Mocno wierzyłam, że Marcin jest moim przyjacielem. I przez wiele lat chyba naprawdę nim był. Nasze matki wychowały się w jednym domu, chodziły do tej samej szkoły; nawet gdy dorosły, były praktycznie nierozłączne. Nic więc dziwnego, że i my się zaprzyjaźniliśmy – siłą rozpędu. W obecności Marcina zawsze czułam się bezpiecznie. Był dla mnie opiekunem, ochroniarzem, wyrocznią.
Pamiętam, jak przyjeżdżał do mnie do akademika, kiedy studiowałam na pierwszym roku, i pamiętam fascynację moich koleżanek. Jaki przystojny, jaki dorosły! – zazdrościły mi. I chyba nie do końca wierzyły, że jesteśmy tylko przyjaciółmi. A Marcin był dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałam. Opiekował się mną po tragicznej śmierci moich rodziców, nie pozwolił mi pogrążyć się w rozpaczy i depresji. Godzinami leżałam wtedy w łóżku, chciałam tylko spać i o niczym nie myśleć.
W tamtych latach nikt nie diagnozował ani nie leczył depresji, nikt nawet nie zawracał sobie głowy jej symptomami. Zresztą, kto miałby je rozpoznać u mnie – koleżanki z akademika? Gdyby nie Marcin, mogłoby się to dla mnie naprawdę źle skończyć.
Przypominali dwa nastroszone koguty
Kiedy przedstawiłam Marcina mojemu pierwszemu chłopakowi, ten zrobił się o niego wściekle zazdrosny. Wtedy wydawało mi się to śmieszne. Dziś wiem, że zapatrzona w swojego przyjaciela, nie byłam w stanie należycie docenić innych kolegów. Żaden mu w moich oczach nie dorównywał.
Kiedy Marcin rozwiódł się z pierwszą żoną, ja z kolei wspierałam jego, ślepo wierząc w to, że cała wina leży po stronie Jolanty. Marcin to przecież ideał! Jego kolejne małżeństwo zbiegło się z moim, wtedy nasze drogi na pewien czas się rozeszły. Wyprowadziłam się z rodzinnego miasta, Marcin również wyjechał, kontaktowaliśmy się sporadycznie.
Mój mąż nigdy go nie polubił. Uważałam, że wciąż jest zazdrosny o naszą przyjaźń, próbowałam go przekonywać. Kilka razy organizowałam wspólne spotkania. Nic z tego nie wychodziło. Chodzili koło siebie jak dwa zacietrzewione koguty. Andrzej z góry nastawił się na to, że wszystko, co powie lub zrobi Marcin, jest złe, głupie, nieuczciwe, sama już nie wiem jakie. Mój przyjaciel udawał, że nie ma problemu, lecz to była tylko gra.
Próbowałam rozmawiać osobno z każdym z nich. Nie chciałam stracić przyjaźni Marcina, ale bardzo kochałam męża.
– Andrzej jest o ciebie zazdrosny, dlatego mnie nie lubi – przekonywał mnie Marcin. – On widzi tylko to, co chciałby zobaczyć. To my dwoje musimy pielęgnować naszą przyjaźń.
Wierzyłam mu, przecież zawsze mu wierzyłam, więc dlaczego raptem miałabym przestać? Z kolei Andrzej na pytanie o Marcina długo milczał. Kiedy myślałam, że nic już nie powie, odezwał się w końcu:
– Sam nie wiem. Ma w sobie coś takiego, że mu nie ufam.
– Dlaczego? – nie rozumiałam. – Opowiadałam ci przecież, ile razy mi w życiu pomógł. Opowiadałam ci, jaki jest.
– Niby tak, ale mam wrażenie, jakbyś mi opowiadała o kimś innym. To do niego nie pasuje – trwał przy swoim Andrzej.
– No co ty…
– Kiedy z nim rozmawiam, to mi się wydaje, że wszystko ma z góry ułożone, zaplanowane, żadnej spontaniczności. Jakby cały czas dążył do jakiegoś wyznaczonego celu, wciąż się pilnował, żeby nie zboczyć z kursu.
– To źle? – zdziwiłam się.
