Przyjechała po mnie na policyjną Izbę Dziecka. Stała ze spuszczoną głową na korytarzu i czekała, aż wypełnią dokumenty i mnie wypuszczą. Gdy wreszcie do niej podeszłam, od razu się zmieniła. Wyprostowała się, znowu przyjęła tę swoją władczą pozę.
– Co ci do głowy strzeliło?! Kompletnie już zgłupiałaś? Dlaczego to zrobiłaś? – zaczęła przesłuchanie.
Wzruszyłam tylko ramionami. Po co miałam się wysilać, tłumaczyć. Przecież ona i tak nie rozumie…
Wydaje mi się, że zawsze byłam sama. Nosiłam klucz na szyi i po szkole wracałam do pustego domu. Nie miałam przyjaciół. Matka pracowała do późna. Dzwoniła tylko. Mam wrażenie, że nie zrezygnowała z telefonu stacjonarnego tylko dlatego, żeby mnie kontrolować. Sprawdzić, czy przypadkiem gdzieś nie wyszłam bez jej pozwolenia.
Gdy podnosiłam słuchawkę, najpierw mówiła, że mam sobie odgrzać obiad, odrobić lekcje, posprzątać w swoim pokoju. Potem dzwoniła i pytała, czy już to zrobiłam. Potem, czy na pewno posprzątałam. I tak każdego dnia. Mogłaby nagrać te pytania na dyktafon i je odtwarzać. Tak jak odpowiedzi.
Wymagała ode mnie bezwzględnego posłuszeństwa. Wiecznie czegoś mi zabraniała. Nie mogłam bawić się, z kim chciałam, tylko z dziećmi z porządnych domów. Nie mogłam brudzić się na podwórku, kruszyć przy kolacji, jeść nieumytych owoców, hałasować. Gdy poszłam do podstawówki, nie pozwalała mi zapraszać koleżanek do domu, bo narobią bałaganu, na dywan coś wyleją albo porysują czarnymi podeszwami białą skórzaną kanapę. I na dodatek wyjedzą wszystko z lodówki.
Miałam być grzeczna, cicha, posłuszna, i nie sprawiać kłopotów zapracowanej mamusi. Nigdy nie spytała, czego ja chcę. Ważne było tylko to, czego ona chciała. Zawsze wiedziała najlepiej, co jest dla mnie dobre, odpowiednie, bo to ona była dorosła, mądra, wykształcona. A ja taka młodziutka i taka głupiutka. Nie docierało do niej, że z małej dziewczynki zamieniam się w nastolatkę, która chce, by liczono się z jej zdaniem…
Czułam się bardzo samotna
Matka miała gdzieś moje potrzeby. Gdy się więc z nią nie zgadzałam, milczałam. Nie było sensu z nią dyskutować. I tak by mnie przegadała i postawiła na swoim. Nie znosiła sprzeciwu. „Nie, bo nie!” – słyszałam za każdym razem, gdy chciałam zrobić coś nie po jej myśli. Więc po pewnym czasie przestałam pytać. No bo ile można słuchać tych samych trzech słów?
Czasem miewała napady dobroci. Budziło się w niej sumienie. Może czuła się winna, że poświęcała mi tak niewiele swojego cennego czasu? Zabierała mnie wtedy na wielkie zakupy do centrum handlowego. Łaziłyśmy po firmowych butikach i wybierałyśmy ciuchy. A właściwe to ona wybierała. Dla siebie i dla mnie. Szczęśliwie ma niezły gust więc nigdy nie chodziłam w jakimś badziewiu. Tutaj akurat miałam szczęście. Gdy obładowane wracałyśmy do domu, czekała na podziękowania.
Dla świętego spokoju uśmiechałam się, całowałam ją w policzek, mówiłam słodko: „Dziękuję mamusiu, jesteś wspaniała”. A tak naprawdę chciałam, żeby te wszystkie szmatki zastąpiła choćby kilkoma minutami szczerej rozmowy. Takiej od serca.
