Moi rodzice byli mistrzami planowania, przewidywania. Próbowali nauczyć odpowiedzialności także swoje dzieci. Udało im się z moim bratem. Ze mną – zupełnie nie.
Bez wdawania się w szczegóły – już w liceum dałam im nieźle do wiwatu. Żadnych narkotyków, kradzieży, nic z tych rzeczy. Ale kolorowe włosy, mało konwencjonalne stroje, wagary. Maturę zdałam, owszem, w wieku 21 lat w liceum dla dorosłych. Wtedy rodzice się poddali.
Nie, nie wydziedziczyli mnie ani się mnie nie wyrzekli. Po prostu uznali, że muszą mnie znosić taką, jaka jestem. Na szczęście mieli Karola. Starszy księgowy, z idealną żoną i dwójką fajnych, ale grzecznych dzieci.
Kochałam brata i jego rodzinę, ale… no, oni są po prostu śmiertelnie nudni! Choć oczywiście muszę przyznać, że także przydatni. Kiedy w moim chaotycznym życiu trafi mi się słabszy moment – zawsze wiem, że u Karola i Julii czeka na mnie pokój, łóżko i ciepłe jedzenie. I mnóstwo wygłupów z Zosią i Antkiem. Bo choć (a może dlatego) jestem tak inna od ich rodziców – dzieciaki mnie uwielbiają. A ja je.
Żyję z dnia na dzień
Pracuję tylko, żeby mieć za co przeżyć, a przede wszystkim się bawić. Nic nie okładam, nie mam mieszkania, samochodu ani lokaty w banku. Całkiem nieźle gram na gitarze i śpiewam, więc czasem w pubach dostaję darmowe piwo za granie „do kotleta”.
Faceci? Uwielbiam ich. W każdym, z którym spałam, byłam zakochana. Serio! A że odkochiwałam się rano? A w najlepszym razie po 48 godzinach? No taka jestem, cóż robić.
Czym zajmowałam się przez ostanie 12 lat? Byłam kelnerką, sprzedawczynią, sprzątaczką, recepcjonistką (wyleciałam za dready na głowie), salową, roznosicielką ulotek, pracownicą drukarni, fabryki cukierków, sortowni śmieci, przytuliska dla zwierząt.
Motorniczą tramwaju nie zostałam, bo kurs trwał za długo. Wiedziałam, że się znudzę, zanim zacznie się właściwa praca. I zawsze chętnie dorabiałam, wyprowadzając psy. Lubię je, ale własnego psa mieć nie mogłam – zwierzak to odpowiedzialność. A ja byłam zaprzeczeniem odpowiedzialności.
Mama tylko raz w roku, w Boże Narodzenie, pytała mnie, czy już wiem, co chcę robić w dorosłym życiu.
– Ale mamuś, ja jestem dorosła od bardzo dawna. I nic innego, niż robię, już robić nie będę – odpowiadałam zawsze.
Wtedy Karol intonował kolędę i do tematu nie wracaliśmy przez następny rok. W ostatnie święta było gorzej, bo nie miał mnie kto uratować. Karol i Julia mieli kwarantannę i w Wigilię widzieliśmy całą czwórkę tylko na ekranie laptopa. Mama wykorzystała okazję i postanowiła mnie przycisnąć.
– Kinga, przecież ty już masz prawie 30 lat. Nie możesz ciągle żyć jak nastolatka. Ja już nie mówię o rodzinie, dzieciach, chwała Bogu mam wnuki dzięki Karolkowi. Ale przecież musisz mieć stałą pracę, odkładać na emeryturę. Myślisz, że po siedemdziesiątce dalej będziesz żyć z wyprowadzania psów? A mnie i taty już nie będzie, żeby ci pomóc – perorowała.
Robota w górach? Dzwonię!
A ja nawet nie mogłam jej odpowiedzieć, że przecież mam pracę. Bo akurat wyleciałam z zakładu fryzjerskiego, w którym myłam klientkom głowy i sprzątałam.
