„Mamusia wymyślała synowi problemy. Chłopcu nic nie było, a matka odebrała mu beztroskie dzieciństwo”

Dyrektorka nie chciała wspierać ucznia fot. Adobe Stock, nadezhda1906
„Nigdy wcześniej nie widziałam tego bladego chłopca na podwórku, bawiącego się z rówieśnikami. Zawsze za rączkę z matką, okutany w płaszcz, nawet późną wiosną. – Może po prostu powinna pani częściej wypuszczać synka na dwór? – zapytałam w dobrej wierze. – A co pani może o tym wiedzieć! – warknęła matka. – Przecież nie ma pani własnych dzieci!”.
/ 16.04.2023 17:15
Dyrektorka nie chciała wspierać ucznia fot. Adobe Stock, nadezhda1906

Rzadko widywałam ich razem. Kiedy więc tamtego dnia zobaczyłam swoją sąsiadkę, idącą za rękę z synem, na oko pięcioletnim, od razu do nich podeszłam. Miała bardzo nieszczęśliwą minę. Wiedziona zwyczajnym ludzkim odruchem zapytałam więc:

– Coś się stało, pani Stasiu?

– Mały mi choruje – odpowiedziała, wskazując palcem chłopca, który na te słowa spuścił głowę, jakby zawstydzony, że przysparza mamie zmartwień.

Przyjrzałam mu się uważnie

Rzeczywiście, chłopiec był blady, z drugiej strony jednak – nigdy wcześniej nie widziałam go na podwórku, bawiącego się z rówieśnikami – już samo to wydało mi się dostateczną przyczyną, która może wywołać niezdrowe zabarwienie skóry!

Może po prostu powinna pani częściej wypuszczać synka na dwór? – zapytałam w dobrej wierze.

– A co pani może o tym wiedzieć! – warknęła w odpowiedzi spokojna zazwyczaj pani Stasia. – Przecież nie ma pani własnych dzieci!

Zrobiło mi się głupio. Może faktycznie niepotrzebnie wtrącałam się w sprawy innych, skoro nie potrafiłam dobrze zadbać o własne, i do tej pory, w wieku trzydziestu dwóch lat, wciąż byłam singielką. Przeprosiłam i postanowiłam więcej do sprawy nie wracać. Niestety, jak miało się okazać – to „sprawa” miała wrócić do mnie, i to w całkiem niedługim czasie. Nie minęły nawet dwa tygodnie, gdy wracając z pracy, zobaczyłam przed naszym blokiem pogotowie. Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. Wiadomo, karetka – tak jak policja – zwykle nie wróży nic dobrego. Wiedziona odruchem, podeszłam do jednego z sanitariuszy, który w pośpiechu właśnie wsiadał do auta.

– Co się stało? – zapytałam. – To pewnie jedna z tych starszych pań z naszego osiedla? Serce?

– A skąd! – sanitariusza najwyraźniej dręczyło coś, czym chciał się z kimś podzielić, bo machnął lekceważąco ręką i wyrzucił z siebie: – To ten mały spod piątki. Matka trzeci raz w tym miesiącu wezwała do niego pogotowie, że niby miał atak. Tylko że atak to może ma, ale ona… Następnym razem obciążymy ją kosztami nieuzasadnionego wezwania karetki i skończą się te wygłupy! Trochę baba oprzytomnieje!

Nie rozumiałam

Bo jak to – dziecko cierpi na poważną chorobę, matka wzywa karetkę, a on – w końcu członek zespołu ratowniczego – w taki sposób podchodzi do problemu?! Moje oburzenie musiało być widoczne na twarzy, bo sanitariusz, najwyraźniej zmieszany tym, że za dużo powiedział, zaczął mi się tłumaczyć:

– Bo widzi pani – ściszył głos. – Dla nas taki atak to chleb powszedni. Nie ma możliwości pomylić jej z niczym innym. A ten mały… on po prostu zachowuje się tak, jakby, nie wiem jak to pani powiedzieć, jakby matka u niego te ataki wywoływała.

Nie mieściło mi się to w głowie. Co ten sanitariusz sugerował? Matka miała wywoływać chorobę u swojego ukochanego dziecka? To przecież absurdalne! Po co miałaby to robić? Ziarno niepewności zostało jednak zasiane... Kilka kolejnych dni poświęciłam na uważniejsze przyjrzenie się tej rodzinie. Dowiedziałam się, że sąsiadka wychowuje Krzysia, bo tak chłopiec ma na imię, sama. Rozwiodła się dwa lata temu z ojcem dziecka i w tym samym czasie przeprowadziła się tutaj ze Śląska. Tam miała jakieś niepozałatwiane sprawy z urzędami. Chłopiec nie chodził do przedszkola, bo matka stwierdziła, że jest na to zbyt chorowity. Trochę to było dziwne, bo „chorowitości” Krzysia jakoś nie potwierdzali lekarze…

