„Matka była zaniedbaną kurą domową, która wszystkim usługuje. Nie miałam do niej szacunku, sama sobie na to zasłużyła”

Zaniedbana kobieta fot. Adobe Stock, Mariakray
„Moja mama nigdy nie dbała o siebie. Żyła jak służąca, gotując dla rodziny i wiecznie po nas sprzątając, bo ojciec nie tolerował bałaganu. Byłam jeszcze dzieckiem, ale poczułam, że nie chcę jak mama stać ostatnia w kolejce do życia, wyglądając przy tym na dwadzieścia lat więcej, niż wskazuje metryka”.
/ 09.02.2022 06:49
Zaniedbana kobieta fot. Adobe Stock, Mariakray

Moja mama nigdy nie dbała o siebie. Nie miała na to czasu, ale przede wszystkim nie widziała takiej potrzeby. Żyła jak służąca, gotując dla rodziny i wiecznie po nas sprzątając, bo ojciec nie tolerował bałaganu.

Mieszkanie miało lśnić, a obiad być smaczny i zawsze podany o właściwej porze. Nikt z nas nie widział w takiej postawie niczego złego, a mama była wręcz dumna ze swoich gospodarskich umiejętności, których nikt prócz niej należycie nie doceniał.

Miałam chyba 15 lat, kiedy dotarło do mnie, że łagodna, pracowita mama zajmuje w naszym domu bardzo niską pozycję. Nie było mi jej wcale żal, uważałam, że sobie na to zasłużyła, nie walcząc o siebie.

– Rany, mamo, mogłabyś coś zrobić z włosami! Wyrzucić wreszcie tę starą spódnicę! – proponowałam ze złością.

– Szkoda pieniędzy na pindrzenie się – odpowiadała pogodnie, zadowolona ze swojego losu. – Mam chodzić w sukni i na obcasach? Dokąd? Do sklepu za rogiem? Dobrze jest, jak jest, nie wydziwiaj, Agnisiu.

Byłam jeszcze dzieckiem, ale poczułam, że nie chcę jak mama stać ostatnia w kolejce do życia, wyglądając przy tym na dwadzieścia lat więcej, niż wskazuje metryka. Chciałam być atrakcyjna, otoczona szacunkiem i niezależna. Co do pierwszego punktu, przewidywałam pewne trudności, bo dobre chęci nie wystarczą, gdy ma się potężną wadę wzroku. Oraz wyniesioną z rodzinnego domu nadwagę. 

Z kilogramami rozprawiłam się najszybciej, już na studiach cieszyłam się smukłą sylwetką, przyciągałam spojrzenia kolegów, ale to jeszcze było zbyt mało. Dążyłam do ideału. Przeanalizowałam w lustrze swoją twarz i doszłam do wniosku, że jeśli nie mogę być piękna, to powinnam wystylizować wizerunek w niebanalnym kierunku, tak aby nikomu, kto na mnie spojrzy, nie przyszło do głowy, że choć jeden szczegół nie pasuje do reszty. 

Przyjaźń w miejscu pracy? Piękne, ale nierealne

Duże, brzydkie oprawki zamieniłam na modne, zaczęłam sobie robić delikatny makijaż i zaczęłam zapuszczać włosy. Po roku, w trakcie którego zdarzało mi się wyglądać jak niezwykle nowoczesny strach na wróble, wreszcie odnalazłam swój styl.  Asymetryczna, odważnie podcięta fryzura wydobyła z twarzy to „coś”, czego tak zawzięcie szukałam.

– Jakaś ty elegancka – powtarzała z nabożeństwem mama. Nawet wiecznie ukryty za gazetą ojciec chrząkał z aprobatą.

Byłam gotowa na podbój świata. Po studiach dostałam pracę w międzynarodowej firmie i moje życie przyśpieszyło, gnając na łeb na szyję. Nowe wyzwania, interesujące projekty, awans. Mimo wszystko, nie czułam się spełniona. Przyzwyczaiłam się do pokonywania coraz wyżej wzniesionej poprzeczki, walki ze słabościami, doskonalenia siebie.

Nie mogłam poprzestać, bo kto stoi w miejscu, ten się cofa. Uciekałam od wizerunku zaniedbanej, zahukanej kobiety, czyli mojej mamy, i wciąż uważałam, że przebyłam zbyt małą odległość, by czuć się bezpiecznie. 