Szefowa poprosiła mnie o nałożenie pewnej pani farby na pasemka, bo musiała wyskoczyć na chwilę. Ja wykazałam się inicjatywą i zamiast platyny użyłam fioletu. Moim zdaniem bardzo tej klientce pasował ten kolor, ale ona była innego zdania. Szefowa też.
Zaraz po świętach miałam oddać klucze do wynajmowanej kawalerki, bo nie miałam już na czynsz. Tylko że do brata nie mogłam iść – bo kwarantanna! Tak naprawdę to chciałam spytać mamę, czy mogę pomieszkać w swoim starym pokoju przez kilka dni. Ale po jej przemowie uznałam, że nie dam jej tej satysfakcji. Na wymyślenie planu B miałam trzy dni. I zero pomysłów.
W poniedziałek zaczęłam się pakować. Musiałam w coś zawinąć kilka talerzy, kubków i szklanek. Poszłam do sklepu na rogu i kupiłam najgrubszą gazetę, jaką znalazłam.
Zawijałam naczynie po naczyniu… Straszna nuda.
Otworzyłam wino. Jeden kieliszek, drugi. Odechciało mi się pakowania. Położyłam się na podłodze i zaczęłam przeglądać kawałki gazety, których jeszcze nie zużyłam. Sport, prognoza pogody, ogłoszenia drobne.
Wynajmę, kupię, sprzedam… Już chciałam sięgnąć po inną stronę, kiedy zobaczyłam, że jest też rubryka „Dam pracę”. A w niej ogłoszenie: „Praca, agroturystyka w górach. Z zamieszkaniem”. I telefon. Spojrzałam na zegarek. Była 19, jeszcze wypada. Zadzwoniłam.
Rozmowa trwała 25 minut
Sama nie wiem, jak to się stało, ale kiedy się rozłączyłam, nie byłam już bezrobotna i bezdomna. I byłam w szoku, że dałam się namówić do wyjazdu w głuszę. Ale kobieta, z którą rozmawiałam – Maria – była tak sympatyczna i przekonująca, że uznałam, że mogę spróbować.
– Trochę jestem zdesperowana – przyznała się. – To ogłoszenie chodzi od tygodnia w różnych gazetach. A tu zaraz sylwester, potem ferie. Pani Kingo, przecież to nie dożywocie. Nie spodoba się, to pani wyjedzie. Jak trzy pani poprzedniczki. Oj, pewnie nie powinnam tego mówić.
Pewnie przekonała mnie jej szczerość. A zresztą – niespecjalnie miałam wybór. Choć nie do końca zrozumiałam, czym miałabym się zajmować. Bo Maria pytała mnie, czy lubię owce, dzieci i czy umiem sprzątać.
Rano musiałam oddać klucze. Więc ku uciesze Marii umówiłyśmy się, że przyjadę wieczorem pociągiem do Chabówki, a Maria po mnie wyjedzie. Część rzeczy oddałam na przechowanie kumpeli. Zabrałam tylko zimowe ubrania. Znaczy mi się wydawało, że to są zimowe ubrania. I gitarę.
– Ojej, pani gra na gitarze? – ucieszyła się moja pracodawczyni. – Wspaniale!
Nie miałam pojęcia, skąd ta radość. Mam grać i śpiewać owcom? Jechałyśmy przez totalnie zasypane śniegiem drogi przez ponad pół godziny. Od pewnego momentu wyłącznie w górę. Muszę przyznać, że było pięknie, tylko totalnie dziko. Moim nowym miejscem pracy okazał się piękny, stary góralski dom. Na podwórku paliło się ognisko.
– Józik, to jest Kinga. Spróbuje u nas popracować – powiedziała Maria do starszego mężczyzny siedzącego przy ogniu.
Podniósł głowę, spojrzał na mnie i coś mruknął. Dużo wylewniej powitał mnie biały owczarek podhalański, który został głaskaniem wybudzony przez Marię ze snu. I natychmiast się zerwał, zaczął machać ogonem i się przymilać.
