Kiedy dwa lata temu do naszej wsi wprowadzili się nowi sąsiedzi, to była prawdziwa sensacja. Ludzie stąd raczej uciekali za pracą albo lepszym i ciekawszym życiem. Sama początkowo nie za bardzo się interesowałam nowymi mieszkańcami, choć mieli mieszkać obok nas.
To był ładny dom, który jeden z mieszkańców zaczął kiedyś budować, ale nie wystarczyło mu pieniędzy na wykończenie. Wyjechał za granicę, żeby dorobić, i już nie wrócił. Kiedy któryś z sąsiadów powiedział, że „nowi” mieli samochód na warszawskich blachach, nie mogłam uwierzyć.
„Co też warszawiaków przywiało na takie peryferie?!” – zaczęłam dumać, ale po chwili przegoniłam wścibskie myśli. Chcieli, to się przeprowadzili! Grunt, żeby byli spokojnymi i miłymi ludźmi, to na pewno się dogadamy!
W pierwszej kolejności pojawiła się ekipa remontowa, która wykończyła dom. Po kilku dniach zauważyłam busy dostawcze z meblami.
To najwyraźniej bardzo zamożni ludzie
Później przez pół dnia przy ich domu było słychać dźwięki wkrętarek. Najwyraźniej sąsiedzi wynajęli firmy, żeby zajęły się wszystkim. Pełen pakiet! Nie miałam wątpliwości, że to jacyś bogaci ludzie.
Nigdy nikogo nie oceniam, dopóki go nie poznam, ale szczerze mówiąc, od razu mnie jakoś onieśmielili. W naszej wsi wszyscy są prostymi ludźmi. Żyjemy raczej skromnie, większość rodzin ma samochody, ale używane dwudziestolatki.
Tymczasem nowi sąsiedzi przyjechali nowym audikiem, pani domu miała na sobie kremową garsonkę, jej mąż garnitur, a ich synek, na oko pięcioletni, skórzaną kurteczkę. Zaczęłam się obawiać, że raczej nie będziemy mieć ze sobą wiele wspólnego.
Oczywiście nie musieliśmy rozmawiać, ale przywykłam do utrzymywania bliskich kontaktów z sąsiadami i żałowałam, że nie wprowadziły się tu jakieś lokalne dzieciaki. Jednak co swoi, to swoi!
Mimo stresu spowodowanego wrażeniem, jakie na mnie wywarli, postanowiłam pójść się przywitać. Zastanawiałam się, czy nie zanieść im ciasteczek, jak robią gospodynie w amerykańskich filmach, ale po chwili postukałam się w głowę. Nie chciałam być śmieszna.
Weszłam po schodach zaskoczona, że nawet one zostały zmienione na kamienne. Zadzwoniłam mosiężnym dzwonkiem. Po chwili drzwi otworzyła pani domu. Wyglądała naprawdę świetnie.
Miała na sobie dżinsy, bluzę i adidasy. Nie wiem, jak w takim zestawieniu można prezentować się tak szykownie! Przedstawiłam się i wyjaśniłam, że mieszkam tuż obok, a nowa sąsiadka najwyraźniej bardzo ucieszyła się z mojej wizyty.
Dowiedziałam się, że nazywa się Aleksandra, przeprowadzili się tu z Warszawy. Po chwili dołączyli do niej mąż i syn. Zaprosili mnie na kawę. Próbowałam odmówić, żeby im nie przeszkadzać, ale Ola nalegała.
Weszłam onieśmielona, bo nigdy nie byłam w takim pięknym wnętrzu. Kuchnia była bardzo nowoczesna, połączona z jadalnią. Wyglądała jak z jakiegoś katalogu. Miałam wrażenie, że nie powinnam niczego dotykać, bo wszystko było jasne, nowe i błyszczące i nie chciałam niczego pobrudzić.
Ola zrobiła kawę w filiżankach, które były mikroskopijne i miały dziwaczne uszka. Podała też jakieś malutkie ciasteczka. Sama nie skubnęła nawet jednego, choć były wyśmienite. Szybko zrozumiałam, że ta jej idealna figura to nie zasługa genów, lecz ciężkiej pracy.
Ola zawsze wyglądała jak z katalogu
Nigdy później także nie zauważyłam, by cokolwiek podjadała. Za to widywałam często, jak uprawia jogging w profesjonalnym stroju sportowym. Zdecydowanie byłyśmy z innych bajek. Ja byłam tak umęczona po dniu zajmowania się domem i dziećmi, że przez myśl by mi nawet nie przeszło, żeby iść się męczyć bieganiem.
Kiedy dzieciaki zasypiały, nastawiałam zmywarkę, wkładałam zabawki do koszyków i kładłam się na kanapie. Najczęściej zasypiałam niespełna pół godziny po nich. Życie większości moich sąsiadek wyglądało dokładnie tak samo.
