Myślałem o niej zawsze, gdy było mi w życiu źle, kiedy zerwała ze mną dziewczyna lub nie mogłem znaleźć nowej pracy. Robiło mi się wtedy cieplej na sercu, wspomnienie szczęśliwych chwil spędzonych z przyszywaną babcią rozgrzewało i dawało siły.
Musiała patrzyła mi w oczy i mówiła, że jestem silny, silniejszy, niż myślę, że poradzę sobie z każdą trudnością. Z jej drobnej postaci biła moc, którą czerpała z głębokiej wiary, jaka nie była mi dana. Musia nauczyła mnie pacierza, prowadzała do wiejskiego kościoła, ale widywaliśmy się zbyt rzadko, by mogła przekazać mi coś więcej.
Wyposażyła mnie za to w niezachwiane przekonanie, że nie jestem gorszy od innych. Za takiego się uważałem, a podejrzenie zakiełkowało, gdy mama powtórnie wyszła za mąż. Stefan był dobrym człowiekiem, ale miał dwóch własnych synów, fajnych chłopaków, którzy jednak stali się dla mnie kością latami tkwiącą w gardle.
Oni byli wartościowi, ja – nie. Taki wniosek sam się narzucał. Co dzień słyszałem pochwały pod ich adresem, nie skąpił ich ojczym i nawet mama od czasu do czasu rzuciła dobre słowo. Nie umiała uzewnętrzniać uczuć, tej sztuki nauczyła się dopiero od drugiego męża.
Mama wciąż mnie strofowała
Jeśli chodzi o mnie, zostało po staremu. Z jej ust płynęły nakazy, pouczenia i słowa wychowawczej krytyki, która bardzo bolała. Mama mnie kochała, ale nie potrafiła okazać miłości, powiedzieć, jak bardzo jest dumna z dobrej oceny czy strzelonej w meczu bramki. Zamiast tego słyszałem:
– Uczesz się, jak ty wyglądasz. Cały ojciec! Niesłychane, jaki stajesz się do niego podobny… Niczego po mnie nie odziedziczyłeś.
Wiedziałem, że to nie jest komplement. Mój tata pił zbyt wiele i zginął w głupim wypadku na budowie. Jeśli byłem do niego podobny, to szkoda gadać. Powinienem się bać, że skończę jak on. W dzieciństwie nie myślałem o niczym innym. Ojczym nie wtrącał się do mojego wychowania, ale widziałem, jak krzywił się, słysząc kolejne ostrzeżenia w stylu: „zostaw to, bo zepsujesz”, „nie będziesz potrafił tego zrobić”.
Kiedyś odnalazł mnie siedzącego z ponurą miną na łóżku. Przed chwilą chciałem wbić gwóźdź w ścianę i zanim jeszcze zabrałem się do dzieła, nasłuchałem się, jakim to jestem nieudacznikiem.
– Mama tak mówi, bo cię kocha i boi się o ciebie – przyciągnął krzesło i usiadł naprzeciwko.
Nie uwierzyłem mu, ale grzecznie milczałem. Jak się kogoś kocha, to czasem mu się to mówi, a nie doszukuje podobieństwa do taty-alkoholika – pomyślałem.
– Chcesz, to wbijemy razem ten gwóźdź – zaproponował niespodziewanie.
– Mama nie pozwoli, schowała młotek.
– Nie przede mną – roześmiał się ojczym i poszedł po narzędzie.
Wbiliśmy ten gwóźdź, ale we mnie zostało przekonanie, że do niczego się nie nadaję.
Wszystko się zmieniło
Tamtego pamiętnego lata poznałem Musię. Mieszkała na wsi i była matką
ojczyma, czyli moją przyszywaną babcią. Tak też kazała się nazywać, gdy Kazek, Olek i ja wysiedliśmy z samochodu na jej podwórku.
– Mam teraz trzech wnuczków – plasnęła w ręce i przytuliła mnie pierwszego.
– Krzysiek to nie wnuczek, on nie jest z nami spokrewniony – wyrwał się Kazek.
