To chyba znak czasów: kiedy postanawiają się pobrać dojrzali ludzie, od dawna mieszkający poza domem, rodzinom zostaje przydzielona bierna rola gości na ślubie. Tak też było u nas i, nie ukrywam, zdarzało mi się czuć dziwnie z myślą, że tak słabo znamy rodziców synowej. Tym bardziej że Krzysztof i Karolina wydawali się takimi sympatycznymi ludźmi! Dlatego, gdy niespodziewanie zadzwonili z propozycją krótkiej wizyty w drodze do sanatorium, bardzo się z mężem ucieszyliśmy.
– Niepotrzebnie robicie sobie kłopot – zareagował syn na tę wiadomość. – Naprawdę, nie czujcie się w żaden sposób zobowiązani.
Dlaczego nie chcieli naszego kontaktu?
– No co ty! – żachnęłam się. – Po pierwsze, wpadną na dwa, góra trzy dni. A po drugie, jak w ogóle możesz zakładać, że moglibyśmy odmówić? To w końcu familia.
– Prawdę mówiąc, Małgośka też nie jest zachwycona tym pomysłem – westchnął syn. – Twierdzi, że jej rodzice najfajniejsi są na odległość.
– Wy, młodzi – jęknęłam ze zgrozą – w ogóle nie macie nawyku podtrzymywania kontaktów, a już w obrębie rodziny to wcale! Teraz się nie dziwię, że tak rzadko nas odwiedzacie… Pewnie masz o nas takie samo zdanie: dobrzy, ale na dystans.
– Przestań, mamo! – przystopował mnie. – To prawie trzysta kilometrów, nie możemy wpadać na niedzielne obiadki.
Niby o tym wiedziałam, mimo wszystko trudno jest się pogodzić z myślą, że dzieci odeszły na dobre ze wspólnego życia i układają sobie świat po swojemu. No cóż, tym bardziej powinniśmy dbać o kontakty, które jeszcze nam zostały – uznałam. Zaprosiliśmy zatem Karolinę z Krzysztofem na małe grzybobranie; dla nas jesień jest czasem, który najchętniej spędzamy w lesie.
– Weźmiecie ze sobą trochę prawdziwków – obiecałam w rozmowie telefonicznej. – Na Śląsku porządnych grzybów pewnie nie macie za dużo.
– Świetnie – natychmiast zapalił się do pomysłu Krzysztof. – Nasz turnus w Kołobrzegu zaczyna się dokładnie w połowie miesiąca, wyjedziemy trzy dni wcześniej, odbijemy ździebko z trasy i nareszcie trochę lepiej się poznamy.
Zapewniłam, że będziemy ich wypatrywali z niecierpliwością i było w tym dużo prawdy – kiedy się mieszka na prowincji, życie towarzyskie zjeżdża niebezpiecznie blisko zera, szczególnie jak się jest w wieku emerytalnym. Trochę przeszacowali czas dojazdu i, zamiast na obiad, dotarli dopiero wieczorem.
– Jezu! – westchnął Krzysztof, wysiadając z samochodu. – Ależ ze mnie staruch. Ledwie dałem radę pokonać tę trasę, a przecież nie tak dawno śmigałem nad morze w siedem godzin.
– Człowieku – Jarek z uznaniem poklepał go po plecach. – Dla mnie i tak jesteś bohaterem. Ostatnio z trudem się decyduję nawet na wyprawę do najbliższego miasteczka, mam wrażenie, że wszyscy na drodze zachowują się jak szaleńcy. Gdzie zgubiłeś Karolinę? – rozejrzał się. – Tylko nie mów, że…
– Nie, nie – uspokoił go Krzysztof. – Jest i żonka, leży na tylnym siedzeniu. Strasznie ją głowa rozbolała.
– Ojej – załamałam dłonie. – Bidulka. Zasnęła?
– A skąd! – drzwi samochodu się uchyliły i wyjrzała zza nich znękana twarz Karoliny. – Bo to zaśniesz na takich dziurach? Witajcie, kochani – zatoczyła się lekko, wychodząc. – Ojej, strasznie przepraszam, ledwie widzę na oczy, co za męka…
– Chcesz coś przeciwbólowego? – spytałam ze współczuciem. – Mam chyba jakieś tabletki.
– Oj, to dobrze – westchnęła z ulgą. – Coś tam wzięłam po drodze, ale chyba za mało. Daj mi, kochana, te proszki, i pójdę się położyć. Nie będzie już dziś ze mnie pożytku.
– Oj, nie tłumacz się, przecież rozumiem – uspokoiłam ją. – Pościeliliśmy wam w pokoju syna, jak chcesz, możesz od razu wskakiwać do łóżka.