Często, spotykając się w sklepie czy na placu zabaw, wymieniałyśmy anegdoty z życia zapracowanych matek. Pocieszało nas, że nie jesteśmy jedyne, które wiecznie piją zimną kawę i walczą z plamami po soku marchewkowym.
Ponieważ byłam jedną z niewielu osób, które nawiązały kontakt z nowymi sąsiadami, wszyscy wciąż mnie o nich wypytywali. W zasadzie głównie o Olę. Nie chciałam plotkować, ale ciekawość społeczności lokalnej jest tak silna, że nie uznają słów „wydaje się całkiem miła” za satysfakcjonującą odpowiedź.
Prawda była taka, że nie znałam Oli aż tak dobrze. Wpadła do mnie dosłownie kilka razy niby przypadkiem, wracając ze sklepu. Czułam się głupio, bo zawsze byłam akurat zajęta jakimiś domowymi obowiązkami, miałam związane w niedbały kok włosy i zero makijażu, podczas gdy ona wyglądała promiennie i stylowo.
Raz smażyłam śliwki na powidła i miałam na sobie poplamiony fartuch, kilka dni później szyłam córeczce strój buraczka do przedszkolnego teatrzyku. Innym razem Ola zastała mnie w zabałaganionej kuchni, bo właśnie kończyłam piec ciasto.
Ona jednak udawała, że nie zwraca na to uwagi, i ucinała sobie ze mną krótkie pogawędki, opowiadając głównie o sobie i swoim mężu. W ten sposób dowiedziałam się, że robią razem jakieś projekty przez internet – coś związanego z reklamą czy kampaniami społecznymi, ale nie do końca zrozumiałam co.
Owszem, sąsiadka była miła, ale też aż przesadnie uprzejma i ułożona. Zawsze wyglądała i zachowywała się tak poprawnie, że nie czułam się przy niej swobodnie. Miałam wrażenie, że powinnam ważyć słowa i zachowywać pozory, a przecież nigdy tego nie robię!
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie i zaprosiła mnie i mojego męża na kolację. Powiedziałam, że zapytam męża, żeby nie odpowiadać od razu.
– A co z dziećmi? – od razu oburzył się Janusz.
Prawdę mówiąc, to była także moja pierwsza myśl. Moje dzieciaki miały cztery i sześć lat. Nie zostawialiśmy ich samych w domu, a oczywiście nie mieliśmy niani. Odmówiłam Oli, nie chcąc tłumaczyć wszystkiego. Ona jednak zaczęła drążyć, i w końcu powiedziałam, co mnie powstrzymuje.
Machnęła ręką i powiedziała, że oczywiście mogę wziąć dzieci. Nie byłam taka pewna, czy to dobry pomysł. Są dość rozbrykane i miałam obawy, czy odpowiednio się zachowają. Często chodzą ze mną do przyjaciół, ale nie aż tak… wyrafinowanych.
Cóż, nie miałam się już jak wykręcić, więc się zgodziłam. Przed wyjściem zapytałam Janusza, czy myśli, że powinniśmy się wystroić, ale on odparł, że to nie niedzielna suma, tylko spotkanie towarzyskie.
– Jesteś pewien? Wydaje mi się, że Ola oczekuje strojów wyjściowych.
– Myszko… To nie królowa angielska. Nie może niczego oczekiwać.
Przyznałam mu rację. Wiedziałam, że czułabym się dziwnie, gdybym była na obcasach, a mąż pod krawatem. Miałam nadzieję, że mimo wszystko będziemy się dobrze bawić. Szybko się jednak zorientowałam, że się myliłam. Oczywiście Ola z mężem ubrali się bardzo elegancko. Przeklęłam w duszy samą siebie za posłuchanie męża, a nie intuicji. Janusz w ogóle nie zauważył tej rozdźwięku.
W czasie wizyty czułam się nie na miejscu
Przedstawił się mężowi Oli, Tadeuszowi, i zaczął z nim gadać o piłce nożnej. Faceci zawsze znajdą jakiś wspólny temat. Jak nie piłka, to motoryzacja. Kobiety nie mają tak łatwo!
Janek i Diana pobiegli bawić się do pokoju Franka. Chciałam pomóc Oli w kuchni, ale wszystko było już gotowe. Przystroiła stół świeżymi kwiatami, włączyła muzykę, miała nawet przystawki! I nie były to śledziki pod wódeczkę!
Podawała czerwone wytrawne wino, a do tego jakieś miseczki z kaparami, humusem i Bóg wie czym. Później był łosoś zapiekany w cieście francuskim, a desery przyniosła w maleńkich szklanych kokilkach i podpaliła je palnikiem.
– Podpalasz budyń? – zarechotał Janusz na ten widok.
– To crème brûlée – odpowiedziała spokojnie, a ja sama zapłonęłam ze wstydu.