Nikt by nie pomyślał, że taka elegancka, władająca dwoma obcymi językami młoda kobieta może mieć o sobie tak niskie mniemanie. Zrobiłam szybką karierę, doszlusowałam do pachnącego dobrymi perfumami świata, ale w głębi duszy pozostałam Agnisią, która wydziwia.

Próbowałam zabić w sobie pulchną dziewczynę ze skromnego, zastawionego meblościankami mieszkania, a drogą do uzyskania nowego statusu były kolejne wyzwania, które sama sobie wynajdowałam.

– Zamęczysz nas, kobieto – jęczał Kuba, jedyny w moim zespole, który nie bał się powiedzieć mi prawdy. – Od tygodnia nie wychodzimy z firmy, skąd w tobie taka determinacja? Nadgorliwość jest najgorsza, nic się nie stanie, jak trochę zwolnimy.

Przypadkiem dowiedziałam się, że nazywają mnie poganiaczką niewolników. Nie przeszkadzało mi to, jednak gdzieś tam, na dnie serca kołatał się żal, że nie cieszę się sympatią, na którą zasługuję. 

„Miło byłoby pracować z prawdziwymi przyjaciółmi, w końcu spędzam życie w tym biurowcu” – pomyślałam i było to pierwsze rozsądne spostrzeżenie, które jednak szybko utonęło w wirze pracy.

Konrada poznałam na imprezie dla inwestorów, przedstawił mi go Kuba. Zaczynałam się już trochę nudzić, nie widząc dla siebie miejsca w rozgrzanym alkoholem, szalejącym na parkiecie tłumie. Stałam z boku, balansując kieliszkiem wina, i prowadziłam zdawkową rozmowę w panią wiceprezes.

Obie nudziłyśmy się setnie, choć żadna by się do tego nie przyznała. Uśmiechy nie schodziły nam z twarzy, wyglądałyśmy na szczęśliwe i zrelaksowane. Tak powinno być, tego właśnie się nauczyłam. Złe samopoczucie trzeba ignorować, kłopoty zamiatać pod dywan. Smutny pracownik to zły pracownik, bo nie dba o wizerunek firmy. Ta zasada obowiązywała od pewnego szczebla w górę, ale nie omijała i maluczkich.

– Drogie panie, Konrad, jeden z naszych inwestorów, marzy, by was poznać – Kuba złożył teatralny ukłon, po czym zmył się, zostawiając nas z mężczyzną o miłej aparycji.

Pani wiceprezes wymieniła z nim grzeczności, po czym również nas opuściła.

– Zostaliśmy sami – zauważył Konrad.

– Plus setka gości – uściśliłam, patrząc na niego z ciekawością.

Czego chciał? Na takich imprezach raczej nie mogłam liczyć na bezinteresowne względy, reprezentowałam firmę i jej możliwości, tutaj każdy kręcił własne biznesy.

– Strasznie głośno grają – raczej domyśliłam się, niż usłyszałam, co powiedział Konrad.
Zespół grał znany kawałek, ludzie na parkiecie wykrzykiwali słowa piosenki.

– Jak to na firmowej imprezie – uśmiechnęłam się zdawkowo.

– Nie słyszę, co mówisz!

Konrad bezceremonialnie ujął mnie pod łokieć i zaczął holować do sali obok, w której był bar i szwedzki bufet.

– Uff, tutaj będzie dobrze – puścił mnie i rozejrzał się. – Zjesz coś? Na co masz ochotę? Bo ja, prawdę mówiąc, umieram z głodu.

Zachowywał się, jakbyśmy byli zwykłymi znajomymi, którzy wpadli, żeby się zabawić. Nie poruszał służbowych tematów, nie próbował mnie urobić, by w przyszłości mieć we mnie sprzymierzeńca. To było coś nowego. Dopuszczałam możliwość, że to gra wstępna, która ma mnie rozgrzać i przychylnie nastawić, ale i tak byłam zainteresowana.  

– Nie mam ochoty na jedzenie – otrząsnęłam się, widząc podsmażane pierogi ułożone w srebrzystych podgrzewaczach. 

