„Matka umierała w samotności, bo wolałam imprezować. Jej miłość należała mi się jak psu buda, miałam gdzieś, że cierpi”

Załamana kobieta fot. iStock, Marjan_Apostolovic
„Na początku protestowałam, kiedy nazywali mnie aniołem czy kochaną siostrzyczką. Teraz wiem, że to bezcelowe. Niech sobie myślą, co chcą. Ja wiem, że nie jestem ani skromna, ani kochana. Chyba nawet nie jestem dobrym człowiekiem”.
/ 03.04.2023 20:30
Załamana kobieta fot. iStock, Marjan_Apostolovic

Podobno każdy człowiek skrywa w głębi serca jakiś mroczny sekret. Wstydliwą tajemnicę, o której nikomu się nie mówi, nawet najbliższym. Moja rodzina też nie wie o mnie wszystkiego. Gdyby wiedzieli, czy traktowaliby mnie inaczej? Zapewne próbowaliby mnie tłumaczyć, usprawiedliwiać, lecz czy umieliby pojąć, zaakceptować?

Ja sama sobie wybaczyć nie umiem. Nie szukam zrozumienia, nie oczekuję, że ktoś poklepie mnie po ramieniu i rozgrzeszy moje zachowanie, bo byłam młoda, głupia, miałam prawo błądzić. Miałam też czas, by zmądrzeć, zawrócić, spokornieć i nabrać odwagi. Nie zrobiłam tego.

Dziś sama dźwigam ten ciężar. Chciałabym, żeby mama mi wybaczyła. To jedyne, co dałoby mi ulgę.

Niestety, na to jest od dawna za późno…

Codziennie rano wchodzę do ciasnych, dusznych sal. Na łóżkach leżą ciężko chorzy ludzie. Nieuleczalnie. Pracuję w placówce opieki paliatywnej. Od nas już nie wraca się do domu. Pacjenci przechodzą na drugą stronę, a ja staram się, aby to przejście było jak najmniej bolesne i by odbywało się w godnych warunkach. Zwykle mamy pełne obłożenie i pożegnanie jednego pacjenta oznacza przywitanie z następnym chorym. Śmierć bez końca.

Zdrowi ludzie nie lubią do nas przychodzić. Bo to umieralnia, bo cuchnie u nas śmiercią i ten odór przesiąka ubrania, włosy, włazi w duszę, bo potem spokojnie spać nie można, bo cierpienie bliskich boli bardziej niż własne, bo bezradność sięga tu apogeum. Jedni się mimo wszystko przełamują, inni uciekają, gdzie pieprz rośnie. Tak samo jak ja kiedyś.

Też byłaś samolubnym tchórzem – pomyślałam, wchodząc do sali numer dziewięć. Mieliśmy tutaj trzy łóżka. Na każdym leżał pacjent w ostatnim stadium choroby nowotworowej. Wymieniłam serdeczności z rodzinami chorych i zabrałam się do pracy. Mierzyłam ciśnienie, podpinałam tlen. Razem z panią Krysią umyłam pacjentów i wymieniłam pampersy. Opatrzyłam odleżyny u pani spod okna. Panujący tu specyficzny zapach już mi nie przeszkadzał. Po tylu latach przyzwyczaiłam się i uodporniłam.

– Siostra Paulinka to prawdziwy anioł – powiedziała pani Stasia, gdy opuszczałam salę.

Od kilku dni czuwała przy swoim umierającym ojcu. Odwzajemniłam jej uśmiech. Bez słowa.

– Pani ma serce do tej pracy, to się widzi i czuje. Inne pielęgniarki powinny się od pani uczyć – ciągnęła swoje pochwały, po czym wyciągnęła z torby dużą paczkę kawy. – Siostro, proszę przyjąć, to taki drobny gest, nic wielkiego, bardzo nalegam.

Przyjęłam. Odmowa by ją uraziła, a wzięcie podarunku ucieszyło. Tego też się tutaj nauczyłam. Drobne prezenty to nie łapówki, ale rodzaj podziękowania, które należy przyjąć bez zbędnych ceregieli. To także forma walki z bezradnością. „Dam chociaż kawę miłej pielęgniarce, skoro inaczej ojcu pomóc nie mogę”. Tak to działa.