Zesztywniałem w objęciach tej kobiety. Prawda dotarła do mojego siedmioletniego umysłu tak nagle, że krew odpłynęła mi z serca. Zdążyłem już przyzwyczaić się do ojczyma, cieszyłem się, że zobaczę babcię. Tak o niej mówili dorośli i ja też tak myślałem. Nie przyszło mi do głowy, że to wszystko nieprawda.
– Nie jest moim wnuczkiem, powiadacie? – ku mojemu przerażeniu Musia poważnie potraktowała słowa Kazka. Kucnęła przede mną i zaczęła dokładnie oglądać moją twarz. Nagle się roześmiała.
– Jak to nie! Spójrzcie, oczy ma całkiem jak ja i nos też. A uszy podobne do Olkowych – powiedziała.
Chłopcy rzucili się oglądać moje czerwone jak piwonia uszy i ze zdziwieniem potwierdzili spostrzeżenia babci.
– Podobny do mnie, więc musi być moim wnukiem – Musia zręcznie zakończyła oględziny i pociągnęła nas do domu.
Tak zostałem przez nią adoptowany. Domniemane podobieństwo mnie ośmieliło, wyszedłem z kąta i zacząłem za nią wszędzie chodzić. Robiła tyle ciekawych rzeczy i zawsze poświęcała mi uwagę. Czułem, że lubi ze mną rozmawiać, wspinałem się więc na szczyty siedmioletniej elokwencji.
– Mądry chłopiec z ciebie, Krzysiu – kiwała głową z udawanym zdumieniem.
Rosłem w dumę, przedtem nigdy tego nie słyszałem. Babcia Musia smarowała tajemniczym balsamem rany w moim sercu, które zostawił system wychowawczy mamy. Dzień za dniem wbijała mi do głowy, że jestem, jak każdy z jej wnuków, wyjątkowy.
Chłonąłem pochwały jak gąbka, budując z nich wątłe, ledwo kiełkujące poczucie własnej wartości. Stałem się zazdrosny o uwagę Musi. Dzieliłem babcię z dwoma jej prawdziwymi wnukami, o czym mimo starań Musi nie umiałem zapomnieć. Zamiast beztrosko spędzać wakacje, liczyłem w dziecięcej udręce, ile razy babcia spojrzała na Kazka i Olka, zapamiętywałem, co im powiedziała. Strasznie mnie dręczyło, że nie należę do prawdziwej rodziny Musi. Och, ile bym dał, by to zmienić!
– Babciu, chciałbym o coś poprosić. Ale tak bardzo, bardzo – zagadnąłem ją.
– A o co chodzi? Mów śmiało – zainteresowała się.
– Nie mogę, bo to tajemnica – powiedziałem z zakłopotaniem.
– Nie powiesz mi? – upewniła się Musia.
– Nie.
– To powierz swoje zmartwienie Bogu. Ja tak zawsze robię – poradziła poważnie.
– I to pomaga?
– Sam zobaczysz. Pan powiedział: „proście, a będzie wam dane”, i mogę cię zapewnić, że nie rzucał słów na wiatr. Pomódl się z całego serca, a jeśli twoja prośba spodoba się Bogu, otrzymasz łaskę
Ucieszyłem się. Musia wiedziała, co mówi, codziennie się modliła. Ukląkłem i w skupieniu poprosiłem tylko o jedno – bym mógł być jej prawdziwym wnuczkiem. Od tej pory codziennie wyglądałem znaku, że moja prośba została wysłuchana, ale nic się nie działo. Musiało upłynąć wiele lat, bym zrozumiał dlaczego.
Mimo wątpliwości, które dręczyły moje dziecięce serce, czułem się u babci Musi znakomicie. Pierwsze spędzone z nią lato zaowocowało. Już nie przyjmowałem bezkrytycznie kąśliwych uwag mamy, bo skoro taka wspaniała osoba jak Musia mówiła co innego, to nie mogła się co do mnie mylić.
Bóg wie, kogo postawić na naszej drodze, żeby podtrzymać nas w chwili zwątpienia i dać siły na dalszą drogę. Babcia Musia była mądra, zawsze wybierała właściwy moment, by podzielić się ze mną przemyśleniami.