– Pozwolisz, że sobie nałożę?

Jestem sama i wolna. Nie muszę się dostosowywać

Konrad sprawnie skompletował całkiem apetycznie wyglądający posiłek. Na drugim talerzu położył kawałek pieczonego łososia i trochę sałaty. Wręczył mi go z zaskoczenia i pomaszerował do stolika z deserami, skąd po chwili przytargał wyładowany małymi ciasteczkami talerzyk.

– No, teraz mamy wszystko, co potrzeba – sapnął  jak spracowana gospodyni domowa. –  Złap dwa kieliszki wina i siadajmy.

Całkowicie mnie rozbroił. Był taki bezpośredni i wyluzowany. Napakował żarcia na talerze i jeszcze posłał mnie po alkohol. Przyniosłam, byłam ciekawa, co dalej. Konrad jadł z takim apetytem, że aż skusiłam się na łososia.

Pierwszy kęs stanął mi w gardle, potem jednak zareagowały kubki smakowe. Ryba była dobrze przyrządzona, od dawna nie jadłam nic tak smacznego. Koktaile, którymi się żywiłam, odeszły w zapomnienie. Przytyję! – przestraszyłam się w połowie potrawy i straciłam apetyt.

Straciłam kontrolę, a to oznaczało utratę poczucia bezpieczeństwa, którego namiastkę stworzyłam, w kółko licząc spożywane kalorie. Oczywiście nigdy nie przekraczałam granicy, nie miałam zamiaru popaść w anoreksję. Starałam się tylko utrzymać szczupłą sylwetkę. Robiłam tak jak tysiące dbających o linię kobiet, nie było w tym nic złego.

– Ej, Aga, a ty dlaczego nie jesz? – zainteresował się Konrad.

– Nie jestem głodna – odparłam, odsuwając z niechęcią talerz.

Czułam na siebie złość. Jak mogłam się tak zapomnieć!

– Zaraz wrócę…

Wstałam od stołu i poszłam szukać toalety. Kręciły się tam dziewczyny z marketingu, musiałam poczekać, aż pójdą. Udawałam, że myję ręce i poprawiam makijaż. Jak tylko zostałam sama, wpadłam do kabiny i szybko zwróciłam nieszczęsnego łososia.

Nie można się obżerać, to niezdrowo – wytłumaczyłam sobie i wróciłam do sali. Konrad kończył posiłek i łakomie spoglądał na ciasteczka. Był uroczy, miał wdzięk małego łobuziaka, którym mnie ujął, chyba dlatego towarzyszyłam mu przez resztę wieczoru.

Wieczór z Konradem skończył się niewinnie, każde odjechało inną taksówką, ale chłopak nie pozwolił o sobie zapomnieć. Zadzwonił, umówiliśmy się, i tak, niespodziewanie dla mnie, zaczęliśmy się spotykać. Powoli przyzwyczajałam się, że nie jestem sama, ale nie potrafiłam i nie chciałam stać się taka jak inne kobiety. Na przykład jak moja mama. 

W mojej głowie brzęczał dzwonek alarmowy. Związek z mężczyzną oznaczał podporządkowanie, prowadzenie domu i wszystkie gospodarskie czynności, których szczerze nie znosiłam. Dość się napatrzyłam, co potrafią zrobić z kobiety. Włożyłam wiele wysiłku, żeby znaleźć się na innej drodze i nie miałam zamiaru stać się służącą jak mama.

Konrad nie rozumiał, co się dzieje w mojej głowie, a to powodowało nieporozumienia między nami. W końcu odszedł, zwracając mi wolność. Znowu jestem sama. Dbam o swój wizerunek, rzeźbię sylwetkę, wyglądam nienagannie. Żyję po swojemu. 

Czytaj także:
„Moja matka wkurza się, bo zaszłam w ciążę. Naprawdę muszę z mężem pytać o pozwolenie na drugie dziecko?”
„Mąż nalegał na dziecko i >>normalne<< życie, ale ja nie chciałam rezygnować z luksusu. Po próbie samobójczej odszedł do innej”
„Byłam w związku z utrzymankiem. Wygoniłam tego Piotrusia Pana. Syn nigdy nie zobaczył nawet złotówki od niego, ojca też nie”

Redakcja poleca

REKLAMA