– Zgadzam się – wtrąciła swoje trzy grosze inna odwiedzająca. – Pani Paulinka to jak nie z tego świata, zawsze taka życzliwa, dla każdego ma dobre słowo. Faktycznie anioł, nie kobieta.

Ludzie dobrze tutaj na mnie reagują

Wiem, jak podnieść ich na duchu, czy to rodziny, czy chorych, jak ułatwić im te ostatnie wspólne chwile. Potrafię też okiełznać pacjentów, którzy są niemili dla towarzyszy z sali i dla personelu. Często się tacy zdarzają, zwłaszcza przy guzach mózgu. Charakter zmienia się wtedy człowiekowi nie do poznania.

Wszyscy twierdzą, że mam serce do tej pracy, prawdziwe powołanie. Wiele razy to przerabiałam i już nie zaprzeczam. Na początku protestowałam, kiedy nazywali mnie aniołem czy kochaną siostrzyczką. Teraz wiem, że to bezcelowe. Niech sobie myślą, co chcą. Ja wiem, że nie jestem ani skromna, ani kochana. Chyba nawet nie jestem dobrym człowiekiem.

Moja posługa wobec umierających, moje poświęcenie… To wszystko z poczucia winy. Płacę za dawny grzech. Rumienię się wewnętrznie, słuchając pochwał, i nic nie mówię. Znoszę te peany w milczeniu, uznawszy, że to także część mojej pokuty. Czy zasłużę kiedyś na wybaczenie? Czy pomaganie obcym ludziom zrównoważy porzucenie własnej matki? Czy dobre uczynki przeważą złe? Czy mam w ogóle prawo o to pytać, mieć nadzieję? Tylko mama mogłaby mi odpowiedzieć, ale to już niemożliwe.

Ani pacjenci, ani ich bliscy, którzy tak mnie wychwalają, nie mają pojęcia, że opuściłam ją w chorobie, gdy najbardziej mnie potrzebowała. To jej twarz widzę, gdy spoglądam na swoich pacjentów. To jej głos słyszę, gdy chory jęczy z bólu i błaga o znieczulenie. Dlatego tak rozpaczliwie staram się tym ludziom pomóc. Bo to jakbym pomagała jej, jakbym spłacała dług jakiejś bezimiennej osobie, która – chcę w to wierzyć, gdyż to czyni moją winę nieco bardziej znośną – była u jej boku zamiast mnie, może jakaś pielęgniarka, którą nazywała aniołem…

Nie miała ze mną łatwo

Jestem jedynaczką. Tatę ledwo pamiętam; zmarł, kiedy miałam cztery lata. Mama urodziła mnie późno, bo w wieku czterdziestu trzech lat. Mówiła, że miała duże problemy z zajściem w ciążę, i kiedy pojawiłam się na świecie, śliczna i zdrowa, uznała to za prawdziwy cud. Pewnie dlatego rozpieszczała mnie ponad miarę i pobłażała we wszystkim.

Potrafiła się zadłużyć, żeby kupować mi ładne ubrania i zabawki czy gadżety. A ja uważałam, że mi się to należy. Nie byłam łatwym dzieckiem, a gdy weszłam w okres dojrzewania, pokazałam rogi i kopyta. Zadawałam się z nieodpowiednim towarzystwem, wagarowałam. W liceum ledwo zdawałam z klasy do klasy.

– Dziecko, weź się wreszcie za siebie, musisz chodzić do szkoły, zdać maturę, iść na studia. Bez wykształcenia nie zdobędziesz dobrej pracy – truła mi matka po kolejnej wywiadówce, na której musiała wysłuchiwać, jak sobie bimbam i wszystko lekceważę.

– Mam to gdzieś – odpowiadałam.

Byłam znudzona, zła i bezczelna

Nikogo i niczego nie szanowałam, siebie też. Potrafiłam przyjść nad ranem z dyskoteki pijana w sztok, a gdy mama załamywała ręce, śmiać się i pyskować. Gdy prosiła, bym była ciszej, awanturowałam się jeszcze bardziej. Gdyby moje córki tak się zachowywały, dałabym im porządnie popalić, ale mama miała do mnie anielską cierpliwość.

