Zapowiadałem się jako zdolne dziecko. Brałem udział w kółkach zainteresowań i miałem dobre oceny. W dodatku nie było ze mną żadnych problemów wychowawczych, co wcale nie jest takie oczywiste w przypadku młodych chłopców.
Patrzyłem, jak zachowują się moi rówieśnicy – butni, pewni siebie, nieposłuszni. A ja zawsze cichy, usłużny, no i w miarę zdolny.
— Będziesz kimś — mówiła mi moja mama. – Obiecaj mi, że tak właśnie będzie, syneczku.
Nie rozumiałem wtedy, o co jej chodzi, ale jako szkolny kilkulatek odpowiadałem bezrozumnie:
— Obiecuję, mamo. Będę kimś.
Moja mama zawsze uśmiechała się na taką obietnicę, więc często ją składałem. Chciałem, by była szczęśliwa. Mniej więcej w liceum coś się zmieniło. Straciłem dawny zapał. Nauka przychodziła mi z większym trudem, obniżyłem noty. Po szkole, zamiast się rozwijać i uczestniczyć w dodatkowych aktywnościach, wolałem włóczyć się bez celu albo całe dnie oglądać telewizję.
— Rozczarowujesz mnie, synu — mówiła wtedy już bardzo niezadowolona mama. Przestała być już tą miłą i kochaną kobietą, a stała się wymagającą „szefową”. Tak nazywałem ją w myślach jako zbuntowany nastolatek.
Musiałem żyć z tym ciężarem
Pod koniec liceum matka nie miała już złudzeń: jej syn, czyli ja, okazał się dla niej zmarnowaną szansą. Kimś, kto nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań. Musiałem jakoś żyć z tym ciężarem, choć było to bardzo trudne, bo ze względów finansowych wciąż mieszkałem z rodzicami. Codziennie znosiłem szereg upokorzeń. No i te okrutne teksty…
— Może wreszcie weźmiesz się za siebie i przestaniesz być takim nieudacznikiem. Nie po to tyle w ciebie inwestowałam i tyle się namęczyłam z wychowaniem i edukacją, by to wszystko poszło na marne.
A ja nie wiedziałem, co robić. Jako zagubiony osiemnastolatek kompletnie nie miałem pomysłu na siebie. Koledzy szli do ciekawych prac, rozpoczynali wymarzone studia. A ja, z moimi wynikami z matury i brakiem zainteresowań mogłem co najwyżej czyścić im buty. Wreszcie jednak przyszedł taki moment, że rodzice postawili mi ultimatum: albo pójdę do pracy, i to niezwłocznie, albo wychodzę z domu.
Mieli rację. Nie dokładałem się do rachunków, jadłem z ich lodówki, nie uczyłem się. Coś trzeba było zrobić. Pojawiło się ogłoszenie dla kandydatów na taksówkarzy. Trzeba było przejść kurs, zrobić uprawnienia, zaliczyć test topografii miasta. O dziwo, zaciekawiła mnie ta perspektywa.
Dlatego zgłosiłem się na ochotnika. Chyba po raz pierwszy w życiu miałem do czegoś pełne przekonanie. Intuicja nie zawiodła. Okazało się, że zdałem wszystko śpiewająco i mogłem stać się początkowym taksówkarzem.
Miała do mnie ogromny żal
Mama była zadowolona z tego, że zarabiam pieniądze, ale miała do mnie ogromny żal, bo nie pracowałem w zawodzie, który ona sobie wymarzyła: lekarz, prawnik, architekt… Robiła mi wyrzuty:
— Taki jesteś zdolny i tak się zmarnowałeś. Że nie jest ci szkoda…
A mi nie było szkoda.
— Mamo, to moje życie. Musisz zaakceptować to, co jest. Ja się nie zmienię tylko dlatego, że ty tak chcesz.
— Jak tam sobie uważasz — westchnęła. – Ale wiedz, że bardzo zawiodłeś matkę. Bardzo.
Z takimi wyrzutami sumienia przyszło mi się użerać przez resztę mojego dorosłego życia. Nie minęło, nawet gdy wreszcie wyprowadziłem się na swoje.
Miałem już ponad 30 lat i kupiłem własne dwupokojowe mieszkanko. W tym samym czasie, na jednym z kursów po mieście, poznałem Anię. Czarującą kobietę, z którą tak świetnie mi się rozmawiało. Widziałem, że ona odwzajemnia zainteresowanie. Dlatego wymieniliśmy się numerami, a potem zaczęliśmy się spotykać.
Nasz związek rozkwitał
Na tyle, że po roku się oświadczyłem i zamieszkaliśmy razem. Wkrótce Ania zaszła w ciążę. Mieliśmy mieć synka. Bardzo się cieszyliśmy. Myślałem sobie wtedy, że wreszcie spełnię się jako rodzic i będę dla mojego dziecka o wiele lepszym i bardziej wspierającym opiekunem, niż moja mamusia, która uważała mnie za frajera i życiowego nieudacznika. Tylko dlatego, że zarabiałem na życie uczciwie jako taksówkarz.