Ola zaproponowała grę w scrabble albo pokera, ale odmówiliśmy, tłumacząc, że dzieci o tej porze chodzą już spać. Jak na złość nie chciały się dać wyciągnąć z pokoju Franka, bo było tam tyle zabawek, że bardzo im się podobało.
Pożegnaliśmy się w końcu i zwialiśmy. Janusz uważał, że było całkiem nieźle. Ja byłam przekonana, że ten wieczór był prawdziwą katastrofą, szczególnie po jego uwadze o budyniu. Całą drogę z tego rechotaliśmy.
Uznałam, że Ola już raczej nas nie zaprosi, ale może to i dobrze. Następnego dnia, po odprowadzeniu Diany do przedszkola, wpadłam na Olę, która jak zwykle biegała. Pomachałam do niej i nagle zauważyłam, że płacze.
– Hej, Ola! Co się stało?! – zapytałam szczerze zatroskana.
– A… nic – mruknęła i machnęła ręką, ale nie dałam się spławić. Wczoraj tryskała humorem i zaczęłam się bać, że to z winy naszej nieokrzesanej rodziny tak się załamała. Usiadłyśmy na ławce, bo chciałam się wytłumaczyć, ale ona sama zaczęła mówić.
– Tadeusz i ja się rozwodzimy.
– Co takiego?– spytałam zdumiona.
– Przecież jesteście tacy idealni! To niemożliwe.
– My idealni? – Ola aż parsknęła. – Powiedziała ta, która smaży konfitury, piecze ciasta i sama szyje stroje na bale przebierańców.
Teraz to ja byłam zaskoczona. Nigdy bym nie pomyślała, że to może zrobić na kimkolwiek wrażenie. A już na pewno nie na niej!
– Namówiłam Tadeusza, żebyśmy się tu przeprowadzili, bo liczyłam, że ucieczka z wielkiego miasta poprawi nasze relacje. Chciałam, żebyśmy pobyli wśród natury, ludzi, którzy nie gonią gdzieś bez przerwy. Myślałam, że to nam dobrze zrobi. Że zaczniemy ze sobą rozmawiać – jak ty i Janusz. Ale to nic nie pomogło. Najwyraźniej problem jest w nas, nie w naszym otoczeniu. Nigdy nie będziemy taką fajną rodzinką jak wasza.
Ola łkała, a ja ją przytulałam i słuchałam jej pretensji do męża, jego pracoholizmu, braku czułości i emocji. Wciąż porównywała swoje małżeństwo z naszym. Moje tłumaczenie, że wcale nie jesteśmy tacy idealni i to ja nie mogłam się na nią napatrzyć, wcale do niej nie docierały. Wróciłam i zajrzałam do warsztatu Janusza.
– Hej, Myszko – powiedział jak zwykle. – Jak Diana? Nie płakała dzisiaj?
– Ona nie… Ale nie zgadniesz, komu ocierałam łzy.
Opowiedziałam mu o wszystkim, a on nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Powiedział, że Tadeusz od razu wyglądał mu na takiego.
– Mówiłeś, że nieźle się z nim dogadywałeś – zdziwiłam się.
– Bo nieźle. Ale nie żeby się z nim od razu żenić! – roześmiał się. – Straszny sztywniak.
No, tak. Janusz, cokolwiek by o nim mówić, sztywniakiem nie był. Gdy spojrzałam na niego z perspektywy tego, co mówiła Ola, zauważyłam, że faktycznie od lat tworzymy dość zgrany duet, a Janusz jest świetnym tatą dla naszych dzieci. Dałam mu całusa w czoło, a on od razu mnie przytulił.
– Janusz! Jesteś cały w smarze! Zostaw mnie! – krzyknęłam, a on odpowiedział (zgodnie z prawdą!), że to ja zaczęłam.
Ola nie została na naszej wsi
Wyprowadzili się niecały miesiąc po naszej rozmowie i choć nigdy nie zostałyśmy przyjaciółkami, to mamy kontakt telefoniczny. Dlatego wiem, że Ola rozwiodła się z Tadeuszem i kupiła mieszkanie w Warszawie dla siebie i syna.
Na razie nie szuka nowych wrażeń. Mnie natomiast ta krótka znajomość z nią uświadomiła, jak prawdziwe jest przysłowie, że po drugiej stronie płotu trawa jest zawsze bardziej zielona. Pozory potrafią bardzo mylić. Teraz już nie narzekam na swój los i nie porównuję się z innymi, bo wiem, że inni także mogą zazdrościć mi tego, co mam.
Czytaj także:
„Syn wybłagał, bym sprzedała mieszkanie, a pieniądze wydała na jego dom. Straciłam mieszkanie, pieniądze i syna”
„Mąż mnie wyśmiewał i upokarzał. Nikt nie widział we mnie ofiary przemocy, bo przecież mnie nie bił”
„Synowa traktuje męża jak maszynę do robienia pieniędzy. Żeby zadowolić swoją księżniczkę, zrezygnował z marzeń”