Nigdy mnie nie uderzyła, nie skrzyczała. Podejrzewam, że siebie winiła za moje wyskoki – bo nie umiała mnie należycie wychować. A ja, wyczuwając to, robiłam się coraz gorsza. No bo ja się na ten świat nie prosiłam, prawda? Urodziła mnie, to ma.
Przez egzamin maturalny jakoś się prześlizgnęłam, ale nie dostałam się na studia dzienne, a do pracy iść mi się nie chciało. Kolejne dwa lata przesiedziałam w domu, pasożytując na mojej słabnącej matce.

Choć niby byłam dorosła, wciąż zachowywałam się jak rozwydrzona gówniara – piłam, paliłam, chodziłam na imprezy i zmieniałam facetów jak rękawiczki. Cudem czegoś nie złapałam. Ale nie myślałam o niebezpieczeństwach. Miałam się za nieśmiertelną i bezkarną.

Lubiłam takie życie. Zero odpowiedzialności. Zero stresów. Zero empatii. Mama pracowała coraz więcej i ciężej, a mnie to odpowiadało. Bo kiedy jej nie było, miałam wolną chatę i mogłam sprowadzać, kogo chciałam.

Czemu była taka pobłażliwa?!

Miałam dwadzieścia trzy lata i nadal uważałam się za pępek świata, kiedy w pewien chłodny, jesienny poranek mama wyznała mi, że jest chora. Guz piersi. Dostała wyniki biopsji i już wiedziała, że to złośliwy nowotwór.

Wystraszyłam się, ale nie tego, że ją stracę – nawet w roli żywicielki – i zostanę sama na świecie. Raczej tego, że każe mi się sobą zająć. Bo wolałam już iść do pracy, niż z nią ugrzęznąć w chorobie, opiece, trosce, śmierci, na dobre i złe.

– Nie myśl, że będę cię niańczyła – rzuciłam asekuracyjnie i bezlitośnie, kiedy jechała na pierwszą chemię.

– Nie musisz, córeczko, poradzę sobie – odpowiedziała.

Czasem mam jej za złe tę dzielność i wyrozumiałość. Może gdyby ona była wtedy bardziej samolubna i wymagająca, to mnie nie dręczyłyby teraz wyrzuty sumienia. Powinna mnie skląć, trzasnąć na odlew albo wyrzucić z domu, może bym otrzeźwiała. Ale nie. Podobno do samego końca była taka dzielna, tak mówiła mi ciotka. Ja nie mogę tego wiedzieć. Nie było mnie przy niej, gdy umierała.

Choroba mamy przebiegała bardzo agresywnie. Rok po postawieniu diagnozy już nie żyła. Nie pomogła operacja odjęcia piersi i usunięcia węzłów chłonnych. Nowotwór zaczął dawać przerzuty. Nie chciałam na to patrzeć. Opuściłam ją w najgorszym momencie. Wiem, że nie odeszła spokojnie. Do samego końca czekała na swą marnotrawną córkę…

Ja akurat poznałam nowego chłopaka, który stracił dla mnie głowę. Pochodził z innego miasta, co było mi na rękę. Spakowałam swoje rzeczy i wyprowadziłam się do niego. Maciek miał bogatych rodziców, dobrze mu się powodziło, więc nie musiałam pracować. Jego rodzice płacili za mieszkanie, które wynajmowaliśmy, i pokrywali nasze wydatki.

Byłam młoda. Chciałam czerpać z życia całymi garściami, a nie patrzeć, jak umiera moja matka. Nie chciałem nawet myśleć o śmierci. Dlatego wolałam odciąć się od mamy, tak jakby nigdy nie istniała. Dziś się tego wstydzę, dziś żałuję, ale czasu już nie da się cofnąć. A ja nawet księdzu na spowiedzi nie odważyłam się wyznać prawdy, co dopiero rodzinie.

– Ciężki dyżur, kochanie? – przywitał mnie mąż późnym popołudniem. – Chodź do kuchni, obiad już czeka. Potem ci zrobię masaż. Co ty na to?