Ta sprawa zaczęła mnie coraz bardziej wciągać

Nie miałam wątpliwości, że sąsiadka jest bardzo oddana swojemu dziecku. Z tego, co się dowiedziałam, z wykształcenia jest księgową, ale pracowała w domu, bo podobno musiała całe dnie opiekować się Krzysiem. Chodziła i opowiadała na prawo i lewo po osiedlu, że niedomagania jej dziecka wszyscy lekarze ignorują i ta nasza polska służba zdrowia tylko czeka, aż dojdzie do tragedii. Chłopiec rzeczywiście był blady, ale – jak powiedziała mi jedna z zaprzyjaźnionych matek – sąsiedzka społeczność dawno stwierdziła, że główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest źle pojęta opieka, jaką roztaczała nad nim matka. Dzieciak nie mógł biegać, bez względu na porę roku zawsze chodził bardzo grubo ubrany, a jadł tylko ściśle wyselekcjonowane przez matkę produkty. Wszystko to nie jest jeszcze przestępstwem, co najwyżej lekkim dziwactwem, ale z jakichś powodów coraz bardziej mnie to niepokoiło. Postanowiłam, nie bacząc na niedawną sprzeczkę, porozmawiać z samą panią Stasią. Pod pretekstem troski o zdrowie Krzysia wpadłam do niej pewnego popołudnia z niezapowiedzianą sąsiedzką wizytą. Pani Stasia nie ukrywała, że nie jest zachwycona moim widokiem.

Ludzie to tylko chodzą i napawają się cudzym nieszczęściem – mówiła, nie patrząc mi w oczy. – A chore dziecko to wiadomo, same problemy.

– No właśnie – ubrałam szybko twarz w stosowny wyraz troski. – Widzieliśmy tu ostatnio z sąsiadami u pani karetkę, czy synkowi się pogorszyło?

– Konowały – najwyraźniej trafiłam w czuły punkt, bo pani Stasia zdawała się zapomnieć, że miała nie omawiać ze mną swoich prywatnych spraw. – Nie potrafią epilepsji rozpoznać. A ja przecież wiem, co jest mojemu dziecku, dziesięć lat zajmowałam się chorą siostrą, to wiem, co to jest napad padaczki – dodała szybko. – A ten lekarz, ten młokos głupi, sugerował mi, że ja sama robię coś takiego, że Krzysiowi się pogarsza… Jak tak można! Ale w końcu dostaliśmy się do szpitala, to zrobimy badania i przestaną w końcu nas dręczyć i mnie podejrzewać – resztę swojej wypowiedzi pani Stasia bardziej już wymruczała, niż powiedziała, bo w tym momencie do pokoju wszedł Krzyś.

Mimo popołudnia był w piżamce, a na twarzy malowało mu się przerażenie:

– I ja pójdę do szpitala, mamusiu? – szepnął. – Ale ja nie chcę, ja się boję!

– Nie histeryzuj. W szpitalu najlepiej zajmują się dziećmi – warknęła dziwnie zdenerwowana sąsiadka. – Muszą cię przecież zbadać, zobaczyć, dlaczego zawsze tak słabo się czujesz…

– Ale ja się dobrze czuję – pisnął znowu chłopczyk. – Naprawdę, mamo, gdybyś tylko pozwoliła mi zjeść banana i jabłko…

– Od bananów i jabłek boli cię brzuch! – stwierdziła autorytatywnie sąsiadka. – Te dzieci, nigdy nie wiedzą, co jest dla nich najlepsze – tym razem zwróciła się do mnie. – Nie chciałabym pani wyganiać, ale muszę przygotować kleik dla Krzysia, on tylko kleik jako tako toleruje…

– Oczywiście, oczywiście – sama czułam, że moja niezapowiedziana wizyta przeciągnęła się poza punkt wytrzymałości nerwowej sąsiadki. – Ale gdybym mogła coś pomóc, to proszę się nie wahać – dodałam jeszcze. – Ja mam sporo wolnego czasu i mogłabym…

– Dziękuję – sąsiadka warknęła bez najmniejszej nawet wdzięczności w głosie. – Ale z chorobą mojego dziecka zmagam się sama i zmagać się będę, póki sił starczy. To krzyż dla matki, wiadomo, ale to zrozumie tylko druga matka.

Powstrzymałam się od skomentowania tej niegrzecznej uwagi i w milczeniu wyszłam. Jej dziwne zachowanie wciąż nie dawało mi jednak spokoju.