Jak ja zazdrościłam dziewczynom, które mogły z matkami pogadać o wszystkim. Poradzić się, wyżalić, zwierzyć z tajemnic. I liczyć na wsparcie, zrozumienie. Moja tylko pytała o stopnie i czy nie jestem głodna. Uważała, że nie mogę mieć innych problemów. A ja nieraz usypiałam, płacząc w ciemności. Z powodu nieszczęśliwej miłości, braku przyjaciół, przetłuszczających się włosów, pryszcza na twarzy…
W szkole też czułam się samotna. Nie potrafiłam się otworzyć. Koleżanki i koledzy wyzywali mnie od kujonów, wyśmiewali się, że jestem „córeczką mamusi”. Grzeczną, nudną dziewczynką, która nie stawia się nauczycielom, pilnie odrabia pracę domową i nigdy nie była na wagarach. Z zazdrością patrzyłam, jak po lekcjach idą grupą na hamburgery, do kina albo po prostu powłóczyć się po mieście. Mnie nigdy nie zapraszali. Bo i po co, przecież i tak z góry było wiadomo, że nie pójdę.
Wracałam więc do pustego domu, odrabiałam te cholerne lekcje, podgrzewałam obiad. O Boże, jaka ja byłam z tego powodu nieszczęśliwa!
Za to matka promieniała dumą. Któregoś dnia zaprosiła do nas na ploty kilka koleżanek ze studiów. Siedziałam w swoim pokoju, ale przez cienką ścianę słyszałam, o czym rozmawiają. W pewnym momencie temat zszedł na wychowywanie dzieci. Te koleżanki zaczęły wzdychać, że mają kłopoty ze swoimi córkami, że dziewczyny się stawiają, buntują. Matka była bardzo zdziwiona. Z satysfakcją mówiła, że jej ten problem nie dotyczy, że ma ze mną świetny kontakt. I doradzała tamtym, jak postępować z nastolatką.
Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Głupia, naprawdę myślała, że jest idealną matką z idealnym dzieckiem. A ja się dusiłam, miotałam jak zwierzę zamknięte w ciasnej klatce! I tylko marzyłam o dniu, w którym wreszcie zbiorę się na odwagę i pokażę, jak bardzo się myli. I ten dzień nadszedł. Prawie pół roku temu, gdy byłam w drugiej klasie liceum.
To właśnie wtedy, tuż po feriach zimowych, przyszedł do naszej szkoły Szymon. Kompletny świr i odmieniec. Wygłupiał się, stawiał nauczycielom, robił, co chciał. Szybko stał się przywódcą klasy. Chłopcy patrzyli na niego z podziwem, a dziewczyny próbowały go w sobie rozkochać. Wiadomo było, że ta, której się to uda, zyska szacunek i poważanie. Kręciły się wokół niego, przewracały oczami, a on, ku zaskoczeniu wszystkich, wybrał mnie.
To było jak bajka. W jednej chwili moje życie kompletnie się odmieniło. Z szarej myszy, samotnika, wyrzutka awansowałam na najważniejszą dziewczynę w klasie. Już nikt nie odważył się ze mnie śmiać. Zakochałam się w Szymonie jak wariatka. Przy nim odżyłam, rozkwitłam. To on nauczył mnie, że można cieszyć się drobiazgami, przekonał, że świat się nie zawali, jeśli nie odrobię lekcji, pójdę na wagary.
To on wyciągał mnie na imprezy, nauczył tańczyć. Z nim wypiłam pierwsze wino, wódkę, zapaliłam skręta, wzięłam amfę. Strasznie te pierwsze razy odchorowałam. Kręciło mi się w głowie, bolał mnie brzuch, rzygałam jak kot. Nie bardzo wiedziałam, jak się nazywam i co się ze mną dzieje. Ale jednocześnie byłam szczęśliwa! Wyrwałam się wreszcie z klatki i mogłam biec przed siebie, swobodnie oddychać!
Matka niczego nie podejrzewała. Do głowy jej nie przyszło, że grzeczna córeczka może wykręcać takie numery. Nawet nie wiedziała, że mam chłopaka. Nie mogłam przedstawić jej Szymona, bo by go nie zaakceptowała. Był ostrzyżony na jeża, miał kolczyk na języku i pochodził z fatalnej rodziny. Ojczym alkoholik gonił go z domu, ledwo Szymon odrósł od ziemi, a matka była całkowicie bezradna. Czy ktoś taki zasługiwał na to, by się ze mną spotykać? Nie!!!