Zastanawiałam się, czy dam radę
– To jest Bella, ma już 12 lat, ale czasem o tym zapomina i wydaje jej się, że jest szczeniakiem – wyjaśniła mi Maria. – Tam, w tej szopie, mieszkają nasze owce. Pozna je pani jutro. I to już chyba wszyscy. Myszy się przedstawią same, w nocy. Nic się pani nie martwi, nie wchodzą na łóżka.
Nie miałam pojęcia, czy Maria mówi serio czy żartuje. Wolałam nie pytać. Zjadłyśmy prostą kolację – trochę sera, chleba, ciasto drożdżowe z domową konfiturą. Na koniec Maria postawiła na stole butelkę nalewki. Podała mi kieliszek, swój wypiła jednym haustem. Ja nie dałam rady. To cholerstwo miało chyba z 90 procent!
– No to żeby formalności mieć za sobą. Maria – gospodyni podała mi rękę
– Kinga.
– Jutro pogadamy o szczegółach, bo pewnie masz dość wrażeń. Ja wstaję o piątej, ale ty możesz się jutro wyspać. No to widzimy się o siódmej – powiedziała Maria. Była już w sieni, więc nie widziała mojej miny.
W moim pokoju stało proste drewniane łóżko, szafa, stolik i dwa krzesła. Łazienka była na korytarzu. Szczerze mówiąc, jak zobaczyłam sedes, to poczułam ulgę. Byłam pewna, że będę musiała biegać do sławojki na podwórku.
Gdy już prawie zasypiałam, usłyszałam skrobanie. Myszy? Skrobanie zrobiło się coraz głośniejsze. Po chwili rozległo się ciche skomlenie. Bella! Otworzyłam drzwi. Pies liznął mnie kurtuazyjnie w rękę i od razu wpakował się na łóżko.
Przyniosła naręcze burych ubrań
Spało mi się świetnie. I o tej siódmej rano obudziłam się wypoczęta. Po śniadaniu Maria przytargała do kuchni masę ubrań.
– Widziałam, co ty tam miałaś wczoraj na sobie. Może w mieście to są ciepłe ubrania, ale tu to się nie sprawdzą. I te twoje botki – gospodyni kręciła głową. – Wybierz coś sobie.
Na szczęście nie jestem elegantką, bo wybór był między mniejszą a większą kufajką czy czapą w kolorze bury brąz a zgniła zieleń. Udało mi się też znaleźć tylko trochę za duże buciory – w dwóch parach góralskich skarpet nawet bardzo nie latały mi w nich nogi.
– Ubrana? To idziemy do owiec – zarządziła Maria. – Musisz je poznać, bo pewnie czasem będziesz musiała je karmić.
Przy owcach krzątał się Józik. Był ich tylko kilka, w tym trzy malutkie. Ich opiekun każdą przedstawił mi z imienia. Józik do ludzi mówił mało. Za to rozmawiał ze zwierzętami.
– O jesteś, mała zdrajczyni, do domu poszłaś spać, tak? Zostawiłaś starucha samego, tak? Niedobra suka – przemawiał do psa niby surowym tonem, ale oczy mu się śmiały i cały czas głaskał Bellę po łbie. A ona wywijała zachwycona ogonem.
Od tamtej pory pies dzielił swoje uczucie między nas po równo. Raz spał ze mną, raz z Józikiem w jego chatce za szopą owiec. Potem poszłyśmy z Marią do małej budki na górce.
– Tu nasze centrum dowodzenia. Tylko tu jest zasięg, więc jak chcesz, to zostaw tu komórkę, będziesz chociaż wiedziała, kto do ciebie dzwonił. O, proszę, napisali goście. Przyjeżdżają wieczorem. To musimy się brać do roboty. Nic się nie martw, wszystko ci wyjaśnię w ciągu dnia.
Nie miałam pojęcia, jak długo wytrzymam
Kiedy po kilku godzinach ścielenia łóżek, rozkładania ręczników i odkurzania usiadłyśmy, żeby coś zjeść, wiedziałam już mniej więcej, czym mam się zajmować. Szykowaniem śniadań, sprzątaniem pokoi i zajmowaniem się dziećmi gości.