– Nie wiem – zawahał się mój mąż. – Może i dobrze, jednak on sprawia na mnie wrażenie manipulanta. Chciałby, żeby wszyscy tańczyli, jak im zagra.
– Niemożliwe, wydaje ci się – pokręciłam głową.
– Nic mi się nie wydaje, kiciu, po prostu nie lubię go, i tyle – zakończył dyskusję Andrzej.
Było mi przykro, ale co mogłam zrobić?
Nie wiedziałam, co zrobić z taką sumą
Moje kontakty z Marcinem coraz bardziej się rozluźniały. Zamieszkał w Poznaniu, założył własną firmę konsultingową, zaczął robić karierę w biznesie. Informacje o jego następnym rozwodzie, nowej żonie i kolejnych dzieciach docierały do mnie przez osoby trzecie i budziły coraz większe zdumienie.
– Ciekawe, ile jeszcze będzie tych żon w jego kolekcji – zastanawiał się Andrzej.
– Źle trafił po prostu – broniłam Marcina. – Nie znasz przysłowia o beczce soli?
– Nie bądź naiwna, Małgosiu – upierał się mąż. – Myślałby kto, że one wszystkie wredne, a on, niewiniątko, dał się oszukać!
Zdawałam sobie sprawę, że coś w tym musi być – znałam obie poprzednie żony Marcina, wydawały się całkiem normalne, sympatyczne, miłe…
Wypadek i śmierć Andrzeja były dla mnie i dla dzieci strasznym szokiem. Z dnia na dzień zostaliśmy sami. Wiedziałam, że ze względu na dzieci nie wolno mi pogrążyć się w rozpaczy i braku chęci do życia, ale to było takie trudne! Nie potrafiłam sobie poradzić z najprostszymi codziennymi sprawami. Nie radziłam sobie sama ze sobą, a co dopiero mówić o całej reszcie.
Marcin pojawił się przy mnie jak dobry duch i wziął wszystko w swoje ręce: zajął się organizacją pogrzebu i spotkania po pogrzebie. Załatwiał za mnie każdą, najdrobniejszą nawet sprawę. O niczym nie musiałam myśleć.
Czas mijał, bardzo powoli dochodziłam do siebie… Andrzej przez wiele lat pracował w ogromnej firmie transportowej. Jeździł tirem po całej Europie, sporo zarabiał. Dzięki temu moje dzieci dostały wysoką rentę, więc przynajmniej finansowo były jako tako zabezpieczone.
Poza tym Andrzej miał wysokie ubezpieczenie na życie, a jako że wypadek nie był z jego winy, dostaliśmy duże odszkodowanie, bardzo duże. Złożyłam pieniądze na koncie i zaczęłam zastanawiać się, co dalej. Nie chciałam trzymać ich w banku, a nie znałam się jakoś szczególnie na inwestycjach ani temu podobnych sprawach. Po długim namyśle postanowiłam poradzić się Marcina, który był teraz najbliższą mi osobą.
Zadzwoniłam do Poznania.
– Mógłbyś do mnie przyjechać? – zapytałam przyjaciela prosto z mostu.
– Coś się stało, masz jakieś kłopoty? – zaniepokoił się.
– Nie, wszystko jest w porządku, ale chciałabym się ciebie poradzić w pewnej sprawie.
– Mów, słucham.
– To nie jest na telefon. Wolałabym, żebyś przyjechał.
– Dobrze, niech będzie. W tę sobotę nie mogę, ale w następną jak najbardziej – jak zwykle nie odmówił mi pomocy.
Wyjechał z walizką pełną banknotów
Zgodnie z umową Marcin pojawił się u mnie przed wieczorem, przywiózł prezenty dla dzieci, słodycze, dobre wino. Zjedliśmy kolację, a kiedy dzieciaki poszły spać, ulokowaliśmy się z winem przed kominkiem. Chwilę powspominaliśmy przeszłość, potem Marcin pożalił się na swoją pierwszą żonę, jak to utrudnia mu kontakty z córką, na drugą, że domaga się za dużych alimentów. Słuchałam w coraz większym zdziwieniu.
– Czy ty aby nie przesadzasz, Marcin? – zapytałam niepewnie.