Dobrze się więc kryłam, zachowywałam pozory, że wszystko jest jak dawniej. No i nauczyłam się świetnie kombinować i kłamać. Wystawiałam sobie lewe zwolnienia ze szkoły, wysuwałam lekko wtyczkę telefoniczną z gniazdka, by matka nie mogła się dodzwonić do domu. A gdy dobijała się na komórkę, zdziwionym głosem mówiłam, że pewnie jest jakaś awaria.
Jeśli chciałam zniknąć na cały wieczór lub nawet na noc, mówiłam, że idę pouczyć się do Jagody albo Marianny. I będę u nich spać. Nie protestowała. Dziewczyny były z dobrych, godnych zaufania domów. Ojciec jednej jest adwokatem, drugiej – znanym lekarzem. Matka uznała więc, że muszą być grzeczne i porządne, i w związku z tym są dla mnie odpowiednim towarzystwem. Naiwna!
Gdyby wiedziała, co one wyprawiają, w sekundę by posiwiała. Ich rodzice zresztą też… Dawałyśmy sobie nawzajem alibi i robiłyśmy to, na co miałyśmy ochotę.
Sprawa częściowo wyszła na jaw, gdy matka poszła na wywiadówkę. Normalnie nie miała nigdy na to czasu, ale wtedy jakoś urwała się z pracy. Wróciła wściekła. Wychowawczyni zapytała, dlaczego tak często nie ma mnie w szkole. I z najlepszej uczennicy stałam się w ciągu półrocza jedną z najgorszych. Rany boskie, jak ona wtedy na mnie wrzeszczała!
Że wstydu się przeze mnie najadła, że żyły sobie dla mnie wypruwa, że chce zapewnić mi lepszą przyszłość. I tak dalej, i tak dalej… Tak przynudzała, że wreszcie straciłam cierpliwość. Więc gdy w pewnym momencie zamilkła, by nabrać powietrza, wykrzyczałam jej, że nie musi tego robić, że niczego od niej nie potrzebuję. I kazałam się jej wynosić z mojego pokoju. Ależ była zdziwiona tym wybuchem. Po prostu odjęło jej mowę..
Czułam się jak w klatce
Ale gdy już doszła do siebie, wściekła się jeszcze bardziej. Zwyzywała mnie od niewdzięcznych gówniar i zapowiedziała, że dopilnuje, bym do końca roku poprawiła wszystkie oceny i chodziła do szkoły. Nie wzięłam tej groźby poważnie. Jak niby miała to zrobić, skoro pracowała przez cały dzień?
Nie powiem, zaskoczyła mnie. Wzięła urlop. Codziennie odwoziła mnie i przywoziła ze szkoły, uczuliła nauczycieli i woźną, by mieli na mnie oko. Popołudniami nie pozwalała mi nigdzie wychodzić, zamykała mnie w pokoju. Zabrała mi komórkę i laptopa. Zupełnie odcięła mnie od świata. No i od Szymona. Właściwie się nie widywaliśmy, bo mój ukochany rzadko bywał w szkole. Patrząc na jego pustą ławkę, zastanawiałam się, co teraz robi, gdzie jest. Umierałam z tęsknoty.
Oczywiście się buntowałam. Na przemian płakałam i wściekałam się. Krzyczałam, że się zabiję, albo ucieknę. Rozwaliłam lampę i podarłam kilka zeszytów i książek. Ale matka wszystko to wytrzymywała. Z uporem maniaka siadała, odrabiała ze mną lekcje i jak katarynka powtarzała, że nie pozwoli mi się stoczyć, że to wszystko dla mojego dobra. I że kiedyś jej za to podziękuję. Przez całe życie nie poświęciła mi chyba tyle czasu, co wtedy.
Po kilku dniach trochę odpuściłam. Zorientowałam się, że wrzaskiem nic nie zdziałam. Więc się uspokoiłam. Robiłam, co kazała. Myślałam, że dzięki temu i ona złagodnieje. I pozwoli mi gdzieś wyjść albo przynajmniej odda mi komórkę. Ale nie. Nawet o milimetr nie popuściła śruby. Myślałam, że zwariuję. Znowu poczułam się jak w klatce, znowu nie mogłam oddychać. Znienawidziłam ją. Za to, co mi zrobiła kiedyś, i za to, co mi robiła teraz.
Po jakichś dwóch tygodniach pojawił się w szkole Szymon. Strasznie poobijany. Powiedział, że w domu znowu była awantura, złapał się z ojczymem i porządnie mu wlał. Aż matka pogotowie wzywała. Stwierdził, że nie ma po co wracać, bo stary, jak dojdzie do siebie, na pewno poleci na policję. No i wieje z domu. Miał już nawet spakowany plecak.