Na pozór sytuacja wydawała się normalna

Chore dziecko i troskliwa matka – a jednak miałam jakieś uczucie, że coś tu jest nie tak. Musiałam, po prostu musiałam zweryfikować swoje podejrzenia! Moja dawna koleżanka ze szkolnej ławy pracowała jako pielęgniarka w szpitalu. Wystarczył jeden telefon i już miałam to, co chciałam – obietnicę, że Hanka zadzwoni do mnie zaraz, jak tylko zrobią podstawowe badania małemu Krzysiowi. Na rezultat mojego mini śledztwa nie czekałam długo. Już po dwóch dniach usłyszałam w telefonie głos Hani:

– Wiesz, dziwna sprawa z tym twoim Krzysiem – słyszałam w głosie koleżanki wyraźne wahanie. – Został tu przyjęty na oddział neurologii, niby z powtarzającymi się atakami padaczki. Ale tych ataków nic nie potwierdza. Zrobili mu tomografię, nic nie wyszło. Badania krwi za to po prostu takie, jakby dzieciak był głodzony! Matka wmawia tu wszystkim, że mały jest na wszystko uczulony i nie może nic jeść, poza tym, co ona mu przynosi w słoikach. Ale jak jej nie było – dzięki Bogu za godziny odwiedzin, bo inaczej ci plączący się po oddziale rodzice chyba by nas zamordowali! – podawaliśmy mu wszystko normalnie, nawet mleko, żeby w ogóle sprawdzić reakcję organizmu – i nic mu nie było, zupełnie nic. Tym bardziej że on się domaga, wiesz, takiego jedzenia. Zwykle jak ktoś jest uczulony, to instynktownie będzie pewnych pokarmów unikał, a on – mówię ci, jakby nie jadł przez tydzień. Tu jest jakaś grubsza sprawa, Karolina. Nie wiem, czy na coś przez przypadek nie trafiłaś. Nie mogę ci więcej powiedzieć, ale słyszałam, jak lekarze rozmawiali między sobą, i jeden z nich sugerował konsultację z psychologiem... matki!

Mało z krzesła nie spadłam na tę rewelację

To by wiele wyjaśniało! Przez kilka następnych dni nie widziałam sąsiadki. Domyśliłam się, że przesiaduje całymi dniami w szpitalu, przy synku. A potem bomba wybuchła – i to z wielkim hukiem! Pewnego dnia pod nasz do tej pory spokojny blok podjechała karetka w asyście policji. Jak się okazało, policjanci mieli pomóc… przewieźć panią Stasię na obowiązkową konsultację! Dowiedziałam się, że postanowiono jej zarzuty znęcania się nad dzieckiem. Zadaniem lekarzy było teraz tylko zbadanie, czy moja sąsiadka była w pełni poczytalna, gdy robiła Krzysiowi to, co robiła. Dziś już wiadomo, że nie była. To, co ja intuicyjnie przeczuwałam, okazało się przerażającą prawdą. Moja sąsiadka cierpi na schorzenie, które sprawiało, że  wmawiała swojemu dziecku choroby. Ba, wywoływała u niego objawy! Podobno wszystko zaczęło się już, kiedy Krzyś się urodził i to pośrednio doprowadziło do rozwodu rodziców chłopca. Ojciec nie mógł bowiem znieść ciągłych pielgrzymek po lekarzach i wynajdywania coraz to nowych chorób. Niestety, pani Stasia poszła w swoim szaleństwie dalej. Zaczęła wszystkim wmawiać, że Krzyś jest alergikiem, i drastycznie ograniczyła mu dietę. Chłopiec przez ciągłe niedojadanie zaczął tracić siły, zrobił się blady i apatyczny.

Panią Stanisławę to tylko utwierdziło w przekonaniu, że choruje! Ale jej przekonania nie podzielali lekarze, którzy zbyt często jej zdaniem przepisywali prostą diagnozę – więcej ruchu i kontaktu z rówieśnikami! Zaczęła więc… podtruwać Krzysia. Pod pozorem wzmacniania go witaminami dawała mu jakieś preparaty, które wywoływały skurcze mięśni, mogące przypominać atak padaczki. To do tych rzekomych ataków wzywała ciągle pogotowie. Chciała, żeby chłopiec trafił do szpitala, gdzie go przebadają i wykryją chorobę, którą ona „czuje”. W głowie się nie mieści, że matka mogła zrobić coś takiego swojemu dziecku. Ale rozmawiałam o tym z lekarzami i oni mówią, że to choroba i trzeba ją, jak każdą chorobę, leczyć. Dlatego pani Stasia jest teraz w zamkniętym ośrodku. A Krzyś? Został umieszczony w rodzinie zastępczej. Na szczęście jego ojciec, który przed laty został podstępnie pozbawiony przez matkę kontaktu z synem, wyraził chęć zajęcia się nim. Chłopiec podobno odzyskuje siły i radość życia. Przede wszystkim dlatego, że jest normalnie karmiony, wychodzi na dwór i bawi się z rówieśnikami. 

Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”

Redakcja poleca

REKLAMA