda stała się jeszcze cichsza, jeszcze bardziej w sobie zamknięta niż wcześniej. Pracowała w gospodarstwie, pomagała w kościele. Czasami zachodziła do sąsiadów na herbatę, a wtedy chętniej słuchała, niż mówiła. Bo o czym miała opowiadać?
Najchętniej odwiedzała S. Siadała w kącie, jakby sycąc się życiem rodzinnym, i oczyma wodziła za Piotrkiem, który był rówieśnikiem i przyjacielem jej synka. Pewnego dnia powiedziała, niby to do siebie:
– Ten los taki niesprawiedliwy. Jednym daje wszystko, innym zabiera. Jakby Boga miłosiernego, sędziego sprawiedliwego na ziemi nie było.
S. tylko uścisnęła ramię kobiety ze współczuciem i zmilczała, bo cóż
w takiej sytuacji można powiedzieć? Jak pocieszyć w takim dramacie?
Obwiniano ją za to
Tak się złożyło, że dwa tygodnie później Piotrek zachorował. Zwykłe niby przeziębienie przeobraziło się w zapalenie płuc, którego nie przeżył. S. rozpaczała, i żeby sobie ulżyć w bólu, szukała winnego – padło na Matyldę.
– Ona zazdrościła mi syna – wołała. – Spojrzała na niego złym okiem i mi go zabrała.
Bzdura? Nie dla tych ludzi. Zaczęli szeptać, przyglądać się podejrzliwie Matyldzie, kiwać mądrze głowami. „Rozpacz pomieszała jej w głowie”, mówili. „Z bólu sięgnęła po złe moce”. Szepty dotarły do proboszcza, który poszedł do Matyldy, by spytać ją, czy aby nie podpisała z szatanem cyrografu. Czy nie para się czarną magią, by ludziom krzywdę zadawać?
Matylda zaprzeczyła, próbowała wyjaśnić, że po prostu jest jej smutno i nie rozumie, za co pan Bóg ją tak pokarał, skoro nic złego nie zrobiła. Dobra była, do kościoła chodziła, modliła się i wszystkie przykazania Boże wypełniała. I tak sobie myśli, że może ten Bóg to tylko takie ludzkie wyobrażenie jest, taka nadzieja, że jest ktoś potężniejszy, kto nam pomoże w złych chwilach. Ale jak Bóg może pomóc jej, Matyldzie? Tylko zwracając jej ukochanego męża i syna…
Pewnie w oczach proboszcza nie dojrzała zrozumienia, bo więcej do kościoła nie przyszła. A proboszcz w niedzielnym kazaniu grzmiał, że kto Boga obraża, zapewne konszachty z szatanem ma i w ogniu piekielnym będzie się smażyć po wieki. I choć nie rzucał nazwiskami, wszyscy wiedzieli, o kim mówi, i podejrzliwość w wiosce wobec Matyldy rozkwitła. Już nie mówili na nią po imieniu, tylko „ta wiedźma”, ale szeptem, żeby przypadkiem nie usłyszała i nie spojrzała złym okiem.
I tak nasza wioska dorobiła się swojej wiedźmy. Matylda żyła samotnie w chacie, niemal niewidoczna. Kilka razy do roku prosiła sąsiadów o pomoc – a to przy żniwach, a to przy wykopkach, a to by naciąć jej drewna. Prosiła cicho, nie patrząc w oczy. Sąsiedzi nigdy nie odmawiali – najpierw by nie narazić się na zemstę, a gdy okazało się, że po każdej takiej usłudze gospodarzowi coś dobrego się przydarzyło – by skorzystać. Stało się tak, że ludzie w odpowiednim czasie sami starali się Matyldzie wpaść w oko, żeby to ich wybrała do pomocy.
Uznawali ją za dziwaczkę
Pamiętam – miałam wtedy chyba dziesięć lat – jak w naszej kuchni zebrało się Koło Gospodyń Wiejskich, siedem wrzaskliwych bab, które robiły wycinanki, piekły ciasta na jarmarki oraz próbowały stworzyć chór, ale na szczęście im to nie wyszło. Oczywiście też i plotkowały. To wtedy moja mama po raz pierwszy wyraziła wątpliwość, czy Matylda rzeczywiście z diabłem ma konszachty, skoro za przysługi jej udzielone dobro się dzieje.
– A co tam gadasz – machnęła ręką M., która kucharką u proboszcza była i przez to lepiej znała się na kościelnej wykładni. – Jak byśta jej odmówili, to żaby by wam plony zjadły. A że pomagacie, to zapłatę czart wam daje.
– Znaczy – zaniepokoiła się inna gospodyni – pomagający grzeszy, bo też konszachty ma ze Złym?
Coś w tej logice myślenia było najwyraźniej niepokojącego, bo kobiety zamilkły i tylko patrzyły po sobie niepewnie. Ale moja matka trzasnęła pięścią w stół, aż się wzdrygnęłam, i powiedziała:
– Pomoc innym to nasz chrześcijański obowiązek. Jak mnie święty Piotr u bram spyta, czemu wiedźmie pomagałam, powiem, żem rogów u niej nie widziała, i jak chcą, byśmy czartowskie sługi szerokim łukiem omijali, to niech je lepiej oznaczą.