Po narodzinach naszego synka, Wojtusia, obydwoje z żoną staraliśmy się zapewnić mu wszystko, co najlepsze. Jednocześnie jednak ustaliliśmy, że gdy podrośnie, to pozwolimy mu rozwijać się tak, jak zechce. Bez presji, bez spinania się, bez narzucania naszych wizji i ambicji. Niestety babcia Wojtka, a moja mama, miała inną wizję wychowawczą.
Pamiętam to jak dziś. Wojtuś miał już pięć lat i miał zostać na weekend u dziadków. W tym czasie ja z Anią wybiliśmy na długo odkładany wyjazd we dwoje. Świętowaliśmy rocznicę ślubu. W sobotę po południu przedzwoniłem do rodziców.
— I jak tam Wojtuś? — zapytałem — Daje wam w kość?
— Ależ skąd — odparła moja mama. – Właśnie siedzi grzecznie i rozwiązuje łamigłówki matematyczne.
— C… co takiego? — wyjąkałem i przed oczami pojawiły mi się wszystkie te frustrujące chwile z nauką wtłaczaną siłą do mojej małej dziecięcej główki.
— Co w tym dziwnego, syneczku? Wojtuś świetnie się bawi.
— Śmiem wątpić — odparłem zdenerwowany i zaniepokojony. – Dlaczego nie bawi się swoimi zabawkami?
— Daj już spokój, dziecko — żachnęła się moja matka. – Niech trochę pogłówkuje. Może coś w życiu osiągnie.
Rozwścieczony rozłączyłem się i wiedziałem, że ten weekend nie będzie udany. Cały czas myślałem o tym, co porabia mój syn. Czy matka przekłada na niego swoje chore ambicje? Tylko dlatego, że w jej oczach mi nie udało się w życiu?!
Ale to nie wszystko. Bo w kolejnych miesiącach podobne sytuacje cały czas się powtarzały. Często słyszeliśmy z Anią, że źle wychowujemy Wojtka, że za bardzo mu popuszczamy. Że skończy jako przeciętniak. Nie dało się tego słuchać.
W końcu powiedziałem dość
Zagroziłem, że jeśli mama nie przystopuje z narzucaniem swoich ambicji i nie przestanie forsować własnej wizji wychowawczej, to w końcu całkowicie pozbawimy ją możliwości widywania się z wnukiem. Myślałem, że ta groźba podziała… Niestety się myliłem. Apogeum nastąpiło podczas Wigilii.
— A Wojtuś w tym roku chyba do tej podstawówki siódemki, prawda? Tam jest taki dobry poziom – zagadała mama.
— Skąd ten pomysł? — zapytała Ania. Chyba wyczuwała, co się święci i zareagowała dość emocjonalnie. W końcu Wojtek to był jej syn.
— No wiecie — mówiła — Coś trzeba by było pomyśleć.
— O niczym nie będziemy myśleć — włączyłem się wreszcie. – Wojtek idzie do dwójki. Dobra, normalna szkoła. Żaden wyścig szczurów.
— No wy chyba sobie żarty stroicie — oburzyła się moja rodzicielka, a potem zwróciła się do Wojtusia: — Kochanie, chcesz iść do dobrej szkoły, czy do złej szkoły?
Zagotowało się we mnie.
— Przestań nim manipulować! — krzyknąłem. Miarka się przebrała. – Nie dość, że mnie uważasz za nieudacznika, to teraz jeszcze chcesz przerzucać swoje chore ambicje na swojego wnuka. Mało ci szkody? Jak zostanie taksówkarzem, to też będzie wyklęty, jak ja? I jeszcze mieszasz mu w głowie! Wiesz co? Wypchaj się.
Musiałem się odciąć
Wstałem, wziąłem za rękę żonę i syna i po prostu wyszliśmy. Wojtuś nie rozumiał całej tej sytuacji i bardzo płakał w samochodzie, co mnie zabolało, bo nie chciałem, żeby dziecko brało udział w tej całej aferze. A jednak stało się poniekąd ofiarą w całej tej kłótni.
Westchnąłem ciężko i spojrzałem na moją żonę, a ona odwzajemniła spojrzenie. Było w naszych oczach wszystko: strach, złość, ale i ulga. Obydwoje wiedzieliśmy, że urwanie kontaktu jest potrzebne. A potem uruchomiłem silnik i odjechaliśmy. Chyba już na zawsze.
Czytaj także:
„Mąż porzucił mnie dla młodszej kochanki. Gdy na emigracji dorobiłam się fortuny, wrócił z podkulonym ogonem”
„Po śmierci ojca mama traktowała mnie jak męża. Może to dziwne, ale dziś razem szykujemy się do ślubu”
„Wujek z Ameryki oznajmił, że albo będziemy z siostrą jego kochankami, albo wylądujemy na bruku. Miał nas w garści”