Gdy myślę o moim dzieciństwie, widzę dom pełen miłości. Nikt nie czuł się zbędny, niekochany. Pamiętam czasy, kiedy życie wyglądało zupełnie inaczej niż teraz. Lepiej. W moim rodzinnym domu zawsze panował radosny gwar. Rodzice mieli spore gospodarstwo w jednej z podkarpackich wsi. Oprócz mamy, ojca i trzech moich braci mieszkali z nami także dziadkowie i ciotka z mężem. Posiłki, które przyrządzała babcia Jadzia, jadaliśmy wspólnie przy wielkim stole.
Kiedy byłam mała, podziwiałam babcię i marzyłam, że kiedyś będę taka jak ona. Zaradna, gospodarna, a przy tym wesoła i zawsze służąca innym dobrą radą. Wszyscy żywiliśmy dla niej ogromny szacunek. To ona była panią tego domu i najmądrzejszą osobą, jaką znałam.
Starałam się dobrze ich wychować
Pod koniec życia podupadła na zdrowiu, lecz jej umysł pozostał sprawny. Choć nie mogła już krzątać się po domu, gotować ani doglądać zwierząt, wciąż pozostawała podporą domowników. I podobnie jak ona pomagała nam całe życie, tak teraz my byliśmy na jej zawołanie.
– Pamiętaj, Danusiu – mówiła mi. – Najważniejsze to dobrze wychować dzieci. Tak jak ja. Bo kiedy młodość odejdzie, tylko one człowiekowi zostają.
Kiedy babcia umarła, bardzo płakałam, chociaż byłam już dorosłą kobietą i miałam własną rodzinę. Ta śmierć była pierwszą tak wielką stratą w moim życiu. Uświadomiła mi, że prędzej czy później nadejdą kolejne. Ale też, że w miejsce tych, którzy odchodzą, pojawia się nowe pokolenie. I tak właśnie było.
Kiedy urodziłam Dawida, a potem Kasię, obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by wyrośli na porządnych ludzi i żebym miała w nich wsparcie. Moim zdaniem naprawdę zrobiłam, co mogłam... Nauczyłam ich tego, co sama potrafiłam. Henryk, mój mąż, również wpajał im zasady i wartości. Oboje mieliśmy nadzieję, że kiedyś nam się odwdzięczą.
Kiedy jedno po drugim zdecydowało się wyjechać do miasta, nie oponowaliśmy. Wówczas wielu młodych chciało uciec ze wsi. Szkoda nam było, że zamieszkają daleko od rodziny. Ale jak chcą, niech lecą w świat. Byle odwiedzali czasem rodziców. Jak dzieci sąsiadów.
I faktycznie, przyjeżdżali. Tyle że z każdym rokiem coraz rzadziej. Pochłonęły ich miejskie sprawy i problemy, o których z mężem nie mieliśmy pojęcia. A kiedy zrozumiałam, że przez to się od nas tak bardzo oddalili, było już chyba za późno.
Lata mijały, a ja czułam, że coś poszło nie tak. Rodzina rozpierzchła się po Polsce, niektórzy wyjechali nawet za granicę, bo tam ponoć łatwiej żyć. Starsi pomarli, moi rówieśnicy zaczęli się starzeć. Dzieci odwiedzały nas sporadycznie, wnuki przyjeżdżały tylko w wakacje. Jednak nie traktowały nas jak my swoich dziadków. Nie byliśmy dla nich skarbnicą wiedzy o świecie. Raczej dziwakami o przestarzałych poglądach. Nie rozumieliśmy ich świata, a oni nie rozumieli nas.
Świat bardzo się zmienił...
A potem umarł mój Henryk i wszystko straciło sens. Zostałam sama. W tamtym czasie i moje zdrowie zaczęło się psuć. Nie dawałam już sobie rady. Dzieci to widziały i ja także. Moje serce krwawiło, ale rozumiałam, że nie ma innego wyjścia, jak opuścić rodzinną wieś i przenieść się do miasta pod opiekę syna i córki. Nasze gospodarstwo zostało więc sprzedane, a ja przeniosłam się do Kasi.
Jednak nie czułam się tam dobrze. A im więcej pomocy potrzebowałam przy podstawowych czynnościach, tym większą widziałam niechęć ze strony córki i wnuczek. Byłam dla nich ciężarem. W tym domu nie było wspólnych obiadów ani rodzinnych spotkań. Nie słyszałam gwaru rozmów ani śmiechów. „Jakże zmienił się świat” – myślałam, patrząc na moje młodziutkie wnuczki, które całymi dniami siedziały przed komputerami.
I w końcu nadszedł dzień, który przypieczętował mój los. Któregoś razu, gdy Katarzyna i jej mąż byli w pracy, a dziewczynki w szkole, zasłabłam. Osunęłam się na podłogę i nie mogłam się podnieść. Pół dnia tak leżałam, zanim wrócili. Tego samego wieczoru, po burzliwej rozmowie telefonicznej z bratem, córka przyszła do mnie.
– Mamo, sama widzisz, że potrzebujesz kompleksowej opieki – powiedziała. – Ja i Dawid pracujemy, nie możemy więc czuwać nad tobą cały czas. Chyba lepiej, żeby to robili profesjonaliści…
Tak właśnie znalazłam się w tym miejscu. Dom Spokojnej Starości „Zacisze”. Przechowalnia starych, nikomu niepotrzebnych gratów. Odkąd tu jestem, wciąż zastanawiam się, jak to się mogło stać. Gdzie się podziały moje dziecięce marzenia o tym, by starość mieć taką jak moja babcia? Co zrobiłam źle? A może po prostu świat stanął na głowie?
Czytaj także:
„Zaszłam w ciążę, gdy miałam 16 lat. Ojciec dziecka kazał mi pozbyć się problemu, ale ja chciałam być mamą tego maluszka”
„Miałyśmy opiekować się wnuczką na zmianę – ja i druga babcia. Problem w tym, że ona w ogóle nie zna się na dzieciach”
„Chciałam rozwodu, ale wypadek córki wszystko zmienił. Mój mąż uratował naszą kochaną kruszynkę. Jest bohaterem”