„Matka leżała i pachniała, a mnie wychowywała niania. To z nią czułam się związana i ją zaczęłam nazywać mamą”

Wychowała mnie niania, a nie matka fot. Adobe Stock, Mangostar
„Munia była nianią, a mama moją prawdziwą matką. Z tym tylko, że ta prawdziwa była jakby od święta, zawsze wystrojona, wypachniona i umalowana. Dla mnie niedostępne bóstwo. Munia była od codzienności, pilnowała, żebym z braćmi zjadła śniadanie, stosownie do pogody ubrała się przy wyjściu do szkoły”.
/ 31.07.2023 07:45
Wychowała mnie niania, a nie matka fot. Adobe Stock, Mangostar

Dziś tylko mogę podziękować jej za tamte cudowne lata. Lata, kiedy obok mnie stały dwie kochające matki. W naszym domu była dla mnie dwie wyrocznie – mama i Munia.

Munia właśnie była ową nianią, którą kochałam równie mocno co własną matkę. Z tym tylko, że ta prawdziwa była jakby od święta, zawsze wystrojona, wypachniona i umalowana. Dla mnie bóstwo, do którego można się było niemal modlić. Munia była od codzienności, pilnowała, żebym z braćmi zjadła śniadanie, stosownie do pogody ubrała się przy wyjściu do szkoły, nie psociła, gdy ojciec wracał po pracy zmęczony do domu. Ona też przed snem opowiadała najcudowniejsze bajki, które zabierały mnie w podróż z tysiąca i jednej nocy.

Munia była zawsze przy mnie

Gdy byłam mała, gdy po raz pierwszy szłam do szkoły, dorastałam, wkuwałam grekę do matury, którą zdałam w 1939 roku. Potem we wrześniu niespodziewanie wybuchła wojna. Drugiego września poszłam z nianią po zakupy. Wtedy ogłoszono alarm lotniczy i musiałyśmy ukryć się w najbliższym schronie. Kiedy godzinę później wróciłyśmy do domu, świat zwalił mi się na głowę. Nie było naszej kamienicy. Nie miałam mamy, i dwóch sióstr, które zostały w mieszkaniu. Nie wiedziałam, co dzieje się z ojcem, który piętnastego sierpnia został powołany do wojska i potem wyruszył na front.

W jednej chwili straciłam wszystko i ze smarkatej panienki stałam się dorosłą pannicą. Byłam zrozpaczona, ale nie mogłam uronić nawet jednej łzy. Stałam tylko i patrzyłam na dymiące ruiny. Munia była zaradną osobą. Pociągnęła mnie za rękę i poszłyśmy do fryzjera po drugiej stronie ulicy, potem do pobliskiej piekarni i sklepu z metalowymi rzeczami. Wszędzie Munia umieściła kartki z adresem, gdzie obecnie znajduje się panna Jagoda. Ta wiadomość była pozostawiona na wypadek, gdyby ojciec wrócił z wojny i szukał kogoś z rodziny. Jeszcze tego samego dnia wsiadłyśmy w pociąg i pojechałyśmy na wieś podlubelską do brata Muni. Pierwszego dnia po przyjeździe Munia posadziła mnie w kuchni, gdzie również był jej brat, i zaczęła w te słowa:

– Kochana Jagódko, ponieważ twoja mama nie żyje, a ojciec nie wiadomo kiedy wróci, od dziś oficjalnie zostaniesz moją córką i będziesz nosiła moje nazwisko. Tak będzie lepiej i nie dostaniemy się na ludzkie języki. Brat obiecał wyrobić ci odpowiednie dokumenty. Bo trzeba ci wiedzieć, że w czasie wojny lepiej unikać niejasnych sytuacji. Jak Bóg pozwoli, to przeżyjemy w spokoju wojenną zawieruchę. A jak dorośniesz i będziesz chciała iść w świat, nie będę stawała na drodze i wrócisz do własnego nazwiska.

Dziś wiem, że gdyby nie moja opiekunka nie dałabym sobie rady. Tu nie tylko chodzi o opieranie, dawanie jeść i chronienie przez złem otaczającego nas wówczas świata.

Munia zastąpiła mi matkę

Kochała mnie, ale też miała swoje wymagania. Czasami była konsekwentna i surowa niczym ojciec. Często też niczym starsza siostra siadała obok na łóżku, żeby dodać mi otuchy. Ponieważ Munia opowiadała wszystkim wokół, że jestem bardzo uczona – w tamtym czasie zdanie matury wiele znaczyło – w porozumieniu z proboszczem zaczęłam uczyć w salce katechetycznej wiejskie dzieciaki czytania, pisania i rachunków. Z czasem przychodzili do mnie też starsi. Munia uczyła mnie otaczającego świata, a w chwilach smutku i tęsknoty za matką i siostrami tuliła. Jeśli chodzi o ojca, po latach dowiedziałam się, że wrócił z frontu do domu. Kamienice, w których znajdowały się sklepy i zakład fryzjerski, w których zostawiłyśmy dla niego wiadomości również legły w gruzach po kolejnych bombardowaniach. W efekcie tata był przekonany, że cała jego rodzina zginęła i nikogo nie sz nas nie szukał. Zginął na Czerniakowie w walce w czasie powstania warszawskiego. Wraz z Munią przeżyliśmy na lubelskiej wsi całą wojnę.