– Tacy jesteście kochani – uśmiechnęła się słabo. – A ja wam taki kłopot…
– Głupstwa opowiadasz – przerwałam. – Każdego może rozboleć głowa.
– Ale, żeby aż tak… – położyła dłoń na czole i jęknęła.
– Już dobrze, kochanie – Krzysztof objął ją ramieniem. – Pomogę ci dojść do pokoju. Prowadź, Jarek.
Karolina już nas nie zaszczyciła obecnością
Za to Krzysiek złapał drugi oddech i tryskał energią. Okazał się znakomitym, pełnym autoironii gawędziarzem, z którym chciałoby się przegadać całą noc. Mieliśmy zbliżone spojrzenie na świat, podobne poczucie humoru, więc co i rusz wybuchały przy stole salwy śmiechu. W którymś momencie aż mi się głupio zrobiło, że tak dobrze się bawimy, podczas gdy Karolina cierpi na górze w samotności.
– Nie przejmuj się – skwitował moje rozterki Krzysztof. – Żona często bywa w kiepskiej formie, ale to nie powód, żeby całe otoczenie miało cierpieć razem z nią.
Ta zwykła, logiczna wypowiedź w tamtej chwili wydała mi się jakaś bezduszna i wyrachowana; w efekcie straciłam dobry humor. Nie żebym oceniała Krzyśka i jego podejście, ale odeszła mi chęć na dalszą nasiadówkę. Chyba dostrzegł zmianę w moim zachowaniu, bo po rzuceniu kilku dowcipów, które nie wzbudziły większej wesołości, stwierdził, że też jest zmęczony i chyba powinien położyć się spać. Następnego dnia od rana dopisywała piękna, słoneczna pogoda, w sam raz na grzybobranie. Wprawdzie obudziliśmy się trochę późno, ale za to w świetnych humorach.
– Głowa przestała boleć? – spytałam Karolinę przy śniadaniu.
– Tak! – uśmiechnęła się promiennie. – Dzisiaj czuję się wspaniale, choć przyznam, że wczoraj miałam do was troszkę żalu, że tak świetnie się bawicie beze mnie.
Zatkało mnie i nie wiedziałam, co odpowiedzieć, na szczęście mój Jarek przyszedł z odsieczą.
– Dziś będziemy się bawić jeszcze lepiej – obiecał, rozsmarowując masło na kanapce. – Słowo harcerza, Karolina. Ten wieczór jest twój.
Jak zwykle jego wazeliniarska uwaga zadziałała bez pudła i na twarzy Karoliny pojawił się szeroki uśmiech zadowolenia. Wkrótce po śniadaniu ruszyliśmy do lasu na poszukiwanie. Na prawdziwki było już trochę za zimno, poszliśmy więc prosto w świerki, nastawiwszy się na podgrzybki. I to był strzał w dziesiątkę: wróciliśmy późnym popołudniem, brudni, zmęczeni i głodni jak wilki, za to obładowani dobrem niczym karawana wielbłądów.
Byliśmy szczęśliwi jak dzieci
– Tego nam było trzeba – stwierdził uśmiechnięty od ucha do ucha Krzysztof.
– Ruch, świeże powietrze i kawałek nieskażonej natury.
– O tak – zgodziła się z nim Karolina. – Cudownie tu jest… Ale, słuchajcie, czy ktoś mógłby spojrzeć na moją nogę? Co ja tu, do licha, mam?
Włożyłam okulary i schyliłam się, by spojrzeć na jej udo.
– Ha, niektórzy to mają szczęście – mruknęłam. – Złapałaś chyba ostatniego kleszcza w tym sezonie. Wydawało się, że już się pokończyły.
– Co powiedziałaś? – wzdrygnęła się. – To kleszcz?! Jezus Maria, co teraz?
– Spokojna głowa, zaraz ci go wyrwę i po krzyku – powiedziałam, próbując złapać robala paznokciami.
– Agata, zwariowałaś?! – wyszarpnęła nogę. – Taki zabieg powinien zrobić przeszkolony personel!
– No i świetnie trafiłaś – roześmiał się Jarek. – Trudno o bardziej wykwalifikowaną osobę. Agata od zawsze łuska nas z tych wrednych pasożytów i jeszcze nigdy jej się żaden nie urwał.
– Mowy nie ma! – Karolina stawiała sprawę jasno. – Czytałam, że w momencie wyrywania, kleszcze wydzielają silne toksyny, które dostają się do krwiobiegu. Mam sobie pozwolić na wstrzyknięcie boreliozy? Gdzie macie tu najbliższy szpital?
– Naprawdę chcesz z taką pierdołą jechać na izbę przyjęć? – nie dowierzał Jarek.