– Ani trochę, Gośka, mówię, jak jest – żachnął się. – Słowo daję, pozabieram im dzieci i dopiero wtedy będę miał spokój.
– Oszalałeś?!
– Ja? To one oszalały. Z chciwości – rzucił ostro. – Ale dajmy już temu spokój. Mów, czego ode mnie potrzebujesz.
Opowiedziałam mu o pieniądzach z ubezpieczenia Andrzeja.
– Chciałabym zabezpieczyć przyszłość dzieciakom, jakoś pewnie ulokować tę sumę, korzystnie zainwestować. Sama nie wiem właściwie, co powinnam zrobić – patrzyłam na Marcina bezradnie. – Doradzisz mi coś?
– Jasne, daj mi tydzień, to coś mądrego wymyślę.
I wymyślił. Po – jak to nazwał – gruntownym przejrzeniu rynku stwierdził, że najkorzystniejsze dla mnie będzie zainwestowanie w… jego firmę. Miało mi to przynieść wysokie odsetki, o wiele wyższe niż w banku.
– W tajemnicy wykupisz sobie udziały w mojej spółce – tłumaczył. – Wiesz, jako cichy wspólnik. Wtedy dostaniesz wyższe odsetki, ponieważ nie będziesz musiała odprowadzać podatków ani płacić żadnych prowizji.
Wierzyłam mu bez zastrzeżeń. Dlaczego miałabym nie wierzyć, skoro nigdy mnie nie oszukał? Dałam Marcinowi swoje pieniądze, otrzymując w zamian pokwitowanie na świstku papieru. Właściwie nawet go nie chciałam, uważając, że nie jest mi potrzebne. Moja głupota sięgnęła w tym momencie zenitu. W każdym razie Marcin wyjechał ode mnie z teczką pełną nowiutkich banknotów.
– Gotówka jest wygodniejsza niż przelew – stwierdził.
I dla niego na pewno była, o czym już wkrótce miałam się, niestety, przekonać.
Układa sobie życie… Za czyje pieniądze?
W Boże Narodzenie zostałam zaproszona z dziećmi na obiad przez mamę Marcina. Sama będąc już wdową, doskonale rozumiałam jej potrzebę kontaktu z ludźmi. Mnie też było przyjemniej spędzać święta w większym gronie, niż przy własnym stole wpatrywać się w puste miejsce po Andrzeju.
Od razu zauważyłam, że ciotka jest smutna i przybita.
– A gdzie Marcinowie? Jeszcze nie dojechali? – zdziwiłam się.
Tylko machnęła ręką.
– A kto za nim trafi! Od lat tylko te jego biznesy się liczą…
– Chyba trochę ciocia przesadza – próbowałam go tłumaczyć jak kiedyś przed Andrzejem. – Marcin ciężko pracuje. Ostatecznie ma na kogo robić, czworo dzieci to nie przelewki.
– Prawda, a niedługo będzie jeszcze jedno.
– Naprawdę? – zdumiałam się.
– Nic ci nie mówił? Nie kontaktujecie się?
– Ależ kontaktujemy, nawet dość często, ale słowem nie wspominał, że żona w ciąży.
– Żona! – prychnęła ciotka, nie kryjąc dezaprobaty. – Marcin rozstał się z żoną, będzie miał nową przecież.
– Jeszcze jedną?! – nie potrafiłam ukryć zdumienia.
– Ty naprawdę nic nie wiesz, Małgosiu? – ciotka popatrzyła na mnie podejrzliwie.
Pokręciłam głową.
– Słowo daję, że nie.
– Marcin zlikwidował firmę i wszystkie te swoje biznesy, nie znam się na tym – powiedziała wtedy ciotka. – Dom wspaniałomyślnie zostawił Ewie i wyjeżdża z tą nową panienką do Anglii.
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Przecież to niemożliwe, żeby mi nic nie powiedział! Zlikwidował firmę?!
– A… ale dlaczego? – zająknęłam się.
– Coś tam mu nie poszło w interesach. Wiesz, Gosiu, że ja się na tym nie znam, nic a nic.
„Ja też się nie znam” – przemknęło mi przez myśl.