I to załatwiło sprawę.
Chciała obronić swoje zwierzę
Kilka lat później wydarzyła się rzecz okropna. A było to tak. Matylda miała kozę, która czasami urywała się z uwięzi i wędrowała po polach i lasach. Matylda jej szukała, a bywało, że my, dzieciaki, też szukaliśmy zwierzęcia i potem przyprowadzaliśmy je do wiedźmy. Dawała nam wtedy po jabłku ze swojej jabłoni, a były to najpyszniejsze jabłka, jakie w życiu jadłam. Lubiłam jej nieśmiały uśmiech, kiedy patrzyła, jak ze smakiem jemy.
Tamtego lata koza była już w podeszłym wieku i daleko nie uciekała. Wtedy trafiła na pole koniczyny najbogatszego gospodarza we wsi, M. Był jednym z tych, którzy wierzyli w zło czające się w Matyldzie, i nigdy jej nie pomagał. Z drugiej strony, ona nigdy M. i jego dwóch synów nie prosiła. No i kiedy koza trafiła na pole koniczyny, to przydybał ją stary Murarz i zaczął pałką okładać. Pewnie gdyby był trzeźwy, to inaczej by się zachował, ale nie był.
Na wrzask zwierzęcia pojawiła się Matylda – mała, wychudzona, nieco zgarbiona, okutana chustą. Rzuciła się na pomoc kozie, obrzucając pijanego oprawcę przekleństwami, życząc mu wszystkiego najgorszego. On wyzywał ją od czarownic i diabelskiego nasienia, i gdyby jego żona nie odciągnęła go na bok, może i Matyldę zdzieliłby kijem.
Matylda z płaczem zabrała ledwie poruszającą nogami kozę do domu. Niestety, pijany M. obił ją tak okrutnie, że na drugi dzień zwierzę zdechło.
Tego samego wieczora w gospodarstwie M. wybuchł ogień. Tak szybki, tak potężny, że wszelkie wysiłki strażaków i całej wsi nie przyniosły rezultatu. Ogień pojawił się w młockarni i przeniósł się na pozostałe budynki gospodarcze. Wszystko spłonęło, ostał się tylko dom i trochę zwierząt, które udało się wyprowadzić.
Na pogorzelisku stał M. i jego dwaj starsi synowie. W pewnej chwili gospodarz uniósł pięść do góry i krzyknął:
– To wina tej wiedźmy! Za swoją kozę się zemściła!
Myślę, że większość ludzi uwierzyła, że ogień to dzieło Matyldy, ale że nikt M. w wiosce nie lubił i mieli dość panoszenia się starego i bandyckich wybryków młodych, to ludzie pokiwali głowami, myśląc: „to się doigrałeś”, i rozeszli się do domów. Jednak tej samej nocy strażacy znów jechali do pożaru – to palił się dom Matyldy. Kiedy niemal wszyscy mieszkańcy przybiegli na skraj wioski, ujrzeli tylko zgliszcza i pełną rozpaczy Matyldę, która siedziała na drodze i płakała:
– Dlaczego? Boże, dlaczego?
Wreszcie zrozumieli prawdę
Nie zostało jej nic. Patrzyłam na tę kruchą kobietę i po raz pierwszy dostrzegłam, że jest już stara, siwa. Mężczyźni niepewnie przestępowali z nogi na nogę, a kobiety zbliżyły się do Matyldy. Jedna ją podniosła, by nie siedziała na chłodnej ziemi, a moja mama zdjęła z ramion ciepłą chustę i okryła nią drżące ramiona staruszki. Objęła ją i poprowadziła do naszego domu.
Matylda mieszkała z nami, dopóki ludzie z wioski nie odbudowali jej domu i nie złożyli się na sprzęty i dobytek. Bo okazało się, że to synowie M. podpalili dom „wiedźmy”, i tylko cudem kobiecina w nim nie spłonęła. Uratowało ją to, że miała słaby pęcherz i często w nocy wychodziła do wygódki za dom. Natomiast pożar w gospodarstwie M. wybuchł z powodu złej instalacji elektrycznej, którą stary M. sam założył, by nie płacić elektrykowi.
Matylda żyła jeszcze piętnaście lat. Ludzie z wioski sprawili, że te lata były dla niej szczęśliwe. Najbardziej lubiła, gdy przychodziły do niej dzieci. Opowiadała nam bajki, uczyła, a także dawała małe, wystrugane z drewna figurki zwierząt, duchy zwierząt, jak tłumaczyła, które miały dawać nam siłę i przynosić szczęście. Każdy dostawał innego ducha stosownie do swojej natury.
Też mam taką, dziesięciocentymetrową sowę, symbol mądrości i nauki. A jestem nauczycielką. Czasem myślę, że Matylda naprawdę była wiedźmą, czyli tą, która wie.
Czytaj także:
„Na delegacji miałam przyuczać świeży narybek do pracy. Za pokazanie kilku łóżkowych sztuczek przyszło mi dużo zapłacić”
„Przez 8 lat bezskutecznie starałam się o dziecko. Mąż i jego rodzina zataili jego chorobę, a ja straciłam czas”
„Wymyśliłam sprytny plan, który miał nam dać sporo kasy. Przez pazerność mój mąż omal nie został jednorękim bandytą”