– To chyba oczywiste – Karolina była oburzona jego sceptycyzmem. – Im szybciej, tym lepiej. Krzysiek, gdzie jest Krzysiek? – rozejrzała się nieprzytomnie. – Trzeba odpalać samochód!
– Karolinko – mój mąż potrafił być uparty. – Wyśmieją cię z tym kleszczem. Tu ludzie codziennie łapią po kilka sztuk i nikt z tego nie robi wielkiego halo. Załatwiamy to w domu, wierz mi.
– Też mi argument! – prychnęła. – Kiedyś kobiety rodziły w domu i też uważano to za normę, a ile z nich umarło, tego dziś już nikt nie pamięta. Załatwimy to profesjonalnie, a nie jak jacyś średniowieczni jaskiniowcy!
Cóż można było dodać? Nic
Pogodzony z losem Krzysztof już siedział w samochodzie i ustawiał współrzędne w nawigacji. Po chwili Karolina dołączyła do niego, pomachali nam i ruszyli szukać fachowej pomocy w szpitalu oddalonym o dwadzieścia kilometrów. Spojrzeliśmy z Jarkiem po sobie, wzruszyliśmy ramionami i poszliśmy czyścić, kroić i układać na sicie tony podgrzybków, które, jak te głupki, przytachaliśmy z lasu. Nasi goście wrócili dopiero pod wieczór.
– Przyjęli nas jako ostatnich – westchnął zmęczony Krzysztof. – Czekaliśmy bite cztery godziny.
– Ale za to macie pewność, że usługa została przeprowadzona profesjonalnie – nie mogłam się powstrzymać przed drobną złośliwością.
– No właśnie, wcale nie mam tej pewności – westchnęła Karolina, przyglądając się swojej nodze. – Pielęgniarka zwyczajnie szarpnęła go pęsetą, odkaziła skórę i żegnam! Żadnych zaleceń, żadnej obserwacji, a tu widzę, wystąpił rumień…
– Gdzie masz ten rumień? – spytałam, przewracając oczami.
Zaczynałam się czuć naprawdę zmęczona tą kobietą.
– Tutaj – wskazała palcem.
– To zwykłe zaczerwienienie, zawsze tak jest po kleszczu – uspokoiłam ją. – Jakby mała infekcja.
– No proszę, infekcja! – podchwyciła natychmiast. – Taką mamy służbę medyczną na prowincji! Masz może, kochana, jakieś leki przeciwzapalne?
Powiedziałam, że się skończyły. Z dziećmi mielibyśmy mniej problemów!
– Kochanie – wtrącił się jej mąż. – Już zjadłaś dwa nurofeny. Wystarczy.
– Wątpię – westchnęła, cały czas wpatrując się w zaczerwienienie. – Według mnie ten rumień się powiększa. Jestem pewna, że złapałam boreliozę, zaraz sprawdzę objawy w telefonie.
– Jutro będziemy w sanatorium – uspokajał ją Krzysiek. – Tam pójdziesz do lekarza.
– O tak – przytaknęła. – Tam powinien być przynajmniej kompetentny personel. Oby tylko nie było już za późno na pomoc!
Jak Boga kocham, chciałam jej powiedzieć, żeby jechali od razu, bo i tak zanosiło się na to, że Karolina i jej kleszcz będą gwiazdami wieczoru. Rzadko się mylę i tym razem też tak było: odetchnęliśmy od nieustannego jęczenia dopiero w łóżku. Całe szczęście, że następnego dnia goście postanowili się zwinąć jak najwcześniej, bo miałam ich serdecznie dość.
– Ostrzegałem cię, mamuś – śmiał się syn, gdy streściłam mu przez telefon przygody jego teściowej. – Nie chciałaś słuchać. Ta kobieta to hipochondryczka i to z tych bardzo męczących.
– Musi mieć końskie zdrowie, żeby pochłaniać tyle leków bez konsekwencji – zauważyłam z przekąsem.
Wciąż czułam się rozczarowana, ale syn miał rację: wpakowałam się w ten bigos na własne życzenie. Czasem zastanawiam się tylko, jak ten jej chłop z nią wytrzymuje. Wydawał się całkiem miłym facetem.
– Przyzwyczaił się – wzruszył ramionami Jarek. – Do wszystkiego można się przyzwyczaić, Agata, do wszystkiego!
Nie byłam tego taka pewna. Ja nie wytrzymałabym kolejnego dnia z tą kobietą, na bank.
Czytaj także:
„Teściowa płaciła mi za to, żebym popierał ją w kłótniach z moją żoną. Zaczęła kontrolować całe nasze życie”
„Mam wyrzuty sumienia, że na starość muszę mieszkać u córki. Wolę gnić w domu starców, niż słuchać burczenia zięcia”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”