– Nie dopuszczaj do serca ludzkiej złośliwości i gniewu – mówiła, ocierając mi fartuchem łzy płynące po spotkaniu z sąsiadem, który niesłusznie podejrzewał mnie o kradzież wiśni z jego sadu. – K. zapomniał o miłości bliźniego od czasu, gdy syn wyprowadził się i zerwał z nim kontakty. Dlatego złorzeczy każdemu, kto wejdzie mu w drogę. Obraził się na Pana Boga, obarczył Go swoją winą. A to źle, więc teraz nie może sobie miejsca w świecie znaleźć.
– K. jest złym człowiekiem – podsumowałem, słuchając z zaciekawieniem babcinych wywodów.
– Nie złym, tylko nieszczęśliwym. Trzeba mu współczuć, bo chłopina się pogubił. Wybacz mu złe słowa i zapomnij o nich.
Nieraz później stosowałem jej radę
Starałem się patrzeć na ludzi tak jak Musia, nie chować w sercu urazy, by nie zapuściła korzeni. Nie było to łatwe, toteż za każdym razem, gdy musiałem zmierzyć się z wybaczeniem, myślałem o babci z podziwem. Ona chyba nie miała z tym trudności.
Wszystkie wakacje spędzałem z braćmi u babci, był to niezapomniany czas, na który niecierpliwie czekałem cały rok. Pewnego lata Kazek i Olek odmówili wyjazdu na wieś. Mieli czternaście i piętnaście lat, woleli obóz żeglarski i towarzystwo rówieśników. Ja byłem niewiele młodszy, ale nie wyobrażałem sobie lata bez babci Musi. Mama i ojczym kręcili głowami, ale odwieźli mnie na wieś, gdzie czekała ukochana opiekunka. Miałem nadzieję, że tęskniła za mną tak samo jak ja za nią, ale cichutki głosik w głowie wciąż mi przypominał, że nie powinienem się za wiele spodziewać, bo przecież nie jestem jej prawdziwym wnukiem.
Jeździłem do niej każdego lata, czasem sam, czasem z ojczymem, a później z kolejnymi dziewczynami. Każdą przedstawiałem babci, a ona przyjmowała moje wybranki jak królowe, w każdej upatrując przyszłej narzeczonej. Byłem wówczas bardzo kochliwy i niestały w uczuciach, rzucałem dziewczyny albo one mnie, i w końcu Musi zaczęły mylić się imiona moich ukochanych. Wtedy powiedziała mi o odpowiedzialności za drugiego człowieka i poprosiła, żebym nie szafował tak hojnie uczuciami.
– Lepiej się trzy razy zastanowić, niż potem płakać – mówiła.
Po mnie wszystko spływało, bo krew nie woda, lecz nie mówiłem jej tego. Nie chciałem jej martwić, bo zauważyłem, że ostatnio bardzo się posunęła. Siateczka wesołych zmarszczek jak zawsze czaiła się w kącikach uśmiechniętych oczu, ale Musia straciła żywość ruchów. Dokuczał jej artretyzm.
– Starość nie radość, Krzysiu. Nie można się z niej wyleczyć – wymawiała się, gdy chciałem ją zawieźć do lekarza.
Zapobiegliwa jak zwykle, postanowiła ku mojemu przerażeniu uporządkować swoje ziemskie sprawy. Wezwała mnie w ważnej sprawie na wieś. Nigdy przedtem tego nie robiła, gnałem więc na złamanie karku przekonany, że zachorowała. Nawet nie przyszło mi do głowy zawiadomić rodziny, prawdziwej rodziny Musi. Zawłaszczyłem prawo do zajmowania się babcią. Bo kimże ja byłem? Tylko jej wychowankiem, chłopcem, który spędzał u niej wakacje, grzejąc się w cieple jej serca.
Wzruszenie ścisnęło mi gardło
– Za szybko jeździsz, Krzysiu – Musia zwabiona rykiem silnika motoru powitała mnie przed domem.
– Śpieszyłem się do ciebie. Jak się czujesz? – spytałem.
– Zwyczajnie. A co? – zainteresowała się szczerze.
– A nic – uściskałem ją mocno. – Co to za nagłe wezwanie?
– Aaa, myślałeś, że umieram – zrozumiała Musia. – Nie w tej sprawie cię zaprosiłam – zaśmiała się cichutko. – Chociaż, nie powiem, dobrze się domyśliłeś.