Pewnego dnia, gdy przyjechał do naszej parafii nowy proboszcz, stary organista przedstawił mnie dobrodziejowi, „A to jest Jagódka, córka. Chłop jej zginął w czasie bombardowania w Warszawie, więc wróciła do wioski z dzieciakiem”. Może to dziwne, co powiem, ale w tamtym momencie poczułam, iż rzeczywiście jestem córką tej posiwiałej przedwcześnie kobiety, którą ciężar odpowiedzialności coraz mocniej przyciskał do ziemi. Pięć lat po wojnie do wioski zajechał samochodem partyjny sekretarz. Dwudziestolatek okazał się jednym z chłopców, których w czasie wojny uczyłam czytać i pisać. Powiedział, że jeśli chcę, to on może zabrać mnie z matką do Warszawy, o której tak dużo i tak pięknie opowiadałam dzieciakom w sali katechetycznej. Kiedy powiedziałam Muni o tej propozycji, spojrzała na mnie z uwagą. Wiedziała, że moje serce rwało się do dawnych miejsc, na których zostawiłam wspomnienia z dzieciństwa.

– A co my tam będziemy robić? – spytała niepewnie Munia.

– Tam teraz centrum krajowego życia – zawołał młody partyjny sekretarz. – Stolica się odbudowuje i potrzeba każdych rąk doi pracy. I mądrych głów – to mówiąc, kiwnął głową w moją stronę.

Po dłuższym zastanowieniu Munia zgodziła się na powrót. Okazało się jednak, że dawne piękne miasto nie istnieje. Przywitało nas morze ruin. Mój wiejski uczeń załatwił nam pokoik na Pradze, gdzie ocalało wiele domów. Tam nie toczono walk w powstaniu.

Powoli życie się normalizowało

Miałam przedwojenną maturę i zostałam nauczycielką. Rok później poznałam w szkole przyszłego męża. Przez cały czas obok mnie była Munia. Na początku lat 50. nieoczekiwanie zachorowała. Co jej było? Lekarze nie bardzo wiedzieli, a ona tylko uśmiechała się smutno i twierdziła, że właśnie dogoniła ją starość. 

Całe życie przed nią uciekałam – pogłaskała mnie po ręku, gdy pewnego dnia odwiedziłam ją w szpitalu – ale już chyba nie mam siły, żeby dalej ją zwodzić.

Wystraszona zobaczyłam w jej oczach rezygnację. Poczułam w sercu narastający bunt. Przytuliłam głowę do jej spracowanej dłoni i powiedziałam cicho:

– Nie chcę, mamusiu, żebyś ode mnie odchodziła.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Powiedziałam słowo „mamusiu”, gdyż od dawna nosiłam je w sercu i wreszcie musiałam wypowiedzieć je na głos. Nie wyobrażałam sobie też, żeby najdroższa mi na świecie osoba mogła odejść i mnie zostawić. I Munia została ze mną, nie umarła. Przeżyła jeszcze dziesięć lat i była świadkiem przyjścia na świat moich dwóch synów. Chciała mi pomagać w ich wychowaniu, ale ja nie mogłam pozwolić, żeby traciła ostatnie siły na tych urwisów. Potem, gdy Muni nie było już na tym świecie, gdy było mi ciężko lub nie potrafiłam znaleźć rozwiązania jakiegoś problemu, modliłam się wieczorem i prosiłam ją o radę. No i następnego dnia zawsze znajdowałam dobre rozwiązanie kłopotów. Chociaż w swoim życiu przeżyłam wiele ciężkich chwil, to w dużym stopniu było ono piękne, bezpieczne i przepojone prawdziwą miłością. Wszystko dzięki cudownej i niezapomnianej Muni, mojej drugiej, ale jakże prawdziwej matce. 

Czytaj także:
„Teściowa płaciła mi za to, żebym popierał ją w kłótniach z moją żoną. Zaczęła kontrolować całe nasze życie”
„Mam wyrzuty sumienia, że na starość muszę mieszkać u córki. Wolę gnić w domu starców, niż słuchać burczenia zięcia”
„Moja teściowa to baba z piekła rodem. Musieliśmy z nią mieszkać, ale ona za wszelką cenę chciała się mnie pozbyć”

Redakcja poleca

REKLAMA