Byłam przerażona. Gdy wyobraziłam sobie, że on będzie gdzieś w Polsce, a ja zostanę sama, z matką, nie zastanawiałam się nawet chwili. Powiedziałam, że wieję razem z nim. Muszę tylko uśpić czujność matki, wykorzystać moment, gdy na chwilę spuści mnie z oczu. I udało się. Jeszcze tego samego dnia.
Po południu jak zwykle odebrała mnie ze szkoły. Grzecznie usiadłam w swoim pokoju, obłożyłam się książkami i zeszytami. Udawałam, że się pilnie uczę. Postała nade mną kilka minut, a potem poszła do kuchni gotować obiad. W pewnej chwili krzyknęła, że wychodzi do sklepu po śmietanę. Tak się śpieszyła, że zapomniała zamknąć na klucz drzwi od mojego pokoju.
Błyskawicznie wrzuciłam do torby kilka ciuchów, wyciągnęłam ze szkatułki jej złotą bransoletkę i pierścionki, i wybiegłam z mieszkania. Szymon czekał na mnie na działce u kolegi. Pożyczyliśmy od niego namiot i śpiwory. Pojechaliśmy na dworzec i wsiedliśmy w pierwszy pociąg jadący nad morze.
Było świetnie. W lombardzie sprzedaliśmy złoto matki, więc mieliśmy pieniądze. Całe dnie włóczyliśmy się po plaży, a wieczorami chodziliśmy na dyskoteki. Piliśmy wino, piwo, paliliśmy trawkę albo łykaliśmy prochy. Były wszędzie, na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło mrugnąć do barmana albo ochroniarza i już pojawiał się handlarz z towarem. Nikt się nami nie interesował, nikt o nic nie pytał. W nocy wracaliśmy do naszego namiotu rozbitego w lesie. I kochaliśmy się… Szymon był moim pierwszym chłopakiem, a ja jego pierwszą dziewczyną.
Kłopoty zaczęły się po tygodniu, gdy skończyły nam się pieniądze. Nie chcieliśmy wracać, więc zaczęliśmy kraść. Wpadłam, gdy próbowałam zwinąć torebkę jednej babce na molo. Nie spodziewałam się, że jest taka szybka i silna. Złapała mnie i zaczęła wrzeszczeć. Zrobiło się zbiegowisko, ktoś rzucił mnie na ziemię, ktoś inny wezwał policję. No i trafiłam na komisariat.
Okazało się, że matka zgłosiła moje zaginięcie. Gdy wieźli mnie do Izby Dziecka, zastanawiałam się, gdzie jest teraz Szymon. Cieszyłam się, że chociaż jemu udało się zwiać.
Matka przyjechała nad morze po dwóch dniach. Zabrała mnie do domu i znowu zamknęła w pokoju. Potem całymi dniami leżałam na łóżku i gapiłam się w sufit. Albo wyglądam przez okno, wypatrując Szymona. Żałowałam, że mieszkamy na dziesiątym piętrze. Gdyby to było chociaż drugie, to czmychnęłabym przez balkon, i tyle by mnie widzieli…
Matka nie dawała mi żyć. Bez przerwy właziła do mojego pokoju i ględziła. Straszyła, że będę miała sprawę w sądzie, dostanę kuratora, a może nawet w poprawczaku mnie zamkną. Kazała się ze wszystkiego tłumaczyć. A potem płakała i pytała, dlaczego jej to zrobiłam, dlaczego rujnuję sobie życie, dlaczego zadaję się z takim degeneratem jak Szymon. Nic jej nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że gdy tylko nadarzy się okazja, znowu ucieknę. Nic mnie w tym domu nie trzyma.
Czytaj także:
„Lata temu odbiłem kumplowi dziewczynę. Może i zniszczyłem mu życie, ale przynajmniej mam szczęśliwą rodzinę”
„Ewa ma to, o czym zawsze marzyłam: nadzianego męża i kupę kasy. Teraz chce to porzucić, bo zachciało jej się >>miłości<<”
„Przyjaciółka rozpuściła syna jak dziadowski bicz. Mówi, że mój wyrośnie na nieudacznika, bo nie pozwalam mu na wszystko”