– Zresztą, kto wie, jak to było naprawdę – dodała po chwili. – Już od jakiegoś czasu miał tę kochankę. A może jeszcze inną? – zastanowiła się. – Straciłam już orientację co do liczby kobiet w życiu mojego syna…
Słuchałam ciotki i robiło mi się na przemian zimno i gorąco.
Jestem załamana, co ja narobiłam?!
Dlaczego nic mi nie powiedział? Jeszcze niedawno zapewniał mnie, że wszystko idzie wspaniale. Jeżeli zlikwidował spółkę, to gdzie są moje pieniądze, gdzie są pieniądze moich dzieci?! Przecież Marcin powinien mi je oddać!
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Ciotka chyba zauważyła, że coś jest nie tak, bo nagle pogłaskała mnie po głowie.
– Nie martw się o niego, Małgosiu – powiedziała. – On zawsze spada na cztery łapy. Da sobie radę, naprawdę.
Biedna kobieta myślała, że martwię się o Marcina…!
Jeszcze tego samego dnia próbowałam dodzwonić się do niego, a potem kolejnego i następnego, lecz w słuchawce słyszałam tylko komunikat: „Abonent czasowo niedostępny”.
– Boże kochany, i co ja mam teraz zrobić? – szeptałam sama do siebie w panice.
Dzwoniłam i dzwoniłam, a on wciąż nie odbierał. Odezwał się dopiero dwa tygodnie po świętach.
– Nareszcie! – krzyknęłam do słuchawki, nie odpowiadając nawet na jego „dzień dobry”. – Dlaczego nie odbierasz?
– Byłem za granicą, a co? Coś się stało, Małgosiu?
– Tak, muszę wycofać swoje pieniądze! – wciąż krzyczałam.
Nie odzywał się przez chwilę.
– Marcin, jesteś tam?!
– Jestem, zaskoczyłaś mnie – odparł powoli. – Nie mogę ich wycofać z dnia na dzień.
„Dlaczego kłamie? Dlaczego nie powie mi prawdy?” – myślałam rozgniewana i rozżalona.
– Twoja mama wszystko mi powiedziała! – nie wytrzymałam.
– Wszystko? – zdziwił się. – A co konkretnie?
– Że zlikwidowałeś spółkę, że się rozwiodłeś, że wyprowadzasz się do Anglii! Dlaczego ja o niczym nie wiem?!
– A dlaczego miałabyś wiedzieć? – w jego głosie zabrzmiało coś obcego, twardego, wrogiego.
– Marcin… – wyszeptałam z rozpaczą. – Ja chcę tylko odzyskać moje pieniądze.
– W tej chwili nie mam – usłyszałam w odpowiedzi. – Jeśli mama wszystko ci powiedziała, to chyba wiesz, że miałem kłopoty. Poza tym żenię się, wkrótce będę miał małe dziecko.
– Ale… – zdawałam sobie sprawę, że w moim głosie wzbierają łzy, a nie chciałam płakać.
– Oj, nie histeryzuj, Gośka. Oddam ci przecież. Wyjeżdżam z Polski, rozkręcę nowy biznes, zarobię i oddam.
Nie wiedziałam, co jeszcze mogłabym dodać. On to mówił tak, jakby nic się nie stało, jakby wszystko było w porządku…
– Muszę kończyć. Przepraszam, ale nie mogę dłużej gadać. Trzymaj się, kochana. I nie martw się, będzie dobrze. Cześć.
Co ja zrobiłam? Jak mogłam być taka głupia i naiwna?! Mogłam trzymać pieniądze na koncie w banku… Ale nie, zachciało mi się więcej zarobić – to mam! Ani zarobku, ani pieniędzy…
Czytaj także:
„Wychowałam pijawki, które chcą wyssać ze mnie ostatni grosz. Dzieci podawały mi pomocną dłoń po to, by wziąć ode mnie kasę”
„Chciałem znaleźć miłość, a znalazłem wyłudzaczkę. Emilia doiła ze mnie kasę udając, że to dla chorej mamy”
„Podły szantażysta chciał ode mnie wyłudzić pieniądze. Byłam w szoku, gdy okazało się, że… bardzo dobrze go znam”