Uśmiechnęłam się w odpowiedzi. Mam dobrego męża, który o mnie dba i mnie rozpieszcza. Mam cudowne córeczki, które dobrze się uczą, pomagają w domu, a dziś specjalnie dla mnie zrobiły moją ulubioną sałatkę. Mam wspaniałą, troskliwą rodzinę. Co za ironia losu… Czasem myślę, że Bóg doświadcza bardziej tych dobrych, bo więcej zniosą, a tych złych tuli do serca, by się opamiętali i odmienili. Odmieniłam swoją duszę, ale za późno, mama już tego nie zobaczyła.

Zaczęłam się starać

Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie Rafał. Byłam na dnie, kiedy się poznaliśmy. Maciek mnie rzucił, zostałam bez mieszkania i pieniędzy. Spałam kątem u koleżanki, której kuzynem był właśnie Rafał. To on pomógł mi się dźwignąć. Przy nim stałam się lepsza, spokojniejsza. Sprawił, że gniew odszedł, że zaczęło mi zależeć, zaczęłam się szanować.

Nie musiałam się zmuszać do wstrzemięźliwości – imprezy, alkohol, przypadkowy seks, wszystko to przestało mnie pociągać, bawić. Liczyło się dla mnie tylko to, co powie Rafał. Miłość matki traktowałam jak pewnik, coś bezwarunkowego, co mi się należy jak psu kość, ale na uczucie Rafała chciałam zasłużyć. Bałam się go stracić, więc starałam się być lepsza.

Po roku znajomości wzięliśmy ślub. Wkrótce urodziła się Kasia, nasza starsza córka. Gdy nieco podrosła, mąż i teściowa nalegali, żebym poszła na studia. Zgodziłam się, bo czułam, że powinnam zdobyć w końcu jakiś konkretny fach. Skończyłam prywatną uczelnię i zostałam pielęgniarką. Nigdy nie myślałam, że będę pracować w tym akurat zawodzie, ale wszyscy wokół mówili, że społeczeństwo się starzeje i pracy dla pielęgniarek nie zabraknie.

Zakładałam co prawda, że trafię do jakiejś niepaństwowej, przytulnej przychodni, a wylądowałam w szpitalu-kombinacie. Zamiast stamtąd uciec, stawiłam czoła rzeczywistości i postanowiłam, że będę pomagać ciężko chorym, tak jak kiedyś powinnam pomóc swojej mamie. Pokutowałam na oddziale wewnętrznym, potem na neurologii. Teraz jestem tutaj.

W każdym z tych miejsc widziałam, jak odchodzą ludzie. Nieraz modliłam się z nimi albo zwyczajnie trzymałam kogoś za rękę. I teraz już wiem, że umierającemu wystarczy czyjaś obecność, bliskość, ciepłe słowo. Wtedy mniej się boi odchodzenia, tego, co czeka na niego po drugiej stronie.

Ja też już nie boję się śmierci. Wszystko, co żyje, umiera. Na tym polega cykl życia.
Umyłam ręce i wróciłam do kuchni. Zanim usiadłam, wyjęłam z torby kawę od pani Stasi i włożyłam do jednej z szafek.

– Znowu dostałaś upominek za swoją anielskość? – zażartował mąż.

Rozłożyłam bezradnie ręce i nic nie powiedziałam, bo nagłe wzruszenie złapało mnie za gardło. Rafał to zauważył i zaraz zareagował. Przytulił mnie i szepnął:

– Już dobrze, skarbie, jestem przy tobie, już możesz odpiąć skrzydła…

– Gdybyś tylko wiedział… – szepnęłam.

– Wiem, kochanie, wiem.

Czytaj także:
„Pobiłem kolegę, bo rozpuścił plotkę, że sypia z moją matką. Niedługo później odkryłem, że jest w tym ziarno prawdy”
„Teściowa chciała wkupić się w moje łaski, bo… planowała poderwać mojego ojca i zastąpić moją matkę”
„Załamałam się, gdy wylosowałam praktyki w noclegowni dla bezdomnych. Ciągle myślałam, że natknę się na moją matkę”

Redakcja poleca

REKLAMA