– Nic nie rozumiem. Wyjaśnisz mi to jakoś prostymi słowami?
– Chodzi o moją ostatnią wolę. Ale chyba nie będziemy o tym rozmawiać na podwórku?
Usiedliśmy w kuchni jak za dawnych czasów, babcia pokroiła placek, ja zrobiłem herbatę.
– Jesteś moim ulubionym wnukiem, wiesz? – położyła zniszczoną dłoń na mojej.
Wielka gula utkwiła mi w gardle i nie chciała zniknąć. Skąd wiedziała, że najbardziej na świecie potrzebowałem właśnie takiego zapewnienia?
– Od pierwszego dnia, kiedy cię zobaczyłam. Stałeś taki przepłoszony, niepewny, co dalej…
– Zlitowałaś się nade mną.
– Wtedy tak. Ale później, im lepiej cię poznawałam, tym bardziej przypadałeś mi do serca – powiedziała.
– A ja się wtedy tak martwiłem, wypatrywałem znaku!
– Jakiego? – zdumiała się babcia.
– Nie powiem – zaparłem się.
Wstyd mi było opowiadać o dziecięcych modlitwach.
– Jesteśmy do siebie podobni, zauważyłeś? – wyglądała, jakbym właśnie utwierdził ją w powziętym wcześniej przekonaniu.
– Już mi to kiedyś mówiłaś – uśmiechnąłem się do wspomnień.
– Mam na myśli to, że się dobrze rozumiemy.
– I lubimy – dodałem, bo nie umiałem jej powiedzieć, jak bardzo ją kocham.
Musia miałaby umrzeć?
– Jesteś moim ukochanym wnukiem, ale nie łączą nas więzy krwi, więc gospodarstwo po mnie przejdzie na mojego syna, a potem na wnuki. Tak się należy, to odwieczne prawo. Ale jest coś ważnego, co chciałabym ci podarować. Po mojej śmierci weźmiesz różaniec, książeczkę do nabożeństwa i Pismo Święte. Chcę, żeby przeszły w twoje ręce. Obiecujesz?
Kiwnąłem głową, bo nie mogłem wydobyć głosu. Musia miałaby umrzeć? Byłem dorosły, ale ciągle patrzyłem na nią oczami dziecka. Była dla mnie wieczna i niezniszczalna, lecz nagle uświadomiłem sobie, że wszystko ma swój kres. Nie zdążyłem jej powiedzieć wielu rzeczy, nie spędziłem z nią tylu chwil, ile bym chciał. A teraz zostało tak mało czasu! Za mało.
– Coś tak posmutniał? Jeszcze nie wybieram się na tamten świat. Na początek cię ożenię, bo sam nigdy na to nie wpadniesz, a potem poczekam na prawnuka. Ale najpierw pokażę ci resztę drogich mi przedmiotów, które przeznaczyłam dla ciebie. To nie byle jakie rzeczy, każda ma swoją historię. Opowiem ci o nich.
Babcia przeznaczyła dla mnie najbardziej osobiste przedmioty, ale cieszę się, że jeszcze nie otrzymałem tego daru. Najdroższa spadkodawczyni żyje i ma się dobrze. Jeżdżę do niej, kiedy tylko mogę, i za każdym razem się spieramy, bo babcia nie chce się przeprowadzić do mnie do miasta. Mam nadzieję, że kiedyś zmieni zdanie.
Wciąż się zbieram, żeby jej powiedzieć, ile dla mnie zrobiła, ale babcia nie lubi wielkich słów i jest bardzo skromna. Nie uwierzy, że Pan Bóg posłał ją do małego, zagubionego chłopca, by podała mu pomocną dłoń.
Czytaj także:
„Urodziłam dziecko na prośbę męża. Ale nie umiałam być dobrą matką. Macierzyństwo nie jest dla każdej kobiety”
„Mama ma 60-tkę na karku, a prowadza się ze smarkaczem. Niech tylko ten goguś ją skrzywdzi, będzie miał ze mną do czynienia”
„Kupiłam dziecku tanie buty z bazaru. Niechcący zafundowałam mu cierpienie, bo chciałam zaoszczędzić”