– Ta grupa, która przyjedzie na sylwestra, była już u mnie kilka razy. Trzy pary z dziećmi. Przyjeżdżają tu, żeby się zresetować, jak sami mówią. Biegówki, spacery, czytanie przy kominku. A jak ktoś chce – to rąbanie drewna, karmienie owiec czy naprawianie płotu. Tak, dla tych miastowych dziwne zajęcia są atrakcją – Maria uśmiechnęła się. – Ale klient nasz pan. A dzieciaki się szybko nudzą bez internetu i telewizora, więc mam nadzieję, że masz pomysły na zabawy. Józik pomoże, on umie robić różne rzeczy z drewna, zna fajne miejsca w lesie. Tylko mruk z niego. Jeśli chcesz uciekać, to to jest ostatni moment, żeby mi to powiedzieć. To wtedy odwołam gości. To jak?
Jak na razie byłam nawet zaintrygowana tym miejscem. Uznałam, że może być nawet fajnie. Zresztą nie miałam dokąd wracać. Pierwszy dzień z gośćmi dał mi nieźle w kość. Pogoda była piękna – mróz i słońce, więc cały dzień spędziliśmy na dworze.
Dorośli i dwójka najstarszych dzieci poszli na biegówki, z trójką młodszych lepiliśmy bałwany, pod okiem Józika zrobiliśmy ławkę (trochę koślawą, ale co tam), odwiedziliśmy w lesie magiczną sosnę, rozpoznawaliśmy tropy zwierząt. Gorący krupnik, na który zawołała nas w ciągu dnia Maria, smakował cudownie. Wprawdzie mały Franio zapytał, czy będą frytki, i trochę pogrymasił, ale i tak wciągnął pełną miskę zupy.
Wieczorem, choć już się słaniałam na nogach, dałam się namówić na wieczorek przy kominku. Maria poiła nas swoją nalewką i grzanym winem.
– W tym roku, moi drodzy, wasze pijackie śpiewy może będę brzmieć trochę lepiej, bo Kinga przywiozła gitarę. Może wam poakompaniuje, jak ją ładnie poprosicie.
Ciężko było znaleźć wspólny repertuar, więc skończyło się na „Góralu, czy ci nie żal” i „Sokołach”. Na szczęście nie widział i nie słyszał tego nikt z moich znajomych.
Może mama zobaczy, że coś potrafię
Pierwsi goście wyjechali po sylwestrze.
– Mam chętnych na weekend. Ale wszystko zależy od ciebie. Zostajesz? – zapytała Maria. Zostałam.
W ferie przyjechali do mnie Zosia i Antoś. Julia trochę się bała powierzyć mi dzieci, ale przekonała ją Maria.
– Pani Julio, Kinga to świetna opiekunka, a ja zadbam, żeby dzieci nie były głodne – zapewniła.
Ale chyba ostatecznie moją bratową przekonał Karol – bo wykupił im tygodniowy pobyt na Dominikanie. Julia nie znosiła zimna, a coroczne ferie na śniegu wytrzymywała z trudem.
– Mamuś, to były najlepsze ferie ever! – zawołała Zosia, kiedy po tygodniu brat i bratowa przyjechali do naszej głuszy.
– Przyjedziemy tu jeszcze, chociaż na weekend?
Julia przytaknęła, więc nie miałam wyjścia. Zdecydowałam, że zostaję przynajmniej do końca zimy. A co dalej? Nie wiem, nie lubię planować. Ale zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że może zagrzeję tu miejsca na dłużej…
Na razie pucuję na błysk najładniejszy pokój. Na weekend mają wpaść moi rodzice z Zosią i Antkiem. Wszystko więc musi być na tip-top. Może wreszcie mama zobaczy, że jednak coś potrafię?
Czytaj także:
„Siadając za kierownicą, żona płakała z przerażenia. Nie sądziłem, że kawałek metalu przełamie jej absurdalne lęki”
„Mojego męża dopadł kryzys wieku średniego. Publikował całe swoje życie na Facebooku i zrobiłby wszystko dla lajków”
„Oszuści podawali się za misjonarzy z Afryki i zbierali na biedne dzieci. Pół wsi okradli z ciężko zarobionych pieniędzy”